Dzieła Tomasza Manna mogą stanowić inspirację dla twórców wielkich widowisk teatralnych, zarówno dramatycznych, jak i operowych. Tak stało się w przypadku Czarodziejskiej góry, którą na deski teatru przeniósł Krystian Lupa, zaś muzykę do jej operowej wersji skomponował Paweł Mykietyn. Tak było również z Doktorem Faustusem – wyreżyserowanym przez Grzegorza Jarzynę. Spektakl na podstawie tego ostatniego utworu planuje – wcześniej czy później – wystawić także Michał Merczyński, dyrektor Nowego Teatru w Warszawie, prywatnie wielki fan noblisty, posiadacz egzemplarza pierwszego niemieckiego wydania Czarodziejskiej góry z 1924 roku.
„Czarodziejska góra” – wersja operowa
To właśnie Michał Merczyński, dyrektor Malta Festival Poznań, po wielu latach starań doprowadził do prapremiery Czarodziejskiej góry ze specjalnie skomponowaną do spektaklu muzyką Pawła Mykietyna i librettem Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk. Reżyserii przedstawienia podjął się Andrzej Chyra, a scenografię-instalację stworzył Mirosław Bałka. Tak o spektaklu pisze Jacek Marczyński, krytyk „Rzeczpospolitej”, podsumowując 2015 rok w muzyce klasycznej i współczesnej:
Paweł Mykietyn na nowo zdefiniował gatunek zwany operą, i to w sposób bardziej konsekwentny niż czynili to wszyscy nasi kompozytorzy. Czarodziejska góra to pierwsza wybitna polska opera XXI wieku.
Kompozytor udowodnił, że można się obejść bez tradycyjnej orkiestry, korzystać wyłącznie z dźwięków elektronicznych, a mimo to pozostać w rygorach ścisłej formy, w której muzyka zgodnie współistnieje z tekstem i teatrem. Co odpowiedzialny za sceniczny świat reżyser przedstawienia mówi o powieści noblisty?
Na początku wystawienie Czarodziejskiej góry wydawało mi się niemożliwe. Powodem była zarówno skala książki, jak i jej wielowątkowość. Arcydzieło Tomasza Manna można czytać jako romans albo filozoficzny traktat o czasie. Ciągle aktualny jest przecież spór światopoglądowy o przeszłość i przyszłość naszego kontynentu pomiędzy jezuitą Naphtą a masonem Settembrinim. Jest tu też wątek dojrzewania – duchowego, ale i do śmierci. Hedonizm miesza się z trenem ma temat belle epoque, przerwaną przez I wojnę światową. Teraz patrzę na Davos i sanatorium, w którym przebywa główny bohater Hans Castorp, jak na Europę mocno oderwaną od rzeczywistości, zagubioną. Moją uwagę zwrócił wątek Joachima, kuzyna Hansa, żołnierza, który zmarł wskutek wyjazdu z sanatorium, by wrócić do służby wojskowej. Castorp przywołuje Joachima podczas seansu spirytystycznego. Powrót kuzyna robi na Castorpie piorunujące wrażenie. Więź między kuzynami wybrzmiała wtedy dla mnie w pełni i stała się bardzo ważna dla przedstawienia.
Kompozytor Paweł Mykietyn uznaje z kolei, że w tekście najistotniejsze są gry z czasem:
Castorp przyjeżdża do sanatorium na dwa tygodnie, po czym zostaje w Berghofie siedem lat. To odbiło się na moim myśleniu o muzyce. Postanowiłem stworzyć muzykę nasyconą odgłosami codziennymi, ale także złożoną z przetworzonych dźwięków tradycyjnych instrumentów. Śpiewacy śpiewają na żywo, ale podkład muzyczny jest odtwarzany za pomocą wielokanałowego systemu stosowanego w kinach.
Małgorzata Sikorska-Miszczuk zaś stwierdza:
Dla mnie impulsem do napisania libretta była sugestia Andrzeja Chyry dotycząca głębokiej więzi, jaka łączy Hansa Castorpa z kuzynem Joachimem. Na początku, zanim zostanie zdiagnozowana u Hansa choroba, ci dwaj mężczyźni są kompletni, są awersem i rewersem. Ta kompletność była wyzwaniem dla mnie i dla Andrzeja. Pracując nad spektaklem, musieliśmy utworzyć to „my” – wspólne także dla nas obojga.
