Teatr zaprowadził mnie i do Chin, i do prosektorium

Anna Kar­czew­ska: Nie upra­wiasz zbyt inten­syw­ne­go pisar­stwa. Twój debiu­tanc­ki zbiór opo­wia­dań Upra­wa roślin połu­dnio­wych meto­dą Miczu­ri­na uka­zał się w 2015 roku, a więc od powie­ści Uro­dzi­ny dzie­li go deka­da. Czym zaj­mo­wa­łaś się w tym cza­sie?

Wero­ni­ka Murek: Pisa­łam dużo innych rze­czy, tro­chę arty­ku­łów czy felie­to­nów do gazet, ale przede wszyst­kim pisa­łam do i dla teatru. Kie­dy teraz sobie to na szyb­ko liczę, to mi wycho­dzi, że przez ostat­nią deka­dę współ­pra­co­wa­łam przy oko­ło dwudziestu–trzydziestu spek­ta­klach, w zależ­no­ści od tego, czy liczyć tyl­ko spek­ta­kle czy­sto teatral­ne czy włą­czyć w to też teatr tele­wi­zji, słu­cho­wi­ska radio­we, insta­la­cje arty­stycz­ne i kon­cer­ty. Pro­wa­dzi­łam też warsz­ta­ty teatral­ne czy kre­atyw­ne­go pisa­nia, zaj­mo­wa­łam się orga­ni­za­cją róż­nych spo­tkań. Tro­chę tego wszyst­kie­go było, jak się teraz nad tym zasta­no­wić.

Lite­ra­tu­ra lubi się z teatrem. Powsta­je dużo sztuk na pod­sta­wie współ­cze­snych pol­skich ksią­żek, pisar­ki i pisa­rze pra­cu­ją w teatrach albo dla teatrów. Czy te śro­do­wi­ska są podob­ne?

Mnie się nie wyda­je, żeby lite­ra­tu­ra się z teatrem szcze­gól­nie lubi­ła lub nie lubi­ła, podob­nie jak nie wyda­je mi się, żeby sztuk, któ­re powsta­ją na pod­sta­wie współ­cze­snych pol­skich ksią­żek, było widocz­nie wię­cej. Ale też rozu­miem, skąd się tego typu wra­że­nie bie­rze, i myślę, że wpły­wa na nie widocz­ność tych sztuk – czy ich auto­rów lub auto­rek – któ­re fak­tycz­nie są wysta­wia­ne.

Myślę, że te dwie prze­strze­nie mają dwie róż­ne dyna­mi­ki, któ­re – bywa – prze­ci­na­ją się w podob­nych miej­scach na mapie.

Dla mnie literatura ma większą flegmę, co bywa i wadą, i – paradoksalnie – zaletą.

Teatr jest bar­dziej zwin­ny i zwrot­ny, ma krót­szy lont i tym samym szyb­szy sys­tem reago­wa­nia, ale – zno­wu – może to być jego wadą i wpły­wać na jego doraź­ność.

Myślę, że te śro­do­wi­ska są do sie­bie podob­ne, cho­ciaż dla mnie w śro­do­wi­sku teatral­nym naj­cie­kaw­sza jest jego róż­no­rod­ność, to, że ta pra­ca daje moż­li­wo­ści spo­tka­nia z ludź­mi, któ­rzy two­rzą muzy­kę, cho­re­ogra­fię, pro­jek­tu­ją sce­no­gra­fie czy kostiu­my, krót­ko mówiąc: mają inny back­gro­und, róż­nią się doświad­cze­niem i tym, w jaki spo­sób patrzą na to, czym może być tekst czy sam spek­takl. Te róż­ne kąty i kie­run­ki, z któ­rych oświe­tla­ne są poszcze­gól­ne tema­ty, są dla mnie naj­cie­kaw­sze.

Czym róż­ni się pisa­nie dla teatru od pisa­nia lite­ra­tu­ry?

