„Samotna kobieta, gdy tworzy, nie wygląda pięknie” – o czterech aktach cierpienia pisarki

Jed­nym z moich ulu­bio­nych frag­men­tów z boga­tej twór­czo­ści Doris Les­sing jest aka­pit z jej auto­bio­gra­fii:

Bar­dzo dużo napi­sa­łam w tym miesz­ka­niu, głów­nie „Zło­ty notes” i „Lan­dloc­ked”. Wsta­wa­łam rano. Wcią­ga­łam spodnie i koszu­lę lub swe­ter. Szczot­ko­wa­łam wło­sy, myłam zęby, robi­łam her­ba­tę. Fili­żan­ka po fili­żan­ce przez cały ranek i całe popo­łu­dnie, a w prze­rwach krót­kie sesje odświe­ża­ją­ce­go snu. Cza­sem pisa­łam bez prze­rwy cały dzień. Cza­sem tysią­ce słów lub nawet dzie­ło dnia lądo­wa­ło w koszu. Wie­czo­ra­mi, zmę­czo­na, zasia­da­łam przed tele­wi­zo­rem lub szłam sama na spa­cer. Tydzień za tygo­dniem. Nie­zbyt eks­cy­tu­ją­ce życie pra­cu­ją­cej pisar­ki1.

Lubię go, ponie­waż roz­pra­wia się z mitem, z wyobra­że­niem fascy­nu­ją­ce­go życia bohe­my, któ­re jest jak sekwen­cja miga­wek, ośle­pia­ją­cych bar­wa­mi nie­zwy­kłych stro­jów i miejsc uka­zu­ją­cych eks­tra­wa­ganc­kie zacho­wa­nia i nie­koń­czą­ce się impre­zy, roz­brzmie­wa­ją­cych śmie­chem, muzy­ką i natchnio­ny­mi mono­lo­ga­mi; miga­wek napę­dza­nych w ruch kor­do­nem prze­wi­ja­ją­cych się wciąż nowych nie­tu­zin­ko­wych ludzi i zda­rzeń, doświad­czeń zdo­by­wa­nych pod hasłem wol­no­ści i sztu­ki. Tego wszyst­kie­go w tym cyta­cie nie ma. W rze­czy­wi­sto­ści, któ­rą opi­su­je Doris Les­sing, widać tyl­ko sza­re poran­ki w sza­rym Lon­dy­nie, swe­ter w sto­no­wa­nych kolo­rach i ciem­ną her­ba­tę. Nic nie migo­cze, nic nie pędzi w ryt­mie dobrej zaba­wy, tyl­ko trwa – męczą­co i dłu­go, jak źle zmon­to­wa­ny serial.

Wszyst­ko to zde­cy­do­wa­nie nie pasu­je do wyobra­że­nia codzien­no­ści artyst­ki, jed­nak nie budzi współ­czu­cia, autor­ka bowiem „bar­dzo dużo napi­sa­ła”, żyjąc w ten spo­sób, i nie był to jakiś szcze­gól­ny frag­ment jej bio­gra­fii, gdy musia­ła wyco­fać się z życia arty­stycz­ne­go. Nie nale­ży współ­czuć twór­czy­ni, ponie­waż podob­ny opis swo­je­go zwy­kłe­go dnia zamiesz­cza ona w auto­bio­gra­fii kil­ku­krot­nie, jak tutaj:

Budzi­łam się o pią­tej razem z dziec­kiem. Peter przy­cho­dził do moje­go łóż­ka i opo­wia­da­łam mu lub czy­ta­łam baj­ki albo wier­szy­ki. Ubie­ra­li­śmy się, jadł śnia­da­nie, a potem zawo­zi­łam go do szko­ły na tej samej uli­cy. […] Szłam do skle­pu, a potem zaczy­nał się mój praw­dzi­wy dzień. Gorącz­ko­wa potrze­ba zro­bie­nia tego czy tam­te­go – to, co nazy­wam cho­ro­bą pani domu „Muszę zro­bić zaku­py, zadzwo­nić do takie­go a takie­go, nie zapo­mnieć o tym, zapi­sać tam­to” – musia­ła ustą­pić sta­no­wi kate­go­rycz­ne­go wyci­sze­nia, nie­zbęd­ne­go do pisa­nia. Cza­sem osią­ga­łam je po kil­ku­mi­nu­to­wej drzem­ce, modląc się, by tele­fon mil­czał2.

Nie nale­ży jej współ­czuć jako pozba­wio­nej roz­ry­wek samot­nej mat­ce, ponie­waż podob­ny opis „eks­cy­tu­ją­ce­go życia pisar­ki” two­rzy bez­dziet­na, uwa­ża­na za czo­ło­wą postać arty­stycz­nej gru­py Blo­oms­bu­ry, Vir­gi­nia Woolf:

wsta­ję o pół do dzie­wią­tej i spa­ce­ru­ję po ogro­dzie […]. Myję się i scho­dzę na śnia­da­nie […]. Potem kąpiel i ubie­ra­nie, i przy­cho­dzę tutaj, przez trzy godzi­ny piszę lub robię korek­ty, o jede­na­stej prze­ry­wa mi Leonard, przy­no­sząc mle­ko i cza­sem gaze­ty. O pierw­szej lunch […]. Po lun­chu chwi­la czy­ta­nia i pale­nia; a oko­ło dru­giej wkła­dam cięż­kie buty, bio­rę smycz, Pin­ker i wycho­dzę […]. Her­ba­ta mniej wię­cej o czwar­tej, a następ­nie przy­cho­dzę tutaj i piszę parę listów, prze­ry­wa mi nadej­ście pocz­ty, któ­ra przy­no­si kolej­ne zapro­sze­nie do wygło­sze­nia wykła­du; a potem czy­tam jed­ną księ­gę „Pre­lu­dium” Word­swor­tha. Nie­ba­wem roz­le­gnie się dzwo­nek, zje­my obiad, po obie­dzie tro­chę muzy­ki, wypa­lę cyga­ro, a potem będzie­my czy­tać […] i do łóż­ka3.

