Niektórych rzeczy nie da się zobaczyć z bliska, dlatego zapewne nie my będziemy odpowiadać na pytanie o to, kiedy doszło do nowego rozdania w polskiej prozie. Ustalenie szczegółów zostawmy przyszłym historykom literatury i nie traćmy czasu na rozważania, czy ten elektryzujący, wykręcony realizm, którego narodziny przyszło nam obserwować w ostatnich latach, miał swój początek wraz z debiutem Mateusza Górniaka czy może Natalki Suszczyńskiej. Jeśli dla krytyki najważniejsze jest literackie tu i teraz, skupmy się właśnie na tym – w serii prozatorskiej Ha!artu (w której debiutowali i Suszczyńska, i Górniak, i świetnie pasująca do tego grona Karolina Krasny) w marcu bieżącego roku ukazał się Eksperyment ze znikaniem, długo wyczekiwany zbiór opowiadań Zofii Skrzypulec.
Urodzona w 2000 roku autorka, towarzysko związana ze środowiskiem „Stonera/Sobera Polskiego”, znana była dotychczas jako dramaturżka, a według legend krążących za kulisami życia literackiego – jako pierwowzór Nomadki, ekscentrycznej bohaterki Górniaka z jego Dwóch powieści ruchu. Ta informacja nie rzuca nowego światła na prózki Skrzypulec, ale bez wątpienia może służyć za ich adekwatną zapowiedź. Bohaterowie Zochy, tak jak Nomadka Górniaka, są bowiem ekscentryczni głównie za sprawą swojej bezpretensjonalności, poruszają się cicho i dyskretnie, ale nie są przy tym ulegli czy nieśmiali, są po prostu całkowicie odporni na mity przeszłości i teraźniejszości – można powiedzieć, że interesuje ich terytorium, a nie jego mapa. Wcale nie dlatego, że buntują się przeciwko egzystencjalnym protokołom poprzednich pokoleń; raczej dlatego, że każdą komórką ciała kwestionują ich funkcjonalność. Jednocześnie jest w nich jakaś wspaniała afirmacja normickości, która jawi się jako wyjątkowa na tle społecznej orgii indywidualizmu. Protagonistka pracuje w kawiarni, DPS-ie lub w punkcie ksero, opowiada o wadach fabrycznych swojego blendera kuchennego, wymyśla nieśmieszne żarty i z antropologicznym zacięciem komentuje nawyki ludzi snujących się po krakowskim Kleparzu. Konsekwentnie ignoruje napierający ze wszystkich stron imperatyw budowania tożsamościowej odrębności. Czy nie na tym właśnie polegałby tytułowy Eksperyment ze znikaniem? Na absolutnym odrzuceniu przymusu przebojowości i oryginalności? Zocha wszystkim „kogoś przypomina”, ale „nie wygląda jak jedna osoba, wygląda jak armia ludzi”. W Jest super pisze: „[M]oje imię się zmienia, ale to nie znaczy, że nie mam imienia. Mam różne imiona”.
Wszystko to nie stanowi jedynie tła niezwykłej przygody, która czai się tuż za rogiem i zaraz odmieni czyjeś życie – to sam rdzeń tej twórczości. Wypłaszczona, ambientowa struktura narracji kształtowała się u nas już od jakiegoś czasu: zdarzało mi się pisać o Adamie Kaczanowskim jako wychowanym na Johnie Cassavetesie w kontekście jego książek prozatorskich; Piotr Marecki od wydania Polski przydrożnej skrupulatnie pilnuje, by na jego relacjach z podróży nie pojawiły się żadne fałdki stylistyczne. Patryk Kosenda i Mateusz Górniak chętnie mówią o swoich inspiracjach kinem mumblecore, w którym improwizowane dialogi ciągną się w nieskończoność. Ale chyba dopiero w twórczości Skrzypulec literackie ogrywanie braku działania odezwało się z taką intensywnością i ujawniło cały potencjał tkwiący w podobnych technikach fabularnych – choć może powinienem napisać: afabularnych. Autorka nawet końcową scenę wyjścia z mieszkania potrafi przedstawić w nęcący sposób, lekko, ale nie zwiewnie, tajemniczo, ale bez przesady, coś zasłaniając, coś odsłaniając i utrzymując w zdaniu jednostajne tempo z synkopą:
Gdzie się wybieram, można by się zastanawiać, a ja, w ostatnim momencie, jakbym sobie przypomniała na sekundę przed postawieniem kroku, tzw. przekroku progu, cofam się, wkładam jedno coś do kieszeni spodni, a drugie do torebki. Dzwonię kluczami, mówię szsz do zwierzaka, uchylam, wychodzę, przymykam, klik, przekręcam, zamykam. Paa.
Brak ornamentów i ironii, figury stylistyczne w całym tomie znajdziemy ze trzy, ogólnych prawd życiowych też tu nie ma. Lekko autystyczna sprawozdawczość i unikanie syntez sprawiają, że język paradoksalnie gubi swoją czytelność przez naddatek klarowności. „Styl zerowy” jest tu tak zagęszczony, że nie pozwala opowiedzieć historii i staje się hiperestetyką, autorską sygnaturą. W tym sensie pisarstwo Skrzypulec wyrasta z utworów Franza Kafki i Samuela Becketta: jej twórczość to dodanie przez odjęcie.

