W trzy tomy dookoła Robinsona

Publikacja pełnego, zamkniętego w trzech tomach wydania Robinsona Crusoe znaczy dla czytelnika tyle, ile dla tytułowego rozbitka wyłowienie z tonącego statku niezbędnego wyposażenia – strzelby, trzech baryłek prochu (dwóch suchych, jednej zamokłej), płachty żagla, tuzina toporków. Dotychczasowe przypadki Robinsona kończyły się na opuszczeniu przez niego wyspy i jego powrocie do ojczyzny. To może wystarczyło przedstawicielowi pierwszej grupy czytelników – najczęściej uczniowi szkoły podstawowej, ledwo wkraczającemu w świat nastoletni. Drugą grupę tworzą znacznie starsi czytelnicy, mający już własne dzieci i kredyty – niektórzy z nich może nawet czytali kiedyś na głos tę lekturę szkolną komuś należącemu do grupy pierwszej. Modelowy odbiorca drugiego rodzaju nieraz wyobrażał sobie daleką, odludną, zawieszoną w czasie wyspę, a na niej siebie samego. Doświadczony życiowo czytelnik pytał: a nie korciło Robinsona, aby znów odwiedzić swoją wyspę? Zrobić jakiś rekonesans wspomnieniowy, odbyć podróż sentymentalną? Daniel Defoe miał na takie pytania gotową odpowiedź – po sukcesie wydawniczym części pierwszej niezwłocznie pojawiła się druga, a zaraz za nią trzecia.

Historię powstania, publikacji oraz recepcji wszystkich przygód Robinsona Crusoe przedstawia Jakub Lipski w świetnym eseju, stanowiącym wstęp do nowej edycji. By nie zdradzić wszystkich tajemnic, napomknę jedynie, że w kolejnych wydaniach decydowano się coraz częściej na druk wyłącznie pierwszego tomu. Ta część miała bowiem wszystko to, co powinien w sobie łączyć bestseller: chwytliwy pomysł, awanturniczego bohatera, z którym każdy mógł się utożsamić (i o którego przygodach marzył), dynamiczną akcję i szczęśliwe zakończenie. Z biegiem lat w kolejnych wydaniach usuwano filozoficzno-religijne wątki z tomu pierwszego, nadając losom Robinsona Crusoe formę powieści dydaktyczno-wychowawczej. Takiej, jaką powszechnie znamy dzisiaj. Jak się zatem prezentuje oryginalny samowładca bezludnej wyspy i czy my, współcześni czytelnicy należący do drugiej z wymienionych grup, jesteśmy w stanie dostrzec w protagoniście (i w książce) to, co urzekło nas wiele lat temu?

Wciąż ma w sobie to coś

Robinson Crusoe w przekładzie Józefa Birkenmajera jest krzepki jak nigdy dotąd. To bohater dziarski, który swoim potknięciami, nauką na błędach, a przede wszystkim pokorą i optymizmem zjednuje sobie czytelnika. Optymizm Crusoe nie jest naiwny. Pogodne spoglądanie na świat ma raczej źródło w filozoficznym podejściu protagonisty do życia. Śpiewanie w duszy „always look on the bright side of life” jest możliwe dzięki ciągłej, codziennej buchalterii, przypominającej nieco zakład Pascala. Tom pierwszy zawiera kilka takich zestawień, rozpisanych rzetelnie na plusy i minusy, przychód i rozchód, zyski i straty, zupełnie jakby Robinson już tutaj, za życia swego, gromadził niebiański procencik. Rozmyślania te dają nam niekiedy wgląd w stan ducha bohatera: „Ponieważ rozsądek brał już górę nad zwątpieniem, więc umiałem znaleźć pociechę, zestawiając złe i dobre strony mego położenia. I całkiem bezstronnie liczyłem się sam ze sobą jak wierzyciel z dłużnikiem, zapisując wszystkie złe i dobre wydarzenia w taki oto sposób […]”. Tom pierwszy jest dla czytelnika współczesnego zaskakujący. Okazuje się bowiem, że według pierwotnego zamysłu autora pod płaszczykiem awanturniczej przygody miała zostać przedstawiona nie tylko książka w książce (opowieści o przygodach ustępują tu momentami miejsca zapiskom diariuszowym bohatera), ale przede wszystkim swego rodzaju powieść filozoficzna. Zawadiacko i nieco na wyrost można by zapytać: czy przygody Robinsona Crusoe to zapowiedź egzystencjalizmu chrześcijańskiego?