Vir­gi­nia Woolf w wyda­nym w 1929 roku ese­ju Wła­sny pokój napi­sa­ła, że „kobie­ta musi mieć pie­nią­dze i wła­sny pokój, jeśli ma upra­wiać twór­czość lite­rac­ką”4. We wcze­śniej­szych epo­kach kobie­ty nie­wie­le wno­si­ły do histo­rii lite­ra­tu­ry, ponie­waż nie dys­po­no­wa­ły ani odpo­wied­nim miej­scem do pra­cy, ani kapi­ta­łem. Ich życie upły­wa­ło we „wspól­nej bawial­ni”5, gdzie mogły odda­wać się tyl­ko „odpo­wied­nim” roz­ryw­kom pod nad­zo­rem „odpo­wied­nich” ludzi; gdzie przyj­mo­wa­ły gości, umi­la­ły im czas i ocza­ro­wy­wa­ły ich swo­im wdzię­kiem; skąd prak­tycz­nie nie mogły doni­kąd udać się same. Vir­gi­nia Woolf, pisząc o pra­wie kobiet do wła­sne­go poko­ju, ape­lo­wa­ła, by wyjść ze wspól­nej bawial­ni. I niczym innym, jak opi­sem takie­go wła­śnie „wła­sne­go poko­ju”, są przy­to­czo­ne cyta­ty z jej dzien­ni­ków i z auto­bio­gra­fii Doris Les­sing. Choć twór­czy­nie wywo­dzi­ły się z róż­nych śro­do­wisk i mia­ły róż­ne warun­ki star­tu, obie za życia osią­gnę­ły sta­tus poczyt­nej autor­ki i utrzy­my­wa­ły się z pisa­nia. Obie były mistrzy­nia­mi w pisar­skim rze­mio­śle, na któ­re skła­da się jakość „wyro­bu” i styl życia. Uda­ło im się osią­gnąć speł­nie­nie, gdy mia­ły do dys­po­zy­cji wła­sny pokój i pie­nią­dze. Opi­sy codzien­no­ści arty­stek być może nie są eks­cy­tu­ją­ce, ale ema­nu­je z nich spo­kój. I war­to na to zwró­cić uwa­gę, bo w rze­czy­wi­sto­ści „spra­wa kobie­ty, któ­ra two­rzy”, jej osten­ta­cyj­ne „wyj­ście ze wspól­nej bawial­ni”, z regu­ły wyglą­da wręcz melo­dra­ma­tycz­nie.

Pierw­szym aktem cier­pie­nia jest samot­ność. We wła­snym poko­ju nie ma innych ludzi. Pisze się w samot­no­ści. Samot­ność jest nie­zbęd­na do spraw­nej pra­cy. Ale z samot­no­ścią mia­ło nie być kobie­cie do twa­rzy. Już sam zbi­tek słów „samot­na kobie­ta” brzmi jak obraź­li­wy epi­tet, a wyobra­że­nie, że kobie­ta może coś samot­nie zdzia­łać, jest trud­ne do przy­ję­cia nawet dla niej samej. Pisze o tym Ana­ïs Nin, odwo­łu­jąc się do aktu twór­cze­go widzia­ne­go z per­spek­ty­wy męż­czy­zny, któ­ry by two­rzyć, wma­wia sobie, że jest Bogiem-Stwór­cą:

Co do owe­go „Jestem Bogiem”, któ­re z two­rze­nia czy­ni akt samot­no­ści i dumy, ten wła­śnie obraz Boga samot­nie two­rzą­ce­go nie­bo, zie­mię, morze, to ten obraz wpra­wiał kobie­tę w pomie­sza­nie. […] Kobie­ta pamię­ta, że ktoś musi ją zapłod­nić, że wszyst­ko, co się z niej rodzi, trze­ba w niej zasa­dzić. Jeśli o tym zapo­mni, jest stra­co­na. […] Samot­na kobie­ta, gdy two­rzy, nie wyglą­da pięk­nie. Kobie­ta uro­dzi­ła się na mat­kę, kochan­kę, żonę, sio­strę, ma przed­sta­wiać sobą zwią­zek, ducho­wą więź, poro­zu­mie­nie, uro­dzi­ła się, by rodzić życie, nie sza­leń­stwo […]. Artyst­ka musi połą­czyć two­rze­nie i życie na swój wła­sny spo­sób czy też we wła­snym łonie. Musi stwo­rzyć coś odmien­ne­go od dzie­ła męż­czy­zny. Męż­czy­zna stwo­rzył świat odcię­ty od natu­ry. Kobie­ta musi two­rzyć w obrę­bie tajem­ni­cy, burz, stra­chów, pie­kieł, sek­su, wal­ki prze­ciw abs­trak­cjom i sztu­ce. Musi ode­rwać się od mitu, któ­ry two­rzy męż­czy­zna, od świa­do­mo­ści, że stwo­rzył ją, musi wal­czyć z wła­snym cyklem, burza­mi, stra­cha­mi, któ­rych męż­czy­zna nie rozu­mie. Kobie­ta pra­gnie znisz­czyć samot­ność, odzy­skać pier­wot­ny raj6.

