Ze względu na jakości retoryczne należałoby pewnie zacząć taki tekst od podjęcia wątku „widma”, napisać coś o potęgach połączonych w świętej nagonce, feministkach i zgredach, ludziach Kloski i Czołówce Wierszy, klonach Johna Ashbery’ego i śpiewakach szanty. Ale czy zjawisko, które Agnieszka Waligóra nazywa šalamunizmem, rzeczywiście budzi w kimś strach? Czy jest w nim cokolwiek z bezwzględnej krytyki wszystkiego, co istnieje? Nie sądzę.
Niedawne wystąpienie krytyczki na łamach „Dziennika Literackiego”, w którym omówiła „zwrot konserwatywny” w polskiej poezji, wprawiło mnie w konsternację – nie dlatego, że odgrywam w tym tekście rolę demoralizatora młodzieży, to oczywiście mi schlebia. O wiele dziwniejsze wydało mi się to, jakiego pakietu argumentów używa Waligóra, którą znam z oczytania, fachowości i skrupulatnego podejścia do analizowanego materiału. Artykuł ów przypomniał mi pewną prawdę o następujących po sobie raz po raz zwrotach w humanistyce: niezależnie od tego, jak wiele hydromaskulinizmów, hormonofilologii i wegehermeneutyk przerobimy w dyskursie, wciąż pętać będą nas idealistyczne sofizmaty reprezentacjonizmu. Nie z powodu naszych niedostatecznych starań, ale dlatego, że materialne uwarunkowania związane z akademią, festiwalami i ogólnie pojętym życiem środowiska pozwalają nam poruszać się tylko po specjalnie zaprojektowanej w tym celu planszy. Stąd bierze się ciągła potrzeba zwrotów, które nie niosą ze sobą jakościowych zmian ideowych, a są raczej kompulsywnym tańcem humanistyki-zombie. Wrócę do tego później – teraz kilka konkretów.
Samopacyfikacja humanistyki
Poznańska krytyczka ma sto procent racji, gdy nazywa šalamunizm wydmuszką – nie jest to ani jednolita dykcja, ani wiązka motywów, ani specyficzny rodzaj wiersza tonicznego. W rozmowie opublikowanej ponad dwa lata temu w „Notatniku Literackim” staraliśmy się wraz z Rafałem Wawrzyńczykiem to właśnie wykazać: Šalamun „napromieniowuje” poetów i poetki, ale żadnego poważnego zawodnika nie skłania do otwartego naśladownictwa1. Stosując ten termin, narażamy się na powtórkę z epoki o’haryzmu i to dlatego – słusznie zauważa autorka – o šalamunizmie najrzadziej mówią ci, którzy przyznają się do fascynacji poezją Słoweńca. Szkoda, że Waligóra nie poprzestaje na tych rozpoznaniach, bo choć nie mam nic przeciwko abstrakcyjnym rozważaniom o literaturze, to chyba potrafię wyczuć, kiedy język niewinnych spekulacji przysłania intencję denuncjacji.
Jeśli dobrze rozumiem tezy krytyczki, przekonuje ona, że odwrót od paradygmatu zaangażowanego w poezji i krytyce nieprzypadkowo zbiegł się w czasie z wyborami parlamentarnymi w 2015 roku, które wygrało Prawo i Sprawiedliwość. Oczywiście Waligóra nie twierdzi, że eskapizm literatów wpłynął na wyniki wyborów. Sugeruje jednak, że wyraźny wzrost tendencji kwietystycznych był rodzajem kapitulacji poetów i poetek wobec zastanej rzeczywistości. Problem w tym, że tego typu rozpoznania są absolutnie niefalsyfikowalne i równie dobrze można argumentować za czymś zgoła przeciwnym: klasowy resentyment dominujący w polskiej poezji od debiutów Szczepana Kopyta, Kiry Pietrek i Konrada Góry łagodnieje kilka lat później za sprawą redystrybucyjnej polityki społecznej prowadzonej przez PiS, w praktyce stanowiącej pierwsze tego rodzaju przedsięwzięcie w III RP. Fajnie, przewrotnie, można powiedzieć – ale żadna z tych opowieści nie jest prawdziwa.