Nawet jeśli jestem czytelnikiem drugiego typu, to pozostaję dzieckiem swoich czasów i nie mogę się uwolnić od współczesnych uwarunkowań lekturowych. Z jednej strony daję się zatem porwać przygodom bohatera (tu odzywa się we mnie czytelnik pierwszego typu), a z drugiej dostrzegam całą niezamierzoną karykaturalność Robinsona. Właśnie: niezamierzoną. To, co z pełną powagą pisał Defoe, trudno dzisiaj czytać bez uśmieszku. Jeśli na przykład sporządzimy zestawienie wszystkich przedmiotów, które Robinson przetransportował z tonącego okrętu na wyspę, nasze zdumienie będzie podwójne. Sam jeden zdołał to zrobić? – to po pierwsze. A po drugie: nie za dużo tego było? I tak oto na liście rozbitka wśród rzeczy niezbędnych do przeżycia znajdują się: kufer żywności (chleb, ryż, trzy sery holenderskie, pięć kawałków suszonego koziego mięsa, resztka zboża), kilka skrzyń z alkoholami, pięć lub sześć galonów araku, skrzynia cieśli okrętowego, dwie strzelby, dwa pistolety, woreczek śrutu, dwa zardzewiałe pałasze, wspomniane już wyżej trzy baryłki prochu (dwie suche, jedna zamokła), trzy worki gwoździ (dużych i małych), wielki świder, tuzin toporków, kamień szlifierski do ostrzenia żelaza, dwie baryłki kul, trzy lewary, siedem muszkietów, jeszcze jedna strzelba, garść prochu, duży worek śrutu, cała dostępna na statku odzież, zapasowy żagiel, hamak, pościel, co niemiara lin mniejszych i większych, zapasowe płótno żaglowe, beczka zamokłego prochu armatniego, trzy wielkie gąsiory rumu, skrzynia cukru, baryła przedniej mąki, trzy ostre brzytwy, tuzin noży i widelców, monety… Kursów z wyspy na statek było jedenaście, a choć skwapliwie wszystko notowałem, to nie jestem pewien, czy czegoś nie pominąłem. Lista rzeczy, trzeba przyznać, zaiste imponująca. W tym kontekście wyobrażenie, które mieliśmy o Robinsonie, się zmienia. Sytuacja, w której znalazł się bohater, na pewno nie była łatwa, ale znowu nie tak opłakana, jak się to utrwaliło w wersji dydaktycznej, przeznaczonej dla młodszego czytelnika. Był tego świadomy sam autor, bowiem pierwsze (!) wypowiedziane na głos zdanie Robinsona brzmi: „A szczególnie – ozwałem się głośno sam do siebie – co począłbym bez strzelby, bez amunicji, bez narzędzi, odzieży, namiotu i pościeli?”. Jeśli miałby być Robinson, potomek Ewy, wygnańcem wracającym do rajskiego ogrodu (bezludna wyspa), to na miejscu anioła z ognistym mieczem miałbym się na baczności.

Dziarskość rozbitka, który odbywa jedenaście łupieżczych wypraw na okręt, samodzielnie demontuje go i rozkłada na części pierwsze („pozrywałem wszystkie części żelazne, jakie tylko dało się zerwać”, „porąbałem reje żagli zapasowych”, „sądzę, że gdyby pogoda nadal sprzyjała, potrafiłbym przenieść po kawałku cały statek”), aby finalnie, w iście angielskim stylu, zasnąć, „rozesławszy na ziemi część pościeli” – wywołuje uśmiech. I nie będę tego uśmiechu opisywał – ani się znęcał nad powieściopisarzem z innej epoki, ani udawał, że cokolwiek mnie łączy z prepersami – każdy czytelnik przyjmie w trakcie lektury sobie właściwy układ kącików warg.

The Confessions of Crusoe?