Taki tekst skła­nia do powro­tu do wspól­nej bawial­ni, by dokład­niej się jej przyj­rzeć, by ją zro­zu­mieć. Czy opusz­cza­niu jej nie towa­rzy­szy uczu­cie stra­ty? Czy nale­ży postrze­gać ją wyłącz­nie w kate­go­riach zagro­że­nia, miej­sca uci­sku? Bywa ona i kró­le­stwem kobie­ty, are­ną jej towa­rzy­skich trium­fów, pod­czas gdy wła­sny pokój pozo­sta­je sekret­nym tery­to­rium pisar­ki, gdzie ewen­tu­al­ne trium­fy odby­wa­ją się bez publicz­no­ści. Opo­zy­cja mię­dzy wła­snym poko­jem a wspól­ną bawial­nią jest też opo­zy­cją mię­dzy pisar­ką a kobie­tą.

W samot­no­ści ma źró­dło dru­gi akt cier­pie­nia: wewnętrz­ne roz­dar­cie. Gdy mło­da pisar­ka mówi o swo­ich pra­gnie­niach, bywa, że brzmi i tak:

mój Boże, chcia­ła­bym goto­wać i pro­wa­dzić dom i tan­ko­wać moc w marze­nia męż­czy­zny i pisać, jeśli tyl­ko on potra­fił­by roz­ma­wiać, spa­ce­ro­wać, pra­co­wać i z pasją dążyć do zro­bie­nia karie­ry7.

 

[…] pożą­dam rze­czy, któ­re w koń­cu mnie znisz­czą… zasta­na­wiam się, czy sztu­ka bio­rą­ca roz­brat z nor­mal­nym, kon­wen­cjo­nal­nym życiem jest rów­nie barw­na jak sztu­ka połą­czo­na z życiem: jed­nym sło­wem, czy mał­żeń­stwo nad­wą­tli moją twór­czą ener­gię i czy uni­ce­stwi moje pra­gnie­nie wyra­że­nia się w obra­zach i w pisa­niu, rosną­ce razem z głę­bią nie­za­spo­ko­jo­nych uczuć… czy może osią­gnę­ła­bym peł­niej­szą eks­pre­sję w sztu­ce i jed­no­cze­śnie w mał­żeń­stwie?… Czy star­czy mi sił, żeby rów­nie dobrze dawać sobie radę w obu tych dzie­dzi­nach?… Oto sed­no spra­wy i mam nadzie­ję, że dobrze się przy­go­tu­ję na tę pró­bę… mimo że boję się…8

Wąt­pli­wość, czy da się jed­no­cze­śnie spro­stać dwóm rolom – pisar­ki i kobie­ty – zapro­wa­dzi­ła Ana­ïs Nin do Otto­na Ran­ka, słyn­ne­go psy­cho­ana­li­ty­ka, pisa­rza i filo­zo­fa. Na licz­nych, dłu­gich sesjach Nin roz­ma­wia­ła z nim o odpo­wied­nim dla niej sty­lu życia:

Kobie­ty, stwier­dził Rank, gdy wyle­czą się z ner­wi­cy wkra­cza­ją w życie. Męż­czy­zna wkra­cza w sztu­kę […]. W tym momen­cie, gdy sta­łam się kobie­tą, pro­mie­nio­wa­łam kobie­co­ścią, byłam prze­bo­jo­wa, odprę­żo­na, szczę­śli­wa […]. Czu­łam się łagod­na jak lek­ki dzień, kwit­ną­ca, pach­ną­ca, peł­na rado­ści życia.
– Może – stwier­dził [Rank – A.E.F.] – odkry­je pani teraz, cze­go pani pra­gnie: być kobie­tą czy artyst­ką9.

Na kar­tach swo­je­go dzien­ni­ka Ana­ïs Nin w pew­nym momen­cie odpo­wia­da na to pyta­nie:

Pra­gnę być kobie­tą. Nie chcę pisać ksią­żek, sta­wiać czo­ła świa­tu, lecz żyć dzię­ki dosłow­nej trans­fu­zji krwi. Poma­gać Henry’emu, utrzy­my­wać go. Odpo­cząć od pew­no­ści sie­bie i twór­czo­ści10.

Bawial­nia ofe­ru­je łatwe zachwy­ty, bo tam, wśród ludzi, kobie­ta wyglą­da pięk­nie do tego stop­nia, że sama potra­fi zachwy­cić się spek­ta­ku­lar­no­ścią swo­ich osią­gnięć, nawet jeśli były­by one powierz­chow­ne. W ame­ry­kań­skiej kul­tu­rze lat 50. jed­nym z mier­ni­ków war­to­ści mło­dej kobie­ty była licz­ba ran­dek oraz repu­ta­cja mło­dych męż­czyzn, z któ­ry­mi daną kobie­tę widy­wa­no. Sylvia Plath, stu­dent­ka Smith Col­le­ge, brak chło­pa­ka na piąt­ko­wy wie­czór nazy­wa „hań­bą”11. Gdy jed­nak uda­je jej się unik­nąć takie­go losu, z zachwy­tem opi­su­je swój triumf:

Tak napraw­dę to przy­pad­ko­we spo­tka­nie schlud­nie uło­ży­ło moje życie, jeśli cho­dzi o aspekt towa­rzy­ski. Jedy­ną nie­obec­ną oso­bą z mojej listy był Austin, powi­nien tam być, by podzi­wiać mnie w glo­rii! Naj­pierw, wcho­dząc sze­ścio­ro do holu, zoba­czy­li­śmy Teda Powel­la z mat­ką. Ted przy­szedł z rodzi­ną i nie­wąt­pli­wie pasu­ją­cą na tę oka­zję blon­dyn­ką. Odczy­ta­łam z jego ust, jak mówi „O! Sylvia Plath!”, i patrząc na nie­go, poma­cha­łam non­sza­lanc­ko. Zdo­by­łam więc dwa kolej­ne lau­ry: po pierw­sze pani Powell zoba­czy­ła mnie szczę­śli­wą z atrak­cyj­nym chłop­cem, po dru­gie, Ted też to zoba­czył i obraz ten mógł wstrzą­snąć nim na tyle, żeby mnie sobie zapa­mię­tał na przy­szłość […]. Ale to był dopie­ro począ­tek. W James Hall, gdzie odda­wa­li­śmy się głu­pim zaba­wom towa­rzy­skim, zauwa­ży­łam Pete­ra Whi­te, tego pięk­ni­sia z Wel­le­sey. […] Odno­to­wa­łam w pamię­ci, że praw­do­po­dob­nie zauwa­żył mnie, ale nie wie­dział, kim jestem. Na przy­ję­ciu zoba­czy­łam Cor­by John­so­na, stu­den­ta dru­gie­go roku, z któ­rym byłam na rand­ce w zeszły pią­tek, a teraz chy­ba nie miał part­ner­ki. Pod­niósł brwi i weso­ło mi poma­chał. Idąc na salę balo­wą, zauwa­ży­łam też Boba Bla­ke­sleya, Jean­ne Woods – jesz­cze jeden triumf. Ale naj­lep­sze było spo­glą­da­nie na Bil­la na par­kie­cie, kie­dy tań­czy­łam z Guy­em. Z roz­ba­wie­niem zauwa­ży­łam, że Lio­ta jest podob­na do mnie – wyso­ka, dłu­gie, jasno­brą­zo­we wło­sy. Bob zauwa­żył mnie i dys­kret­nie puścił do mnie oko, a ja ski­nę­łam mu przy­jaź­nie. Jak to dobrze, że zoba­czył, że się dobrze bawię. Cały wie­czór był jesz­cze przy­jem­niej­szy przez to, że na nowo poja­wi­łam się w towa­rzy­stwie, poka­zu­jąc się w tak korzyst­nym świe­tle róż­nym stra­te­gicz­nym oso­bom12.

Owo „poka­zy­wa­nie się w korzyst­nym świe­tle” nie­wie­le stra­ci­ło na zna­cze­niu, wciąż jest sku­tecz­ną meto­dą dowar­to­ścio­wa­nia kobie­ty, ale czy koniecz­nie musi być czymś złym dla pisar­ki? Prze­cież rela­cje z ludź­mi sta­no­wią waż­ny motor jej twór­czej inspi­ra­cji, prze­cież popu­lar­ność towa­rzy­ska może pomóc w zwró­ce­niu uwa­gi na dzie­ła twór­czy­ni. I wyda­je się, że jest to styl życia, któ­ry da się połą­czyć z samot­ną pra­cą we wła­snym poko­ju. Sylvia Plath two­rzy opis, któ­ry moż­na by uznać za wyobra­że­nie współ­cze­snej „wspól­nej bawial­ni” wytwa­rza­ją­cej atmos­fe­rę nie­za­gra­ża­ją­cą twór­czo­ści pisar­ki, a wręcz dosko­na­le uzu­peł­nia­ją­cą jej wize­ru­nek. Jest to w pewien spo­sób wyobra­że­nie życia, w któ­rym nie trze­ba doko­ny­wać wybo­rów mię­dzy byciem pisar­ką a byciem kobie­tą:

Moje prze­zna­cze­nie to dzie­ci i łóż­ko, i bły­sko­tli­wi zna­jo­mi, i wspa­nia­ły, inte­lek­tu­al­nie sty­mu­lu­ją­cy dom, w któ­rym geniu­sze piją dżin w kuch­ni po wyśmie­ni­tym obie­dzie i czy­ta­ją swo­je wła­sne powie­ści, i roz­ma­wia­ją o sytu­acji na gieł­dzie i misty­cy­zmie nauko­wym […] oto do cze­go zosta­łam stwo­rzo­na, co mia­łam stwo­rzyć męż­czyź­nie – mia­łam dać mu oce­an miło­ści i wia­ry, w któ­rym mogła­bym pły­wać każ­de­go dnia, mia­łam dać mu dzie­ci, całą masę, obo­la­ła i dum­na13.

W wie­lu frag­men­tach dzien­ni­ków Sylvii Plath może­my zna­leźć odnie­sie­nia do przy­jem­no­ści prze­by­wa­nia we „wspól­nej bawial­ni”, rów­nież do tej lek­ko­ści i pew­no­ści sie­bie, o któ­rych pisa­ła Ana­ïs Nin, gdy decy­do­wa­ła się zrzu­cić jarz­mo pisa­nia i żyć jak zachwy­ca­ją­ca kobie­ta. W dużej mie­rze to o zachwyt tutaj cho­dzi, o potrze­bę bycia ado­ro­wa­ną i uwiel­bia­ną, tak sil­ną w każ­dej kobie­cie, choć uświa­do­mio­ną w róż­nym stop­niu. Cel ów moż­na osią­gnąć dzię­ki uro­dzie, pięk­nej gar­de­ro­bie czy bły­sko­tli­wej dys­ku­sji wła­śnie we wspól­nej bawial­ni. Dla kobie­ty-pisar­ki jest to zagro­że­nie, bo może się oka­zać, że zabrak­nie jej ambi­cji, by ocze­ki­wać cze­goś wię­cej:

Być może moje pra­gnie­nie, żeby pisać, moż­na by spro­wa­dzić do pro­ste­go stra­chu przed bra­kiem uwiel­bie­nia i sza­cun­ku ze stro­ny innych. Zasta­na­wiam się nagle: czy oba­wiam się, że zmy­sło­we opa­ry mał­żeń­stwa zabi­ją pra­gnie­nie pisa­nia?14