Joachim jest szczęśliwy z powodu przyjazdu młodszego kuzyna, jednak paradoksalnie, gdy Hans decyduje się zostać w Davos, ich drogi zaczynają się rozchodzić. Joachim oczekuje, że obaj będą nieprzejednani wobec miłości, ale mimo to zakochuje się w Marusi, tak jak Hans Castorp w intrygującej Rosjance Kławdii.
Sikorska-Miszczuk dodaje:
Nie wierzę w przyjaźń Hansa i Joachima, tak jak w żadną przyjaźń głównego bohatera. Ten młody facet każdego ze swych mentorów połyka. Bierze z nich to, co chce, a resztę odrzuca. Thomas Mann, dla którego Castorp jest rodzajem emanacji, nienawidził szkoły i wszystkich mentorów, którzy mówili mu, jak ma żyć. Poza tym wszyscy mentorzy w Czarodziejskiej górze są przemocowi – zarówno rzekomo liberalny Settembrini, jak i jezuita Naphta, który wprowadzałby najchętniej Królestwo Boże na ziemi ogniem i mieczem. Obaj nie dają nam żadnego wyboru. Żądają tego, co jest zgodne z ich światopoglądem. Również Peeperkorn, sybaryta, król życia, jest przemocowy: organizuje zabawę, w której wszyscy muszą brać udział. Dotyczy to także radcy Behrensa, który mówi: „Po śmierci nie ma nic, a w życiu jest tylko ciało, które po zgonie pęknie jak u żaby, więc korzystaj z ciała za życia i nie dorabiaj do tego romantycznych historii”. Oczywiście, Mann jest misterny, zawoalowany. To jest narracja półsłówek. Behrens też nigdy nie mówi nic wprost. Ale ma w gabinecie pornograficzne rzeźby. A portret Kławdii, jaki malował, świadczy, że znał z bliska każdy por jej skóry. To wszystko sprawia, że Castorp dojrzewa do zemsty, postanawia załatwić takiego faceta jak Peeperkorn i odpłacić Kławdii za to, że go zlekceważyła. […] Jednak, jak mówią, zemsta jest rozkoszą bogów. Hans płaci swoją cenę.
Czarodziejską górę kończy pytanie: czy z tego błota, w którym ginie podczas wojny Castorp, z tego gorączkowego snu narodzi się nowa, piękna miłość? Małgorzata Sikorska-Miszczuk w odniesieniu do tej kwestii mówi:
Właśnie z tego zdania w moim libretcie narodziła się postać Amerykanki, która mieszkała w pokoju nr 34 sanatorium Berghof w Davos tuż przed przyjazdem Hansa Castorpa. Tuż przed śmiercią kobiecie śni się Hans, trzymający w rękach jej szpilki. To reminiscencja mojego własnego snu. Kobieta mówiła w nim do mężczyzny o strzaskanym niebie, które trzeba pozbierać i złożyć na nowo. To strzaskane niebo zamieniliśmy potem na buty szpilki, konkretny rekwizyt, którym możemy posługiwać się w teatrze. Spektakl kończy wojna i ślub. Czy to jest ślub ze śmiercią? A może z nową miłością?
Po premierze na Festiwalu Malta opera była wystawiana w różnych miejscach w Polsce. Można ją było oglądać na festiwalu Sacrum Profanum w Krakowie, na Ogólnopolskim Festiwalu Sztuki Reżyserskiej „Interpretacje” w Katowicach oraz w Nowym Teatrze podczas Warszawskiej Jesieni. W nadchodzącym sezonie ma powrócić pod szyldem Międzynarodowego Festiwalu Nowa Europa.