John Maxwell Coetzee w swoich wykładach o literaturze zebranych w Dziwniejszych brzegach wspominał, że Robinson nie przeżyłby tylu przygód, które ostatecznie zapewniły mu sławę i majątek, „gdyby posłuchał rad ojca”. Dopiero pełne wydanie tomu pierwszego ukazuje, iż losy Crusoe są zbeletryzowaną wersją przypowieści o synu marnotrawnym (Łk 15, 11–32)[1]. W toku lektury czytelnik zdaje sobie jednak sprawę, że nawiązanie do przypowieści o synu marnotrawnym to tylko jeden z możliwych wariantów interpretacyjnych tej historii (w dodatku problematyczny, skoro Robinson nie wraca do domu – inaczej niż bohater Ewangelii: ten ostatni bowiem „wybrał się […] i poszedł do swojego ojca”, Łk 15, 20). W istocie równocześnie z survivalowymi przygodami odbywa się tu badanie duszy Anglika –  rachunek jego grzechów i diagnoza religijnej obojętności. Robinson, zmuszony do życia na wyspie, traktuje pobyt na odludziu jak swoiste rekolekcje zamknięte. Jest sam przed Bogiem, doświadcza Jego obecności. Co ciekawe, nie grozi niebu, nie wznosi pięści i nie pyta: „dlaczego ja?”. Postrzega siebie jako ocalonego i na tym wyobrażeniu jest oparty jego stosunek do Boga.

Odpowiedź była całkiem prosta. To Bóg stworzył wszystko. A potem wysnuł się stąd uderzający wniosek, że jeżeli Bóg stworzył to wszystko, to On też tym wszystkim rządzi i kieruje, albowiem Ten, który mocen był stworzyć, mocen jest i kierować. A jeżeli tak jest, to w wielkim zasięgu dzieł Jego nic nie może się zdarzyć bez Jego wiedzy i woli. Wobec tego wie, że ja tu przebywam i że jestem w ciężkim położeniu, a cokolwiek mi się przydarzyło, z Jego to stało się woli.

Wszystkie rozważania bohatera utrzymane są w takim zaskakująco optymistycznym tonie. Robinson dowodzi sam przed sobą, że Bóg istnieje, że wpływa na jego życie i na cały świat. Na marginesie dodam: książka Defoe przypomina Wyznania św. Augustyna, tyle że w znacznie bardziej dynamicznej wersji (nie znajdę jednak potwierdzenia tej tezy w postaci precyzyjnych cytatów porównujących obydwa dzieła).

Pośród wielu wytworów kultury nawiązujących do książki Defoe film Cast Away. Poza światem z 2000 roku zasługuje na szczególną uwagę. Nie tylko z powodu uwspółcześnienia w nim postaci Robinsona, ale także ze względu na nadanie nowej opowieści nieco mroczniejszego charakteru. Na wspomniany klimat produkcji wpływają między innymi genialnie ukazane (poprzez niedopowiedzenia oraz ujęcia drzewa rosnącego nad urwiskiem) rozważania bohatera o samobójstwie. W literackim pierwowzorze trudno znaleźć takie fragmenty. Najbliższy pod kątem wydźwięku byłby bodaj ten wyimek:

[…] gdy zaś statek mój rozbił się ponownie i znalazłem się na wyspie bez środków do życia i bliski zatonięcia, nie odczuwałem wyrzutów sumienia ani też nie dopatrywałem się w mym losie sądu Bożego. Powtarzałem sobie tylko nieraz, że jestem nieszczęśliwym stworzeniem, zrodzonym na ciągłą nędzę.

Defoe wystawia Robinsona na próbę, nie są to jednak pokusy śmiertelne.