Dla pisar­ki dro­ga do zachwy­tu pro­wa­dzi przez godzi­ny pra­cy w samot­no­ści, a „pisa­nie jest śmier­tel­ną męką”15. Wła­sny pokój w dzien­ni­kach i wspo­mnie­niach arty­stek czę­sto przy­po­mi­na bar­dziej wię­zien­ną celę niż azyl twór­czej wol­no­ści. Męż­czyź­ni mają takie same warun­ki, a jed­nak ina­czej sobie w nich radzą. Sylvia Plath, zamknię­ta w swo­im poko­ju, usi­łu­je odda­wać się pra­cy i pisze: „nasłu­chu­ję zawsze kro­ków na scho­dach i nie­na­wi­dzę ich, gdy nie zbli­ża­ją się do mnie”16. Po scho­dach idzie Ernest Hemin­gway, opusz­cza­ją­cy swój wła­sny pokój, któ­ry mie­ścił się na ostat­nim pię­trze hote­lu:

scho­dze­nie po scho­dach po dniu dobrej pra­cy, wyma­ga­ją­cej i łutu szczę­ścia, i dys­cy­pli­ny, było cudow­nym uczu­ciem i mogłem potem wędro­wać po Pary­żu, gdzie tyl­ko chcia­łem17.

Dla­cze­go w jej dzien­ni­ku nie widzi­my Sylvii Plath dziar­sko scho­dzą­cej scho­da­mi na spo­tka­nie z wiel­kim mia­stem po dniu „dobrej pra­cy”?

„Dla­te­go że czło­wiek zmie­nia sys­tem war­to­ści” stwier­dzi­ła wczo­raj Nes­sa, kie­dy roz­my­śla­ły­śmy o tym, dla­cze­go nie potra­fi­my malo­wać ani pisać po przy­ję­ciu. I to jest praw­da. Tyl­ko arty­ści wie­dzą, jak żyć. Ona nie potra­fi malo­wać po przy­ję­ciu. Nie może wró­cić do wcze­śniej­szych pro­por­cji. Kobie­ty mają gorzej, bo w cza­sie przy­jęć muszą być bar­dziej aktyw­ne: muszą się w nie rzu­cać. Nes­sa nie pój­dzie już nigdzie tam, gdzie każą się stro­ić18.

Z per­spek­ty­wy pisar­ki ten frag­ment wspo­mnień Erne­sta Hemin­gwaya może wyda­wać się szo­ku­ją­cy:

zawsze mogłem pójść pisać do kawiar­ni i pra­co­wać przez cały ranek nad „café crème”, pod­czas gdy kel­ne­rzy sprzą­ta­li i zamia­ta­li salę, i robi­ło się coraz cie­plej19.

Męż­czy­zna, któ­ry miał nie­po­rów­ny­wal­nie łatwiej­szy niż kobie­ta dostęp do „wła­sne­go poko­ju”, tak napraw­dę wca­le go nie potrze­bo­wał, ponie­waż mógł pisać w miej­scu publicz­nym. Dla­cze­go trud­no jest odna­leźć takie frag­men­ty w zapi­skach kobiet? Dla­cze­go artyst­ki nie pisa­ły w kawiar­niach? Jest coś nie­po­ko­ją­ce­go w wyobra­że­niu kobie­ty pogrą­ża­ją­cej się w twór­czym pisa­niu na oczach innych ludzi. Vir­gi­nia Woolf wyzna­je: „jeśli o mnie cho­dzi, to po wie­czor­nym wyj­ściu ner­wy mam w strzę­pach. Roz­ryw­ki znisz­czy­ły­by moją twór­czość (jaka­kol­wiek by była, wtrą­cę skrom­nie)”. Dla­te­go dora­dza mło­dym pisar­kom, by zamknę­ły się na klucz we wła­snym poko­ju. Nie­któ­re z tego powo­du cier­pią:

Dla­cze­go, dla­cze­go nie potra­fię być choć przez chwi­lę ascet­ką, tyl­ko balan­su­ję wciąż pomię­dzy pra­gnie­niem zupeł­nej samot­no­ści, by czy­tać i pra­co­wać, a tak wiel­ką, wiel­ką potrze­bą obec­no­ści ludz­kich gestów i słów20.

Vir­gi­nia Woolf nie ape­lu­je jed­nak o przy­ję­cie posta­wy asce­tycz­nej, lecz wyja­śnia:

kie­dy więc każę wam zara­biać pie­nią­dze i zdo­być wła­sny pokój, w isto­cie pro­szę Was o to, byście żyły świa­do­me rze­czy­wi­sto­ści, a więc wio­dły żywot fascy­nu­ją­cy, nie­za­leż­nie od tego, czy uda Wam się prze­ka­zać innym jego treść21.

Tyl­ko jak to osią­gnąć? „Mimo całe­go pisa­nia, mimo wszyst­kich urzą­dzeń do wyra­ża­nia, prze­ka­zy­wa­nia i reje­stro­wa­nia życia, liczy się tyl­ko prze­ży­wa­nie go”22. Tutaj poja­wia się akt trze­ci cier­pie­nia – obro­na przed zagro­że­niem.

Pisar­ka żyje w cią­głym lęku przed nie­mo­cą twór­czą i poraż­ką:

Cza­sa­mi mam wra­że­nie, że z powo­du napię­cia nigdy nie napi­szę tych wszyst­kich ksią­żek, któ­re mam w gło­wie. Pisa­nie ma w sobie tę dia­bel­ską cechę, że utrzy­mu­je każ­dy nerw w nie­ustan­nym napię­ciu. A tego wła­śnie nie potra­fię osią­gnąć […]. Nie mam nic do zapi­sa­nia; tyl­ko te nie­zno­śne sta­ny nie­po­ko­ju, któ­rych trze­ba się pozbyć, pisząc23.