To, co nazywa się tu samopacyfikacją humanistyki, ja nazwałbym otrzeźwieniem, stopniowym nabieraniem świadomości materialistycznej. Stosowanie policyjnych metafor wobec języka wymaga przedzałożenia o jego bojowym charakterze. Sztuka i humanistyka, które zagrażałyby polityczno-gospodarczemu status quo, nigdy nie mogłyby być finansowane przez instytucje publiczne ani nawet legalnie pozyskiwać niepublicznych grantów. Poezja może znakomicie współgrać z działalnością polityczną, redefiniować dyskurs, bywa też silnikiem teorii, co może być tyleż ożywcze, co katastrofalne w skutkach. Przede wszystkim jednak – starałem się to wykazać w ostatniej książce – z założenia nie jest podporządkowana zewnętrznym celom i dlatego poznawczo przekracza kapitalistyczną teleologię, a to znaczy, że samym swoim istnieniem zaświadcza o istnieniu zewnętrza kapitału. Kiedy poezja staje się nośnikiem ideologii, traci tę właściwość i łatwo może zostać sprowadzona do formy tylko i wyłącznie towarowej, nawet jeśli na poziomie treści dokonuje się tu krytyki fetyszyzmu towarowego. Poezja zaangażowana wciąż może być interesująca, pobudzająca intelektualnie, wartościowa estetycznie, ale kiedy jej największym atutem okazuje się zaangażowanie samo w sobie, mamy do czynienia z quasi-politycznym erzacem aktywizmu, który nie służy zmianie materialnych uwarunkowań, lecz temu, co nazywa się czasem sygnalizowaniem cnoty. Dlatego zdarza mi się nieco prowokacyjnie mówić, że najuczciwszą formą zaangażowania poety jest eskapizm.
Większość z nas wolałaby tworzyć wiersze o wyzysku, niż angażować się w uciążliwe kampanie, działać na rzecz uzwiązkowienia w swoim miejscu pracy czy pisać projekty ustaw – jednostkowa ekspresja jest bowiem czymś względnie przyjemnym, nie niesie ze sobą niemal żadnego ryzyka, a przy tym pozwala zbierać ordery. Zmienianie świata w jego tu i teraz nie ma w sobie nic przyjemnego, bywa uciążliwe i męczące, podejmujemy się go z uwagi na cel, a nie proces – w dodatku nie daje się ono łatwo wymienić na żaden kapitał. Kiedyś współtworzyłem struktury partii politycznej, zdarzało mi się też organizować demonstracje i blokować eksmisje, dziś w życiu nie nazwałbym siebie aktywistą tylko dlatego, że intelektualnie bliska jest mi tradycja marksistowska. Warto zrobić czasem test zaproponowany przez Amber A’Lee Frost: jeśli nie masz pewności, czy twój aktywizm wpływa na zmianę kolektywnych warunków życia, odpowiedz sobie na pytanie, czy jest sexy – jeśli tak, to najprawdopodobniej uprawiasz postpolitykę.
Reakcyjna autonomia
Kiedy Waligóra sugeruje, że poeci šalamunowscy i towarzyszący im krytycy przez swoje polityczne wycofanie zrobili miejsce dla ideologii konserwatywnych, nie bierze pod uwagę konsekwencji logicznych tak postawionej tezy. Jeśli osadzimy ten argument w realiach historycznych, okaże się, że Waligóra równie dobrze mogłaby zarzucić reakcyjność wszelkim przejawom autonomii sztuki.