Kla­sycz­nie: nie ma tu pew­nie jed­nej dobrej odpo­wie­dzi. Mnie samej kie­dyś, kie­dy cała moja wie­dza na ten temat była wiel­ko­ści naj­mniej­sze­go pal­ca u ręki, wyda­wa­ło się, że pisa­nie dla teatru pole­ga na tym, na czym pole­ga pisa­nie opo­wia­da­nia czy powie­ści, tyle że – siłą rze­czy – w pisa­niu dla teatru jest wię­cej dia­lo­gów i mniej opi­sów przy­ro­dy. To ostat­nie wte­dy wyda­ło mi się szcze­gól­nie eks­cy­tu­ją­ce. Kie­dy indziej zno­wu spo­ty­ka­łam się z prze­ko­na­niem, że pisa­nie dla teatru jest tym, co pisa­nie dla fil­mu, tyl­ko przy zało­że­niu mikro­sko­pij­ne­go budże­tu i cio­ra­nia w kurzu.

Cza­sem bywa tak, że to, co wyda­je się zno­śne w cichej lek­tu­rze lub gdy jest zapi­sa­ne na papie­rze, bywa nie­zno­śne wypo­wie­dzia­ne na głos czy prze­nie­sio­ne na sce­nę. I odwrot­nie: bywa­ją rze­czy potwor­ne, gdy trak­to­wać je jako lite­ra­tu­rę, sce­na nato­miast potra­fi je wynieść w górę o kil­ka pię­ter. I oczy­wi­ście, bywa­ją tek­sty dobre lite­rac­ko, któ­re są też dobrym mate­ria­łem sce­nicz­nym, i bywa­ją takie, któ­rych wybit­ny aktor nie ucią­gnie.

Waż­ną kwe­stią jest dla mnie róż­ni­ca mię­dzy pisa­niem „do” teatru a „dla” teatru; uwa­żam, że wybór przy­im­ka nie jest tu obo­jęt­ny.

W pisaniu „do” teatru jest według mnie coś związanego stricte z pracą nad tekstem przy biurku. W pisaniu „dla” teatru jest moim zdaniem więcej powietrza.

Okre­śli­ła­bym je całym sys­te­mem wen­ty­la­cyj­no-kana­li­za­cyj­nym wbu­do­wa­nym wewnątrz tek­stu – prze­strze­nią na to wszyst­ko, co w tek­ście wybrzmie­wa, ale i na to, co wprost nie jest w nim nazwa­ne – prze­strze­nią na zasi­le­nia i dopły­wy innych twór­czych ener­gii niż tyl­ko ener­gia oso­by piszą­cej. Ten sys­tem bywa osło­nię­ty, ale bywa też wysta­wio­ny na widok publicz­ny jak, nie przy­mie­rza­jąc, w Cen­trum Pom­pi­dou. Ale osta­tecz­nie od tego sys­te­mu się zaczy­na i na nim koń­czy, jeśli cho­dzi o rodzaj wyobraź­ni dzia­ła­ją­cej pod­czas pla­no­wa­nia tek­stu.

Opo­wiedz mi o swo­im ulu­bio­nym pro­jek­cie poza­li­te­rac­kim.