To napię­cie wzra­sta, gdy ktoś noto­rycz­nie zakłó­ca spo­kój:

Nie mogę pisać „Pani Dal­lo­way”. Napraw­dę fatal­nie jest mieć gości, nawet takich na jeden dzień, jak Cli­ve, w poło­wie powie­ści. Wła­śnie na dobre zaczę­łam tę żeglu­gę pod prąd. Cały ten strasz­ny trud musi się teraz zacząć od nowa. […] Dziw­na rzecz, że żad­ne z nas nie życzy sobie gości. Oni jed­nak oczy­wi­ście stra­szą nas z każ­dej stro­ny – nie: zostaw­cie mnie, zostaw­cie mnie, to wszyst­ko, co mówię; chcę pra­co­wać nad swo­im mózgiem24.

Nachal­ne zapro­sze­nia i zachę­ty do uczest­nic­twa w życiu towa­rzy­skim, któ­re niwe­czy zdol­ność twór­czą, nie są obce rów­nież pisa­rzom, męż­czy­znom. Hemin­gway radził sobie z nimi w nastę­pu­ją­cy spo­sób:

Tak dłu­go jak pisy­wa­łem do gazet i musia­łem jeź­dzić jako kore­spon­dent do róż­nych miejsc w Euro­pie, trze­ba było mieć jeden porząd­ny gar­ni­tur, jed­ną parę przy­zwo­itych butów i regu­lar­nie cho­dzić do fry­zje­ra. Kie­dy pró­bo­wa­łem pisać, było to o tyle kło­po­tli­we, że umoż­li­wia­ło poka­zy­wa­nie się na pra­wym brze­gu rze­ki, odwie­dza­nie zna­jo­mych, cho­dze­nie na wyści­gi i robie­nie tych wszyst­kich rze­czy, któ­re były przy­jem­ne, ale zbyt kosz­tow­ne bądź ryzy­kow­ne. Bar­dzo szyb­ko odkry­łem, że naj­lep­szym spo­so­bem na to, by nie móc prze­cho­dzić na pra­wy brzeg i anga­żo­wać się w przy­jem­ne rze­czy […], było zapusz­cze­nie wło­sów. Nie spo­sób odwie­dzać pra­we­go brze­gu z fry­zu­rą niczym u jed­ne­go z tych impo­nu­ją­cych japoń­skich szlach­ci­ców […]. To spraw­dzi­ło­by się ide­al­nie i ogra­ni­czy­ło twój zakres ruchu do two­je­go brze­gu rze­ki, a zakres czyn­no­ści – do pra­cy. […] Po trzech mie­sią­cach mia­łeś nie­zły zaczą­tek fry­zu­ry […], a zna­jo­mi z pra­we­go brze­gu kła­dli na tobie kre­skę. Nigdy nie wie­dzia­łem, co dokład­nie ma ozna­czać owa kre­ska, ale po mniej wię­cej czte­rech mie­sią­cach zwięk­sza­ła swój roz­miar. Podo­ba­ło mi się, kie­dy kła­dzio­no na mnie kre­skę, i wraz z żoną cie­szy­li­śmy się z kre­ski poło­żo­nej na nas oboj­gu. […] Ludzie wtrą­ca­li się w two­je życie wyłącz­nie dla two­je­go dobra i zorien­to­wa­łem się, że w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku chcie­li, żebyś cał­ko­wi­cie się dopa­so­wał do jakie­goś powszech­ne­go, powierz­chow­ne­go wzor­ca, a potem roz­pro­szył się jak komi­wo­ja­żer na zjeź­dzie komi­wo­ja­że­rów, w tak głu­pi i nud­ny spo­sób, jak to tyl­ko moż­li­we. Nie mie­li poję­cia o naszych przy­jem­no­ściach i o tym, jak nas cie­szy­ła poło­żo­na na nas kre­ska25.

Tyl­ko jaka pisar­ka dobro­wol­nie chcia­ła­by się „zapu­ścić” i w ten spo­sób zmu­sić ludzi, by jej uni­ka­li? Samot­ność, koniecz­na twór­czy­niom do pra­cy, mie­wa­ła wyso­ką cenę. Doris Les­sing przy­ta­cza tę nie­śmier­tel­ną fra­zę:

Ty mnie nie kochasz, trosz­czysz się tyl­ko o swo­je pisar­stwo. Jestem pew­na, że nie było pisar­ki, nigdy, w żad­nym okre­sie histo­rii świa­ta, któ­ra nie usły­sza­ła­by takich słów od swo­je­go męż­czy­zny26.

Ana­ïs Nin pisze, że jej psy­cho­te­ra­peut­ka, Mar­tha Jaeger, pomo­gła jej zro­zu­mieć praw­dę – „poczu­cie winy z powo­du two­rze­nia, w kobie­cie bar­dzo sil­ne. Two­rze­nie, połą­czo­ne z kobie­co­ścią, jest też dla niej zagro­że­niem. Zagro­że­niem dla związ­ku z męż­czy­zną”27. Pisar­ka wyzna­je, jak zare­ago­wa­ła na tę praw­dę:

Nie chcia­łam wykraść męż­czyź­nie mocy twór­czej, jego gro­mu.
Two­rze­nie i kobie­cość wyda­wa­ły się nie do pogo­dze­nia. A g r e s y w n y akt two­rze­nia.
– Nie agre­syw­ny – rze­kła Jaeger – a k t y w n y.
Kobie­ta o męskich cechach, gonią­ca za karie­rą, wzbu­dza we mnie gro­zę.
Two­rze­nie wyda­je mi się potwier­dze­niem naj­sil­niej­szej czę­ści mojej isto­ty, któ­ra oso­bom bli­skim memu ser­cu nie będzie już dawać poczu­cia, że to oni są sil­niej­si, a przez to będą mnie kochać mniej.
Za ten akt nie­za­leż­no­ści moi uko­cha­ni uka­rzą mnie. Zosta­nę opusz­czo­na i porzu­co­na.
Męż­czyź­ni oba­wia­ją się kobie­cej siły. Ja dosko­na­le zda­ję sobie spra­wę z męskiej sła­bo­ści, muszę ich strzec przed swo­ją siłą.
Ogra­ni­czy­łam swo­ją moc, ukry­wam swe siły. […]
Widzę, jak kobie­ty o sil­nym popę­dzie twór­czym miaż­dżą swo­ich męż­czyzn. Lękam się tego. Lękam się wszel­kiej agre­sji, wszel­kich ata­ków, wszel­kie­go znisz­cze­nia. Nade wszyst­ko – apo­dyk­tycz­no­ści. […] Poczu­cie winy, któ­re mnie drę­czy z powo­du mojej twór­czo­ści, ma zwią­zek z moją kobie­co­ścią, pod­da­niem się męż­czyź­nie28.