W tej perspektywie każda próba potraktowania poezji jako czegoś, co przekracza logikę kapitału za sprawą swoich ontologicznych właściwości, jednocześnie jej nie znosząc, okazuje się społecznie szkodliwa. Poezja ma uczestniczyć w życiu społecznym na warunkach, które zostały jej narzucone, zatem ma być bezwzględnie krytyczna wobec mechanizmów akumulacji, ale w ramach zdefiniowanych dla niej przez te same mechanizmy. Tak oto sztuka zaciemnia swój sposób istnienia, chowa się za maską anti-capitalist giga chad, choć pod spodem pozostaje virgin jednostkową ekspresją. Zdjęcie maski nie oznacza samopacyfikacji, lecz elementarną uczciwość wobec siebie, odbiorcy i społeczeństwa: jednostkowa ekspresja nie może zastąpić polityki, ale to nie oznacza przecież, że w życiu politycznie świadomej jednostki nie ma na nią miejsca. Stéphane Mallarmé, patron postmodernistycznego oportunizmu i ikona oderwania od życia, miał bliskie relacje z Jeanem Grave’em i Félixem Fénéonem. W 1894 roku wykorzystał swój społeczny autorytet i zeznawał na korzyść anarchistów w słynnym „procesie trzydziestu”. Podobno zdarzało mu się przechowywać na strychu ładunki wybuchowe kolegów. Egalitarne idee społeczne bywają o wiele bardziej kompatybilne z elitarnymi ideami artystycznymi, niż gotowi jesteśmy przyznać.
Ale wróćmy do jednostkowych ekspresji: oczywiście, mogą one być fundamentem wspólnoty, jeszcze dwadzieścia lat temu w ten sposób właśnie funkcjonowały subkultury, wewnątrz których istniały wspólne wartości i idee, a także odpowiadające im sojusze i antagonizmy. Subkultury jednak zniknęły z ulic polskich miast, bo zostały wyparte przez quasi-polityczne tożsamości, ufundowane na jednostkowych ekspresjach. W tych warunkach najlepsze, co możemy zrobić jako krytycy, to na każdym kroku podkreślać nieredukowalną przepaść między polityką a sztuką.
Powyższe zdanie może być zaskoczeniem dla tych, którzy kojarzą mnie z rozważaniami na temat ontologii politycznej wiersza. Naturalnie sztuka ma polityczne oblicze, a działalność polityczna musi czerpać z nośnych i aktualnych estetyk, aby stała się przekonująca i skuteczna (zob. kampania prezydencka Adriana Zandberga 2025). Ale kiedy tego rodzaju rozważania prowadzą do zatarcia granic między dwiema całkowicie osobnymi sferami życia, robi się niebezpiecznie. Mówiłem o tym niedawno w Gdyni, gdzie podczas Festiwalu Miasto Słowa debatowaliśmy na temat społecznego oddziaływania literatury2. Sztuka może być domeną wolności i radykalnego eksperymentu właśnie dlatego, że jest domeną indywidualnej ekspresji, która nie podlega negocjacjom; autor wykorzystuje „sprężynę ego”3, by wyartykułować coś, co niekoniecznie odpowiada społecznym oczekiwaniom. Polityka może odwoływać się do tej przestrzeni, ale to nie zmienia faktu, że jest ona domeną permanentnych negocjacji, opiera się na kompromisach i uwzględnianiu sprzecznych interesów różnych grup społecznych. Kiedy zgadzamy się na to, by sztuka stała się sferą negocjacji, indywidualna ekspresja szuka ujścia w polityce (i odwrotnie). Sztuka traci pierwiastek ekstatyczny (czyli przestaje wyglądać poza zastany porządek), a polityka traci sprawczość i prowadzi do skrajnej polaryzacji. Kiedy porzucamy próby ustanowienia politycznego uniwersalizmu, nie ma już miejsca na negocjacje, możemy tylko narzucać swoje zdanie drugiej stronie, a w razie oporu – uczynić z wrogów podludzi. Obserwowaliśmy to w ostatnich dekadach, kiedy życie społeczne zalała fala roszczeń o charakterze tożsamościowym. Polityka jako swobodna ekspresja. Sztuka jako quasi-polityka.
Miecz obosieczny postępu
Zestawiając paradygmat zaangażowany z dykcjami młodszych autorów i autorek, Waligóra pyta: „Kto tu jest postępowy?”. Cóż, wiele zależy od tego, co rozumiemy przez postęp.