W ramach – nomen omen – eksperymentu z pewną częścią tomu zapoznałem się przy użyciu czytnika, który beznamiętnym, zimnym głosem dukał treść kolejnych akapitów. Nie było to może najprzyjemniejsze doświadczenie, ale wydobyło z tych nowelek coś, co i tak jest w nie immanentnie wpisane: płytki afekt i wycofanie wszelkich inwestycji libidinalnych. Strach odczuwa się tu, tylko „jeśli jest zagrożeniem bezpośrednim”. Nie znika pole dla anomalii i brawury, lecz przesuwa się w zupełnie inne miejsce – dzięki temu przyjaciela z dzieciństwa można przedstawić słowami: „Na przebieranych imprezach on był leśniczym, a ja wiewiórką”. Dzięki temu można godzinami oglądać ziarenka piasku i o każdym natychmiast zapominać. Dzięki temu też pokój, w którym rozgrywa się jedno z opowiadań, można „odwrócić dowolnie w przestrzeni”, nie ma więc sensu tworzenie dla niego trwałych odnośników takich jak „ściana północna”. Nie wydaje mi się, by był to ten sam rodzaj literackiej nadświadomości, który charakteryzował amerykańskich pisarzy, na przykład Johna Bartha czy Donalda Barthelmego – nie chodzi o sygnalizowanie przez bohaterów nadmiarowej wiedzy na temat konstrukcji świata, w którym zostali osadzeni, a raczej o bezkompromisowo minimalistyczny stosunek tych postaci do kwestii związanych z percepcją otoczenia. W grę wchodzi taka redukcja poznawcza, która pozwala wydobyć na powierzchnię surrealny fundament życia i kwantową naturę czasoprzestrzeni, a tym samym postawić problem literackiego realizmu z powrotem na nogi. Skrzypulec pisze tak, jakby czymś oczywistym było dla niej to, że dziwność i oniryczność nie są nadbudowywane na werystycznym obrazie rzeczywistości, a jest wręcz odwrotnie – są tym, co pierwotne wobec wszelkich prób porządkowania chaosu i losowości. Dobrym tego przykładem może być fragment opowiadania Przez okno:
Przepraszam, trochę się rozproszyłam i mi się rozatomizowało. Widzę jakby każdą cząstkę, na zasadzie zakropkowanego obrazu, podobnie to wygląda w przypadku siedzenia w pierwszym rzędzie tuż przy ekranie kinowym. Bolą oczy, ale za to jak jest intymnie! Nikogo pomiędzy.
Ze względu na przyjęcie tej perspektywy Zocha nie konstruuje linearnych przebiegów narracyjnych, a raczej narracje „promieniujące”, rozbiegające się z jednego punktu w różnych kierunkach, jakby mnogość światów stanowiła dla niej ten rodzaj prawdy, o którym nie da się zapomnieć, a z którym po prostu umie się żyć. Opowiadanie Życie księżniczki (callcenternightmare) ma trzy potencjalne zakończenia i żadne z nich nie jest definitywne. Gdy bohaterka innego tekstu jedzie rowerem, wyobraża sobie „wszystkie możliwe kontuzje”, jakie mogą jej się przytrafić. Gdy widzi ludzi kupujących jabłka, rozważa jabłko jako broń i już po chwili opowiada o Wielkich Wojnach Jabłczanych, z powodu których być może powstały pierwsze sady hodowlane.
Narratorka Pipi go home mówi, że nie musi zatrzymywać czasu, „bo świat i tak już stanął w miejscu, dawno temu”. W tych okolicznościach jej przemyślenia nie dotyczą tego, jak znów wprawić świat w ruch, ale jak go podejść „tak, żeby się za bardzo nie zmęczyć”. Czytam to jako błyskotliwy autokomentarz, w którym z wielką przenikliwością wyartykułowane zostały obraz współczesności i towarzysząca mu, silnie z nim sprzężona metoda twórcza. Pisanie jako „czynność leżenia wykonywana z klasą”. Jednocześnie zabawna i niepokojąca, a ostatecznie wyzwalająca afirmacja bezczynności ma swój punkt kulminacyjny w opowiadaniu Zęby, które jest dramatyzowanym, trochę niejednoznacznym peanem na cześć anestezjologii wygłoszonym przez asystentkę dentystyczną. Jest w tej prozie jakiś niespotykanie mądry stosunek do eskapizmu – nie chodzi o odwracanie wzroku i udawanie, że wszystko gra, ale o obserwowanie katastrofy z uwagą i rosnącą obojętnością: „operowana część ciała ma zmienione postrzeganie, ale to nie zwalnia jej ze świadomości, że jest operowana”. Być może to najzdrowsza strategia, jaką można dziś przyjąć: maksymalne zawężenie perspektywy, stopniowe wygaszanie pragnień i tłumienie bólu, ale nie ucieczka. Nie jest łatwo zaproponować język opisu adekwatny do czasów, w których ciągle „coś się dzieje, naprawdę strasznego, a ludzie i tak jeżdżą na wakacje” – to właśnie Skrzypulec zrobiła w swoim brawurowym debiucie.