Poczu­cie winy jest uro­dzaj­nym grun­tem dla wąt­pli­wo­ści, a te z kolei sta­no­wią akt czwar­ty cier­pie­nia pisar­ki. Nawet Vir­gi­nia Woolf w okre­sie, gdy sprze­da­wa­ła dzie­siąt­ki tysię­cy egzem­pla­rzy swo­ich ksią­żek, wyda­wa­nych na dwóch kon­ty­nen­tach, w swo­im dzien­ni­ku noto­wa­ła: „uwa­żam, że jestem mizer­na, mgli­sta, roz­rze­dzo­na, nie­ludz­ka, bez­kr­wi­sta i dłu­bią­ca w niko­go nie poru­sza­ją­cych bzdu­rach”29. I dalej:

Nie zno­szę myśli, że ktoś się ze mnie śmie­je, że pan A, B czy C poczu­je błysk satys­fak­cji, widząc, jak nisz­czy Vir­gi­nię Woolf […]. Być może jestem nie­pew­na swo­ich talen­tów, jed­nak wiem o nich wię­cej niż Wyn­dham Lewis, a tak czy ina­czej mam zamiar pisać dalej. Już teraz odczu­wam spo­kój, któ­ry zawsze spły­wa na mnie wraz z obe­lga­mi: ple­ca­mi opie­ram się o ścia­nę. Piszę dla pisa­nia etc. No i ist­nie­je też pew­na dzi­wacz­na nie­cna przy­jem­ność z tego, że się jest obra­ża­ną – że jest się kimś, męczen­ni­cą. I tak dalej30.

 

Zasta­na­wiam się, czy ktoś kie­dyś wycier­piał tyle z powo­du jed­nej książ­ki, ile ja z powo­du „Lat”. Kie­dy już wyj­dzie, nigdy wię­cej na nią nie spoj­rzę. To jest jak dłu­gi poród. Tyl­ko pomy­śleć o tym lecie, codzien­nie rano ból gło­wy i zmu­sza­nie się, żeby tu przy­cho­dzić w koszu­li noc­nej; i koniecz­ność poło­że­nia się po każ­dej stro­nie: i wiecz­ne poczu­cie pew­nej klę­ski31.

Ana­ïs Nin czu­je podob­nie. Wyzna­je: „nie jestem pew­na czy to, co robię, ma jakie­kol­wiek zna­cze­nie”32.

Dla porów­na­nia z tymi wszyst­ki­mi kobie­cy­mi nie­pew­no­ścia­mi – Ernest Hemin­gway zapi­sy­wał:

cza­sa­mi, kie­dy zaczy­na­łem nowe opo­wia­da­nie i nie mogłem ruszyć z miej­sca […], wsta­wa­łem i patrzy­łem ponad dacha­mi Pary­ża, i myśla­łem: „Nie martw się. Wcze­śniej pisa­łeś i teraz też napi­szesz. Musisz tyl­ko zapi­sać jed­no praw­dzi­we zda­nie. Napisz naj­praw­dziw­sze zda­nie, jakie znasz”. I w koń­cu zapi­sy­wa­łem jed­no praw­dzi­we zda­nie, i z tego miej­sca rusza­łem do przo­du. To dzia­ła­ło, bo zawsze znaj­do­wa­ło się jakieś praw­dzi­we zda­nie, któ­re zna­łem albo widzia­łem, albo sły­sza­łem na wła­sne uszy33.

Pew­ność sie­bie, zaufa­nie do swo­je­go warsz­ta­tu, wia­ra we wła­sną pra­cę bywa­ją dla pisa­rek nie tyl­ko trud­ne do osią­gnię­cia, ale też podat­ne na znisz­cze­nie pod wpły­wem cudzych opi­nii. Jed­nak praw­dzi­wy talent kwit­nie mimo tego zagro­że­nia. Praw­dzi­wa pisar­ka nie ma wybo­ru, praw­dzi­wa pisar­ka pisze, jak Jane Austen, któ­ra (z bra­ku innych moż­li­wo­ści) swo­je powie­ści stwo­rzy­ła we wspól­nej bawial­ni.

Praw­dzi­wa pisar­ka nie może zre­zy­gno­wać, nie może prze­stać pisać, nie może też prze­stać być kobie­tą. Dobrze odda­je to Ana­ïs Nin:

z pisa­niem jest tak. Czło­wiek sobie mówi: „Czu­ję się dobrze, za dobrze. Nie muszę pisać. Chcę żyć”. Taki ktoś jest w środ­ku zda­rzeń, cie­szy się życiem, żyje, nie wyra­ża­jąc swo­ich prze­żyć. Żad­nych ech, żad­nych zapi­sów. Potem, pew­ne­go dnia, bez powo­du, życie roz­ga­łę­zia się na dwa kana­ły: ist­nie­nia i for­mu­ło­wa­nia. W gło­wie prze­su­wa się coś na kształt fil­mu. (Sły­szy się ter­kot pro­jek­to­ra).
Piszę. Nie ana­li­zu­ję, nie snu­ję roz­wa­żań, nie mono­lo­gu­ję, piszę. Wszyst­ko, co prze­ży­wam, natych­miast ujmu­ję w sło­wa, z rów­nie wiel­kim pod­nie­ce­niem jak poprzed­nio, odkry­wam odpo­wied­nie sfor­mu­ło­wa­nia, sta­ra­jąc się ze wszyst­kich sił uchwy­cić, zacho­wać, z moż­li­wie naj­więk­szą pre­cy­zją, traf­nie dobie­rać wyra­zy. To spa­da na czło­wie­ka nie­ocze­ki­wa­nie, jak gorącz­ka, i prze­cho­dzi, jak gorącz­ka. Róż­ni się od wszel­kich innych dzia­łań34.