Zawsze broniłem pojęcia nowości w sztuce i nadal dostrzegam jego ogromną wartość. Czasem było to rozumiane jako osobliwy akceleracjonizm lub prymitywny neofuturyzm, ale nigdy nie afirmowałem destrukcyjnych sił społecznych, nie nawoływałem do zrywania z tradycją ani nie chwaliłem fanatycznych eksperymentów formalnych. Wręcz przeciwnie, sestyny Joanny Łępickiej, sonety Rafała Wawrzyńczyka czy konfesyjne momenty Filipa Matwiejczuka mają w sobie ogromny potencjał nowatorstwa, którego szukam w literaturze. Gdyby reprodukowały rozpoznane już afekty, nie byłoby w nich nic ciekawego. Dobra sztuka nie może pędzić na złamanie karku, ale zawsze powinna być kilka kroków przed kapitałem: dlaczego niektórych z nas męczą kolejne powieści o rodzinnych traumach, wiersze o rzekach, lasach i trudach bycia osobą queerową? Nie tylko wpycha się je nam do gardeł, ale też sugeruje, że teksty te powinny się nam podobać, jeśli chcemy być przyzwoitymi ludźmi. Poszukiwanie nowych rozwiązań, konstruowanie nierozpoznanych struktur odczuwania to istota pracy twórczej, ale wcale nie musi ona iść ręka w rękę ze społecznym progresywizmem.
Rozsądna agenda lewicowa potrzebuje pewnej porcji konserwatyzmu, która chroni przed przemocą kapitału. Zgodzimy się chyba, że kapitał jest siłą postępową, prawda?
Wszystkie stężałe, zaśniedziałe stosunki wraz z nieodłącznymi od nich, z dawien dawna uświęconymi pojęciami i poglądami ulegają rozkładowi, wszystkie nowo powstałe stają się przestarzałe, zanim zdążą skostnieć. Wszystko, co stanowe i zakrzepłe, znika, wszystko, co święte, ulega sprofanowaniu4.
W latach 70. ubiegłego wieku Christopher Lasch ostrzegał przed tym, do czego doprowadzi bezwzględna krytyka instytucji rodziny, popularna wówczas w kręgach lewicowych. Na horyzoncie wyłaniał się już narcystyczny model podmiotowości, związany z niezdolnością jednostki do uczestnictwa w jakiejkolwiek kolektywnej komórce społecznej. Przykłady tego rodzaju można mnożyć, ale nie o tym jest ten tekst. Jeśli postęp ma oznaczać ślepe parcie do przodu, taką innowacyjność, która otwiera nowe rynki zbytu, słowem: bycie w awangardzie kapitału, to powinnością lewicowego artysty jest bronić pozycji konserwatywnej. W tym sensie mogę się zgodzić, że Waligóra uchwyciła coś istotnego – po prostu inaczej wartościujemy opisane przez nią zjawisko.
Uwspólnianie doświadczeń
Nie jestem pewien, co krytyczka ma na myśli, gdy pisze o niechęci współczesnych twórców do uwspólniania doświadczeń, ale uwzględniwszy jej stanowisko, mogę założyć, że przez uwspólnianie rozumiemy coś zupełnie innego.
Autotematyzm, któremu Waligóra poświęciła pracę doktorską, był pierwszoplanowym problemem w Niedzielnych ziemiach… Zaproponowałem taką interpretację poetyckich gestów autoreferencyjnych, która zrzuca z nich ciężar „hermetyzmu” i postmodernistycznej indyferentności. Starałem się wykazać, że poezja – szczególnie, kiedy wymyka się siatkom tematycznym i szczerze ujawnia swoją bezinteresowność – stanowi najdoskonalszy odruch afirmacji dobrowspólnego wymiaru języka. Tak zwany biały rejestr, parnasistowski duch poezji, nie powinien skłaniać nas do postrzegania wiersza jako wycofanego z pola społecznego, wręcz przeciwnie – wiersz nie musi podkreślać swojej społecznej afiliacji, aby stanowić domenę uwspólniania.