Robinson porządkuje i uprawia bezludną wyspę niczym ogród swojej duszy. Dialog między nim a Bogiem odbywa się bezsłownie: bohater dostrzega obecność Boga w zmieniających się porach roku, w potędze żywiołów, w hojności wyspy. Nie jest nadmiernie ekstatyczny; zamiast vita contemplativa prowadzi życie aktywne. Pełen radości, optymizmu i pogody ducha Robinson uprawia ziemię, poluje na zwierzęta, ścina drzewa, lepi garnki, sieje zboże, szyje ubrania, magazynuje żywność. Trudno oprzeć się wrażeniu, że to wszystko staje się swoistą liturgią godzin. Wdzięczność człowieka wobec Boga i chwała Stwórcy przenikają pierwszy tom opowieści w pełnej edycji książki. W wydaniu dydaktycznym, okrojonym na potrzeby młodszego czytelnika, ten wątek jest ledwie zarysowany. W uproszczonej wersji Robinson jest irytująco zaradnym Anglikiem, który ze wszystkim radzi sobie samodzielnie, a samotność jedynie wyzwala jego ukryte talenty. Przypomnijmy: staje się on wyśmienitym łucznikiem, zręcznym garncarzem, kreatywnym krawcem, tropicielem i pogromcą dzikich zwierząt. Umiejętności i zdolności rozbitka nie sposób zaiste zliczyć. Natomiast w pełnym wydaniu książki Robinson jest przede wszystkim grzesznikiem, który dostąpił miłosierdzia. Jeśli udaje mu się pokonać trudności, to skłania on pokornie głowę i rusza dalej, bo nadchodzi zmrok. Różnica między obydwiema edycjami jest doprawdy szokująca. Wersja uproszczona (dydaktyczna) to w istocie biblia self-made mana, podręcznik survivalu, wersja pełna z kolei przypomina Wyznania św. Augustyna – tyle że okraszone dla niepoznaki akcją. W pełnym wydaniu ukazana jest także karykaturalność Robinsona. Gdy wyspa przestaje być tajemnicą (zupełnie jakby Defoe skończyły się pomysły), pojawia się Piętaszek.

Opowieść o losach Crusoe to zapis tamtej epoki – ekspansji imperium brytyjskiego, niesłabnącej pogoni za nowymi odkryciami geograficznymi, kolonizowania nieznanych lądów. Wydanie krytyczne wprowadza czytelnika w te zagadnienia w przystępny sposób: przypisy nie przytłaczają nadmiarem informacji, dobrze komponują się z tekstem głównym i nie rzucają się zbytnio w oczy. Redaktor dopilnował, abyśmy dostrzegli w tekście Defoe polemikę z poglądami Johna Locke’a czy Jeana-Jacques’a Rousseau, postać „szlachetnego dzikusa” czy rozpalającą ówczesnych podróżników kwestię kanibalizmu. Subtelnie wskazał również odbiorcy możliwość spojrzenia na przygody Robinsona przez pryzmat współczesnego dyskursu kolonialnego.

Nie neguję tych spostrzeżeń i wskazówek interpretacyjnych, odnoszę jednak wrażenie, że Robinson staje się karykaturalny w chwili spotkania z drugim człowiekiem. Gdy na horyzoncie ktoś się pojawia – nieważne, czy jest to Piętaszek, czy Europejczyk – bohater za każdym razem przestaje być sobą i zaczyna odgrywać jakąś rolę: skruszony grzesznik zmienia się w dominującego władcę. Nikt nie wygania go z raju, on sam z niego wychodzi. Świetnie pokazuje to język, nad którym Robinson/Defoe nie do końca panuje. Gdy rozbitek stawia czoła jedynie przyrodzie, nazywa wyspę „twierdzą”, „warownią”. Gdy w oddali ledwie majaczą inne postacie, Crusoe dystansuje się od nich, nawiązując do takich pojęć, jak czystość, grzech czy prawda – swoje schronienie porównuje zaś do „celi”. Gdy natomiast dochodzi do spotkania z nowymi rozbitkami, Robinson zaczyna odgrywać rolę „gubernatora”, wyspa staje się wówczas „kolonią”, a towarzysze niedoli – „poddanymi”.