„Myślę, że praw­dzi­we życie pisa­rza może zro­zu­mieć tyl­ko inny pisarz. I naj­wy­żej jesz­cze paru ludzi”35 – doda­je Doris Les­sing. Pod­po­wia­da też, co robić, by zostać speł­nio­ną pisar­ką. Trze­ba: wsta­wać rano, myć zęby, zakła­dać wygod­ne ubra­nie, pić her­ba­tę za her­ba­tą i pisać cały dzień albo cho­ciaż kil­ka godzin z rana; potem iść na spa­cer albo obej­rzeć tele­wi­zję, poczy­tać (gdy ktoś woli) i wytrwać – do koń­ca. Koń­cze­nie książ­ki porów­ny­wa­ne bywa do poro­du, tak też wyja­śnia­ny jest towa­rzy­szą­cy mu ból. Czy dobrze jest rodzić w miej­scach publicz­nych? W kawiar­niach albo loka­lach muzycz­nych? Wśród roz­ba­wio­nych, roz­tań­czo­nych ludzi? Nie moż­na wyklu­czyć, że mit bohe­my wymy­śli­li męż­czyź­ni, by pozba­wić kobie­ty mocy twór­czych.

 

1 D. Les­sing, Spa­cer w cie­niu. Auto­bio­gra­fia 1949–1962, tłum. E. Kowa­lew­ska, War­sza­wa: Świat Książ­ki, 2010, s. 415.

2 Tam­że, s. 138.

3 V. Woolf, Chwi­le wol­no­ści. Dzien­nik 1915–1941, wstęp Q. Bell, oprac. A.O. Bell, tłum. M. Hey­del, Kra­ków: Wydaw­nic­two Lite­rac­kie, 2007, s. 368–369.

4 V. Woolf, Wła­sny pokój, tłum. A. Graff, War­sza­wa: Osno­Va, 2019, s. 124.

5 Tam­że, s. 197.

6 A. Nin, Dzien­nik 1934–1939, oprac. i wstęp G. Stuhl­mann, tłum. B. Cen­drow­ska, War­sza­wa: Pró­szyń­ski Media, 2013, s. 370–373.

7 S. Plath, Dzien­ni­ki 1950–1962, oprac., wstęp i przyp. K.V. Kukil, tłum. P. Sta­chu­ra, J. Urban, War­sza­wa: Mar­gi­ne­sy, 2019, s. 202.

8 Tam­że, s. 60.

9 A. Nin, Dzien­nik 1931–1934, oprac. i wstęp G. Stuhl­mann, tłum. B. Cen­drow­ska, War­sza­wa: Pró­szyń­ski Media, 2012, s. 506.

10 Taż, Hen­ry i June, tłum. E. Zycho­wicz, War­sza­wa: Muza, 1995, s. 235.

11 S. Plath, Dzien­ni­ki…, s. 34.

12 Tam­że, s. 35.

13 Tam­że, s. 213.

14 Tam­że, s. 99.

15 V. Woolf, Chwi­le wol­no­ści…, s. 189.

16 S. Plath, Dzien­ni­ki…, s. 202.

17 E. Hemin­gway, Rucho­me świę­to, wstęp P. Hemin­gway, red. ory­gi­nal­ne­go wyda­nia S. Hemin­gway, tłum. M. Bie­drzyc­ki, War­sza­wa: Mar­gi­ne­sy, 2022, s. 37.

18 V. Woolf, Chwi­le wol­no­ści…, s. 533.

19 E. Hemin­gway, Rucho­me świę­to, s. 138.

20 S. Plath, Dzien­ni­ki…, s. 202.

21 V. Woolf, Wła­sny pokój, s. 248.

22 S. Plath, Dzien­ni­ki…, s. 127.

23 V. Woolf, Chwi­le wol­no­ści…, s. 188.

24 Tam­że, s. 210.

25 E. Hemin­gway, Rucho­me świę­to, s. 214–215.

26 D. Les­sing, Spa­cer…, s. 194.

27 A. Nin, Dzien­nik 1939–1944, oprac. i wstęp G. Stuhl­mann, tłum. B. Cen­drow­ska, Poznań: Wydaw­nic­two Zysk i S‑ka, 2007, s. 307.

28 Tam­że, s. 310–311.

29 V. Woolf, Chwi­le wol­no­ści…, s. 184.

30 Tam­że, s. 495.

31 Tam­że, s. 547.

32 A. Nin, Dzien­nik 1934–1939, s. 170.

33 E. Hemin­gway, Rucho­me świę­to, s. 36.

34 A. Nin, Dzien­nik 1934–1939, s. 387–388.

35 D. Les­sing, Spa­cer, s. 142.

– pisarka, animatorka kultury, historyk.

więcej →

Fallback Avatar

– angielska pisarka i eseistka.

więcej →

Fallback Avatar

– amerykańska pisarka francusko-kubańskiego pochodzenia.

więcej →

Fallback Avatar

– amerykańska poetka, pisarka i eseistka.

więcej →

Powiązane teksty