Współtworzenie „niedzielnych ziem” języka jest jedynym gestem uwspólniania, w którym bierze udział poetka. Wszystko inne jest reprezentacją – polityki klasowej, cielesnych doświadczeń, problemów ekologicznych, czegokolwiek bądź – która przesłania mechanizmy ontologiczne. Nie ma w tym nic złego ani niepokojącego, dopóki nie nabieramy przekonania, że reprezentacje te mają realną sprawczość polityczną. W skrajnych przypadkach dochodzi do sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się obecnie: krytyczka, która nabrała błędnego przekonania co do politycznej sprawczości reprezentacji, podgryza twórców na starcie odrzucających to przekonanie i dokonujących afirmacji dobra wspólnego w jedyny dostępny literacko sposób.
Partykularyzmy rządzą światem
Na początku wspomniałem, że niezależnie od tego, ile nowatorskich zwrotów wymyśli się na wydziałach humanistycznych, wciąż przywiązani będziemy do tych samych szkodliwych kategorii. Przykład tego widać doskonale we fragmentach, w których Waligóra podnosi kwestie genderowe. Krytyczka zauważa, że poetki, które łączy się z šalamunizmem, nie należą do „najaktywniejszych komentatorek tego zjawiska. Znacznie silniej kojarzymy z nim chłopaków”. Parę akapitów wcześniej Waligóra wspomina jednak o tym, że šalamunizm jest przede wszystkim narzędziem polemicznym, bo sami twórcy „nie mówią o nim aż tak często”. Nie chcę być arogancki, ale czy nie mamy tu do czynienia z wysoce elastycznym traktowaniem faktów, których istnienie odnotowuje sama autorka – z dostosowaniem wywodu do argumentu genderowego? Chłopcy nie przyznają się do interesującej nas kategorii, ale kiedy na proscenium tekstu wkraczają dziewczyny, okazuje się, że one nie przyznają się b a r d z i e j. Zanim krytyczka zaatakuje, robi krok do tyłu i rzuca w powietrze kokieteryjne: „tylko pytam”. Nikogo nie oskarża o seksizm, dostrzega egalitaryzm dyskursywny krytyków i poetów, ale jednak zaznacza, że podczas krakowskiej debaty na temat šalamunizmu rozmawiało pięciu mężczyzn. Cóż, mam wrażenie, że o grono debatujących należałoby pytać organizatorów spotkania, a nie gości – Waligóra sama przecież wymienia nazwiska autorek, które mogłyby opowiedzieć o interesującym nas tutaj zjawisku. Potężne ekstrapolowanie wniosków wygląda tu trochę nieuczciwie i mało przekonująco. Nagle bowiem okazuje się, że dyskusja o Tomažu Šalamunie jest tylko przedłużeniem rozmowy o tradycji modernistycznej i awangardowej i niezależnie od tego, jak daleko wstecz sięgniemy – a sięgać możemy aż do Arystotelesa – w tej narracji „kobiety nigdy nie były podmiotami”.
Na początku tekstu Waligóra sugeruje, że šalamunizm jest tylko symptomem głębszych zmian w myśli humanistycznej, które wiążą się z popularnością tak zwanego nowego materializmu. Czy przypadkiem nie jest to paradygmat ustanowiony w głównej mierze przez akademiczki? Nie chcę brnąć dalej tylko po to, by wykazywać niekonsekwencje – ta konkretna nie ma większego znaczenia, bo nowomaterialistyczna supozycja jest po prostu błędna. Rozumiem, skąd biorą się tego rodzaju konotacje, ale samo przekierowanie uwagi na monizm substancji w ramach nowego materializmu nie jest dla mnie powodem, by łączyć go jakkolwiek ze słoweńskim poetą.
