Najpewniej już na zawsze boom latynoamerykański pozostanie punktem odniesienia w każdej dyskusji nad literaturą z Ameryki Łacińskiej: był boom, były czasy przed nim, a teraz trwają czasy po nim. To poniekąd oczywiste; sukces grupy latynoskich pisarzy w latach 60. i 70. XX wieku – podkreślmy, że mowa o sukcesie zarówno recepcyjnym, mierzonym na podstawie kryterium poczytności książek i wysokości ich nakładów, jak i ściśle artystycznym, czyli o niepodważalnej wybitności całej serii dzieł – wpłynął na usytuowanie regionu na mapie literackiej zachodniego świata, a samym tekstom zapewnił stałe miejsce w kanonie. Jak zawsze jednak, kiedy tematem jest literatura, mierzymy się z uproszczającymi ujęciami, które fałszują prawdziwy stan rzeczy: opisywany fenomen dotyczył wszak garstki pisarzy. W tamtym okresie wielu kolegów i wiele koleżanek po piórze na boom się „nie załapało”, a i przed ową erupcją popularności powstawały dzieła eksperymentalne, odważne, dalekie od realizmu i sztampowości, od której pokolenie boomu tak wyraźnie się odcinało.
Zatrzymajmy się na moment nad wątkiem koleżanek po piórze. Boom to zjawisko czysto męskie; w gronie związanych z nim twórców nie znajdziemy żadnej kobiety, ponieważ w tamtym czasie tak naprawdę żadnej nie udało się zyskać popularności. W grę wchodziły różnego rodzaju kwestie społeczne, a także dotyczące mechanizmów rynku książki i promocji. Pisarki mogły zdobywać uznanie i poklask, niemniej zawsze pojawiało się jakieś „ale”: że to utwory specyficzne, niszowe, owszem, ciekawe, ale nie dla szerszych kręgów. Niekiedy krytyka opierała się na porównywaniu autorek z piszącymi mężczyznami – tak było choćby w przypadku Eleny Garro, przyćmionej przez męża, Octavia Paza, czy Silviny Ocampo, również żyjącej w cieniu małżonka, Adolfa Bioy Casaresa (tegoż zaś deklasował wielki Jorge Luis Borges). Dziś wygląda to zgoła inaczej, współczesne pisarki nie muszą się bić o parytet czy uznanie, po prostu tworzą, publikują, otrzymują nagrody, a ich książki są tłumaczone na wiele języków – ta zmiana to proces, który znamy przecież nie tylko z Ameryki Łacińskiej. Przyćmiewane wcześniej twórczynie wychodzą dziś ze swoich nisz, zdobywają prestiż, wykraczają poza granice literatur narodowych i przebijają się do innych kręgów językowych. Zjawisko to jest zauważalne także w Polsce, choć może nie na wielką skalę; również do nas dotarła – niegdyś śladowo obecna – twórczość Clarice Lispector z Brazylii, parę lat temu ukazała się też po raz pierwszy na polskim rynku wydawniczym książka Silviny Ocampo z Argentyny, a teraz przyszedł czas na kolejną damę zza oceanu, tym razem z Chile – Maríę Luisę Bombal.
Trzeba przyznać, że Bombal (1910–1980) ma chyba wszystkie cechy, które predestynują ją do pozycji pisarki niszowej, i w jaskrawy sposób różni się od uznanych twórców okresu boomu. Po pierwsze: pisała mało. W zasadzie cały jej prozatorski dorobek mieści się w wydanym właśnie nakładem ArtRage tomie Spowita całunem, przetłumaczonym na język polski przez Mateusza Lamcha: to niecałe dwieście stron autorskiego materiału literackiego plus posłowie tłumacza. W skład zbioru wchodzi siedem utworów, napisanych w ciągu kilku dekad; niektóre teksty nazywane bywają powieściami i pierwotnie ukazały się jako niezależne tomy – to przypadek Ostatecznej mgły i tytułowej Spowitej całunem – pozostałe to po prostu opowiadania. Nawet wspomniane powieści są jednak nader skromne pod względem objętości. Tymczasem jednym z wyróżników boomu było dowartościowanie i spopularyzowanie formy powieściowej – publikowane utwory były przy tym zwykle sporych rozmiarów i odznaczały się eksperymentatorskimi rozwiązaniami w zakresie kompozycji i narracji. Sukces noweli Borgesa to raczej wyjątek potwierdzający regułę. Powtórzmy zatem: Bombal była pisarką publikującą bardzo sporadycznie bardzo niewielkie teksty.