Robinson opuszcza Robinsona

Robinson w drugim tomie opowieści (przekład anonimowy) nie przypomina samego siebie. Staje się własnym zaprzeczeniem: był skromny, teraz jest przekonany o swojej wszechwiedzy. To, co zrozumiał i co zyskał w samotności, roztrwonił pośród ludzi. Tom pierwszy powinien być pożegnaniem z tym bohaterem. Tom drugi odzwierciedla bowiem to, co widzimy w epoce seriali: w kolejnym sezonie wszystkiego musi być więcej, wszystko też musi być szybsze, głośniejsze. Zupełnie jak Robinson, który mknie przez świat, nie zważając na swoje lata (starzeje się jedynie metrykalnie, upływ czasu go nie spowalnia). Anglik wraca na wyspę, zaciekawiony, jak radzą sobie tu ludzie, którzy nie są nim. Co ciekawe, wszystkie osoby przebywające w tym miejscu wydają się niezaradne, skore do kłótni i jakby pogrążone w marazmie. Nikt nie wyrwał się z tej dziczy – wszyscy tu ugrzęźli. „Zwieszają głowę i umierają”, kwituje Robinson. Nie odrzuca tytułów, którymi jest obsypany: „Nazwali mnie swoim ojcem i powtarzali, że mając takiego jak ja opiekuna, choć w odległej części świata, zapomnieć mogą, iż żyją w miejscu odludnym i opuszczonym”. Bohater nie tylko traktuje z wyższością mieszkających na wyspie Europejczyków (są tam Hiszpanie i Anglicy) oraz tubylców, ale również sprawia, że stają się oni od niego zależni: „Zobowiązali się też wszyscy dobrowolnie, iż bez mojego pozwolenia wyspy tej nigdy nie porzucą”. Przedziwny jest to układ; dziś pewnie szukalibyśmy dla niego trafnej nazwy pośród takich terminów, jak: szantaż, podległość albo syndrom sztokholmski. Choć w tym układzie Robinson (ale tylko on) podkreśla aspekt „dobrowolności”, to istotną formę wsparcia oferuje mieszkańcom wyspy dopiero po złożeniu mu przez nich hołdu lennego i przysięgi wierności: „Natenczas przedstawiłem im sprowadzonych przeze mnie rzemieślników: krawca, kowala, dwóch cieśli”. Robinson Crusoe staje się Lordem Protektorem wyspy, Oliverem Cromwellem swojej własnej historii.

Pożegnać się z Robinsonem trzeba koniecznie już po pierwszym tomie, o ile chcemy tę postać darzyć sympatią. Jeśli przeczytaliśmy – siłą rozpędu albo na skutek niedowierzania („co się z nim stało?”) – tom drugi, to poznaliśmy anty-Robinsona. Przemądrzałą, pouczającą wszystkich wokół siebie i zwyczajnie męczącą osobę. Rewers i awers tej samej historii: jeśli opuściłeś bezludną wyspę, nigdy na nią nie wracaj. Tom trzeci ukazuje kolejną odsłonę bohatera: to Robinson gadatliwy, wręcz paplający, urzeczony swoim głosem. Jeśli ktoś liczył na „[p]oważne rozważania poczynione w trakcie życia oraz zadziwiających przygód Robinsona Crusoe przedstawione wraz z Wizją anielskiego świata Jego własną ręką spisane” (wierzę, że Michał Lachman robił, co mógł), to srodze się zawiedzie. Powiedzieć, że to groch z kapustą, mydło i powidło, to nic nie powiedzieć. Bohater zabiera głos niemal na każdy temat: tu coś o samotności, tam garść rozważań o różnicach między religiami, przemyślenia o ustroju kolonii brytyjskich albo wywód zatytułowany Rozważania o aktualnym stanie religii na świecie – iście wyprzedzający Ratzingerowski Raport o stanie wiary. Mnóstwo teodycei, szczypta obserwacji kulturoznawczych. I nieustanne przypominanie: to wszystko wiem, bo byłem na bezludnej wyspie, ja, Robinson!

Przyznaję: nie dałem rady. Zamykałem tę książkę – ba, księgę! – odczuwając współczucie dla bohatera zarówno jako czytelnik pierwszego, jak i drugiego typu. Mógłbyś wrócić na swą wyspę, Robinsonie, gdybyś tylko nie zgubił drogi do szczęścia.

Okładka książki Daniela Defoe pod tytułem „Robinson Crusoe”.
Daniel Defoe, „Robinson Crusoe”, tłum. Józef Birkenmajer, Marcin Lachman, wstęp i oprac. Jakub Lipski, Wrocław: Ossolineum, 2025.

[1] Współcześni bibliści skłaniają się ku temu, by przypowieść o synu marnotrawnym nazywać raczej przypowieścią o miłosiernym ojcu albo by używać tytułu uwzględniającego obydwie postacie. W zbeletryzowanej wersji wedle Defoe marnotrawnym synem jest Robinson, a miłosiernym ojcem Bóg, który szczodrze pozwala bohaterowi przeżyć przygody umożliwiające mu przetrwanie na wyspie (choć niekoniecznie powrót do rodzonego ojca).

– poeta i eseista.

więcej →

Powiązane teksty