Nie ukrywam, że poezja Šalamuna ma ogromny wpływ na mój sposób myślenia o wierszu. Nie konstruuję „aparatu metodologicznego”, który pozwoliłby lepiej interpretować utwory (nie wierzę w takie cuda), ale staram się zaproponować ramę ontologiczną uwidaczniającą konkretne prawdy na temat języka poetyckiego. To, co Waligóra wskazuje jako nieobsłużone tematy Słoweńca – a co chyba po prostu nie klei jej się z teorią nowomaterialistyczną – stanowiło dla mnie ważną część fundamentów intelektualnych w Niedzielnych ziemiach… Mam na myśli przede wszystkim problemy teologiczne: przyjąwszy za punkt wyjścia deleuzeoguattariańskie rozpoznanie, zgodnie z którym ekspresja jest „wyśpiewywaniem chwały boskiej”, powołałem się na określone patronaty (jeśli dla kogoś to istotne, niech podstawi sobie w tym miejscu „matronaty”). Znajdziemy wśród nich między innymi Awerroesa, Giordana Bruna i Thomasa Müntzera, Hildegardę z Bingen, Dorothy Day i Simone Weil. Ani przez moment nie obchodziło mnie to, czy reprezentacja mistyczek w książce będzie wystarczająca, by zadowolić liberalne feministki. Interesowały mnie wyłącznie uniwersalistyczne prawdy wyrażane w tekstach. Teologiczne tropy najmocniej dały o sobie znać w moim komentarzu do tomu Joasi Łępickiej – to tylko informacja, ale i argument polemiczny, bo naprawdę nie chcę grać w tę grę.
Tak dochodzimy do istoty problemu. Choć humanistyczny taniec voodoo od tylu lat wykazuje słabości polityk tożsamościowych, reprezentacja konkretnych grup społecznych nadal pozostaje głównym wyznacznikiem postępowości każdej propozycji intelektualnej. Waligóra nie robi pod tym względem nic wyjątkowego, zawsze jest gotowa do merytorycznej dyskusji o pryncypiach (za co bardzo ją cenię), ale kiedy jej argumentacja zaczyna się rozpadać, może wyciągnąć patriarchalnego asa z rękawa. W takim klimacie dyskursywnym mój głos polemiczny jest całkowicie pozbawiony legitymacji, bo każdy argument można na starcie odrzucić przez przedzałożenie o „wiedzy usytuowanej” i fallogocentryzmie. Czytelników i czytelniczki, którzy chcą debaty opartej na kulcie partykularyzmów, i tak nie przekonam do swoich racji. Mogę tylko grzecznie ich prosić, by w przyszłości nie narzekali na polityczną inercję lewicowego dyskursu, którą sami sobie zgotowali przez prymat jednostkowej ekspresji i niekończące się wojny domowe. Czytelników i czytelniczki, którzy zdają sobie sprawę z konieczności myślenia uniwersalistycznego, zachęcam do zapoznania się z tekstami źródłowymi i samodzielnego wyrobienia sobie zdania.
1 D. Kujawa, R. Wawrzyńczyk, Karabiny jak monstrancje, „Notatnik Literacki” 30.11.2023, online: https://notatnikliteracki.pl/teoria/karabiny-jak-monstrancje/ [dostęp: 28.10.2025].
2 Humanistyka na mieście #2 | Jak się myśli literaturą?, online: https://www.youtube.com/watch?v=9RhoqF2PnFc&t=1314s [dostęp: 28.10.2025].
3 Metaforę kradnę Miłoszowi Biedrzyckiemu. Zob. Niedziela na ziemi. O książce „Niedzielne ziemie. Poezja i dobra wspólne” z Dawidem Kujawą rozmawia Miłosz Biedrzycki, „Ha!art” 2025, nr 1 (61).
4 K. Marks, F. Engels, Manifest komunistyczny, Bruksela–Höfn–Warszawa 2019, s. 28, online: https:// https://https://ia903102.us.archive.org/25/items/manifestkomunistyczny2019/Marks%20Engels%202019%20Manifest%20komunistyczny.pdf [dostęp: 28.10.2025].