Po drugie: tematyka podejmowana przez Bombal także różni się od tej dominującej w twórczości autorów czasu boomu latynoamerykańskiego. W uproszczeniu można by rzec, że Chilijka pisała o kobietach i mężczyznach oraz łączących ich namiętnościach. W jej ujęciu kobiety posiadają złożoną i wielowymiarową osobowość, przeżywają najróżniejsze uniesienia i psychologiczne zawirowania; mężczyźni są jakby prostsi, widziani z dystansu, konieczni raczej jako obiekty uczuć niż rzeczywiści aktorzy wydarzeń. W tym sensie proza ta prosi się o przymiotnik „kobieca”, bywa też nazywana feministyczną, choć z feminizmem we współczesnym rozumieniu chyba nie ma wiele wspólnego. Bywa tu niezmiernie dramatycznie, wręcz melodramatycznie, ale kto choćby pobieżnie zapozna się z biografią autorki (na przykład czytając posłowie), odkryje, że najbardziej spektakularne epizody literackie nierzadko są zaczerpnięte z osobistych doświadczeń Bombal, dla której – jak by to powiedzieć, żeby za wiele nie wyjawić? – broń palna stanowiła czasem ostateczne remedium na problemy w sprawach sercowych.
Najsłynniejsze utwory chilijskiej pisarki – czyli Ostateczna mgła i Spowita całunem – układają się w coś w rodzaju emocjonalnych biografii bohaterek. Narratorka tej pierwszej historii poślubia kuzyna, który stracił ubóstwianą żonę i szuka – nieskutecznie – jej substytutu. Żyjąca w jałowym środowisku kobieta przeżywa namiętną przygodę, jedną noc, która stanie się osią całej jej egzystencji. W Spowitej… zaś pojawia się klasyczny motyw opowieści zza grobu: spoczywająca na marach kobieta wraca myślami do swojego życia; epizodyczna struktura utworu pozwala rzucić światło na kolejne istotne osoby z otoczenia bohaterki. W obu tych tekstach zauważalna jest jeszcze jedna charakterystyczna cecha pisarstwa Chilijki: delikatna aura niesamowitości, tak subtelna, że trudno tu właściwie mówić o fantastyce. Kochanek z Ostatecznej mgły czy narratorka ze Spowitej całunem – postaci o niepewnym statusie ontologicznym – podobnie jak motyw podwodnych terenów w Nowych wyspach czy włosów w Warkoczach, w pewnym sensie są elementami nierealnego świata, które można odczytywać właśnie w kategoriach niesamowitości, choć równie dobrze da się je wytłumaczyć psychologią bohaterów. Ten trudny do określenia wymiar prozy Bombal dobrze ilustruje znana anegdota dotycząca relacji pisarki z Borgesem: kiedy María Luisa streściła mu swój pomysł, Argentyńczyk stwierdził, że to nie ma prawa się udać; ale gdy przeczytał gotowy tekst, zmienił zdanie i szczerze, acz lapidarnie, go skomplementował. Nawet Borges miał więc, jak widać, problem z uchwyceniem esencji pisarstwa Bombal.
W posłowiu, wymownie zatytułowanym Zapomniana matka boomu, Mateusz Lamch porównuje Maríę Luisę Bombal z Juanem Rulfo, meksykańskim klasykiem, autorem między innymi powieści Pedro Páramo: oboje napisali bardzo mało utworów, w jakimś stopniu łączy ich również styl i skłonność do głębokiej refleksji. Zestawienie to pozwala jednak dostrzec także fundamentalną różnicę między nimi: pisarstwo Rulfo jest na wskroś meksykańskie, Pedro Páramo to meksykańskość w wysoce skondensowanej pigułce – mamy tu i kwestie społeczne, i polityczne, i historię, i kluczowe elementy kultury, z motywem relacji ze śmiercią na czele. Fabuły Bombal zaś mogłyby się rozgrywać tak naprawdę gdziekolwiek i choć, rzecz jasna, zawierają elementy zaczerpnięte z rzeczywistości pewnych kręgów społecznych w Chile, to z punktu widzenia treści przeniesienie tych historii gdzieś indziej nic albo prawie nic by nie zmieniło: na pierwszym planie pozostają tu indywidualna psychika i emocje, nie procesy społeczne czy dziejowe. Chilijka nie realizuje żadnych obowiązków zbiorowych, jej proza jest zdecydowanie intymna i osobista.
Czy Bombal faktycznie jest matką boomu? Cóż, na gruncie literaturoznawstwa prawie nie ma tez, których słuszności nie można by dowieść. Wydaje mi się jednak, że książki chilijskiej autorki przede wszystkim są przykładem alternatywnych ścieżek rozwoju literatury Ameryki Łacińskiej czasów samego boomu latynoamerykańskiego oraz bezpośrednio go poprzedzających. Nazwisko Bombal wymieniłbym obok nazwisk takich postaci, jak Felisberto Hernández z Urugwaju czy Macedonio Fernández z Argentyny – tym samym włączając ją do grona oryginałów, twórców osobnych, których trudno zaszufladkować, ale poznać na pewno warto.