Naj­bar­dziej lubi­łam te pro­jek­ty, któ­re nazy­wam pro­jek­ta­mi plus. Dzia­łasz twór­czo, ale oprócz tego pozna­jesz coś, cze­go nie pozna­ła­byś, sie­dząc za biur­kiem. Mnie teatr zapro­wa­dził i do Chin, i do pro­sek­to­rium przy kra­kow­skiej uli­cy Łaza­rza (sce­na site spe­ci­fic, a nie, że ogól­ni­kiem o byciu wpę­dzo­nym do gro­bu!), pozwo­lił nauczyć się pra­cy z kla­sycz­nym tań­cem japoń­skim i ze współ­cze­sną cho­re­ogra­fią czy arty­stycz­ną insta­la­cją; otrzy­ma­łam więc dostęp do świa­tów, do któ­rych nor­mal­nie bym dostę­pu pew­nie nie mia­ła. Waż­nym dla mnie pro­jek­tem był na przy­kład szcze­ciń­ski spek­takl Spar­ta­kus, opo­wia­da­ją­cy o kra­chu dzie­cię­cej i mło­dzie­żo­wej psy­chia­trii, ale też będą­cy prze­strze­nią, w któ­rej spo­ty­ka­li się przy wspól­nej pra­cy człon­ko­wie Koła Gospo­dyń i Gospo­da­rzy Wiej­skich ze wsi Stob­no oraz mło­dzi szcze­ciń­scy dzia­ła­cze Lamb­dy.

Wszy­scy ostat­nio mówią, że z pisa­nia nie da się wyżyć. A z pra­cy dla teatru się da?

Myślę, że sytu­acja w pol­skiej kul­tu­rze jest wszę­dzie mniej wię­cej podob­na, czy­li z grub­sza bez­na­dziej­na. Dla mnie naj­więk­szym rary­ta­sem jest pewien rodzaj cią­gło­ści w pra­cy, zwłasz­cza w zawo­dzie fre­elan­ce­ra czy fre­elan­cer­ki, w któ­rym czę­sto pra­cu­je się po to, aby móc pra­co­wać jesz­cze wię­cej, bo płyn­ność jest tym, co przy­no­si jedy­ny – bywa – rodzaj bez­pie­czeń­stwa. Prze­chla­pa­ne, jasne, ale to też kwe­stia jakiejś decy­zji; fre­elan­cing ma swój pysk i ma swój ogon, zale­tą jest ela­stycz­ny tryb życia, wadą – jak wyżej. Boha­ter­ka mojej książ­ki Uro­dzi­ny jest w innej sytu­acji niby pra­cu­je na etat w teatrze, a mimo to i tak wobec nie­ustan­nych nie­do­bo­rów i nie­ustan­ne­go zachrza­nu pozo­sta­je poza kon­tro­lą PIP, BHP oraz zdro­we­go roz­sąd­ku. W tym sen­sie gro­zą tej opo­wie­ści nie jest to, co stu­ka, puka czy chro­bo­cze, ale kult zapier*** i jego sze­ro­kie wody, roz­le­wa­ją­ce się po wszyst­kich czy pra­wie wszyst­kich dzie­dzi­nach życia i doświad­cze­nia.

Czym się zaj­mu­jesz, kie­dy masz wol­ne? Moż­na mieć w ogó­le „wol­ne”, gdy pra­cu­je się w kul­tu­rze?

W tej odpo­wie­dzi tak­że żyją dwa wil­ki. Bo pra­ca zwią­za­na z tym, co jest naszą pasją lub co przy­naj­mniej spra­wia nam przy­jem­ność, jest przy­wi­le­jem. Ale nie­kie­dy wią­że się to z sytu­acją, w któ­rej – jak mówisz – pra­ca nie koń­czy się i nie zaczy­na, bo gra­ni­ce mię­dzy tym, co się robi w pra­cy, a tym, co się robi poza nią, są nie­ostre. Dużo pra­cu­ję, bo nie mam wyj­ścia, ale też dużo pra­cu­ję, bo to lubię, a lubię to, bo praw­do­po­dob­nie nie mam inne­go wyj­ścia, niż to lubić – i tak w koło Macie­ju. Ale osta­tecz­nie pla­nu­ję być w tym wszyst­kim mądrzej­sza – jeże­li oko­licz­no­ści życio­we mi na to pozwo­lą.

(ur. 1989) – prozaiczka i dramatopisarka, absolwentka Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Śląskiego.

więcej →

promotorka kultury i czytania.

więcej →

Powiązane teksty