Krystian Lupa na szczycie „Czarodziejskiej góry”
Krystian Lupa przygotował Czarodziejską górę w Jaunimo Teatras (Wilno). Przedstawienie miało prapremierę na Festiwalu Salzburskim w 2024 roku. W przeprowadzonym przeze mnie wywiadzie opublikowanym na łamach weekendowego dodatku do „Rzeczpospolitej” reżyser mówił, że Tomasz Mann wykonał w swojej powieści niezwykłą pracę, uchwycił istotę wszystkich konfliktów, u których podstaw leży brak dialogu bądź jego zerwanie. Przewrotnie można powiedzieć, że wybitny reżyser odniósł się tu również do swojego wcześniejszego braku artystycznego dialogu z Mannem. Jako patron teatralnych adaptacji wielkich powieści z niemieckiego obszaru językowego – Thomasa Bernharda, Roberta Musila, Hermanna Brocha – nigdy nie sięgał po dzieła Manna. Wczesna lektura książek noblisty sprawiła, że uznał jego twórczość za zbyt literacką, a zawarte w niej dialogi za nazbyt szkolne. Dziś jednak przyznaje:
Myślę, że się myliłem. Kiedy stanął przede mną nowy projekt w Wilnie, do którego dołączyła Marina Dawydowa, dyrektorka sekcji dramatu Festiwalu Salzburskiego w 2024 roku, rozmawialiśmy najpierw o możliwości zainscenizowania jeszcze raz Człowieka bez właściwości Musila. Później rozmowa zeszła na Tomasza Manna i Czarodziejską górę oraz przeczucie zbliżającej się wojny, która kończy książkę, co stanowiło dla mnie inspirację do nowego jej odczytania. A może raczej nowego ucieleśnienia.
Pomysł spotkał się z wielkim entuzjazmem Krystiana Lupy:
Wszedłem w Manna, z jego życiem i stosunkiem do polityki ówczesnych Niemiec. Wszedłem w całe to przepoczwarzenie się świadomości pisarza, ideologiczne i światopoglądowe po I wojnie światowej. Wcześniej był on przecież niezwykle zaangażowany w narodowe aspiracje Niemiec, dystansował się od liberałów i lewicy. A jednak poczuł, że doznał klęski i musiał się przemienić. Dla naszych czasów to są niesłychanie odkrywcze tropy. W ciągu kilkunastu lat Mann, identyfikując się najpierw z niemieckim patriotyzmem i dystansując się wobec liberalniejszego od niego środowiska, stał się ofiarą nacjonalistycznej nagonki, a na końcu migrantem. Na to miała wpływ oczywiście jego tożsamości seksualna i żydowskie pochodzenie rodziny żony. To ciekawy dziś dla nas przykład ewolucji pisarza.
Interesujący dla reżysera był także fakt, że Tomasz Mann zaczął pisać Czarodziejską górę przed pierwszą wojną światową, zaraz po opublikowaniu Śmierci w Wenecji, która odniosła sukces. Początkowo miała to być nowela, niedługi tekst, który powstał w wyniku odwiedzin twórcy u żony Katii w sanatorium gruźliczym w szwajcarskim Davos. Lupa dodaje:
Nagle to miejsce wydało się pisarzowi archetypem przestrzeni mogącej pomieścić zarówno proces indywiduacyjny jednostki, jak i wydzielone miejsce chorych, stając się dziwną membraną, zaopatrzoną w jakiś rodzaj anten zbierających sygnały niezauważalne w świecie ludzi zdrowych […]. Po wojnie, i to jest najbardziej fascynujące, pisanie książki kontynuuje już inny człowiek […]. Przecież pamiętamy, że Tomasz Mann uciekł z Davos, gdy sanatoryjny lekarz powiedział mu, że ma zalążki gruźlicy i powinien poddać się leczeniu razem z żoną. Katia została w sanatorium, a on wolał czmychnąć i wysłać tam potem swoje pisarskie alter ego. Kazał książkowej postaci przeżywać drugie życie, którego mógłby sam doświadczyć, ale tego nie zrobił, bo stchórzył. To zresztą swoisty twórczy fenomen, że autor pcha swojego bohatera w przygody, których sam nie podejmuje. Zamiast tego, w wyobraźni prowadzi eksperyment z życiem ryzykownym i głębokim. Oczywiście Hans Castorp nic heroicznego nie robi, a jednak poświęca swoje życie, by się zagubić w nieznanej, laboratoryjnej rzeczywistości. To jest ten rodzaj indywiduacji, o jaki Tomaszowi Mannowi chodziło.
O duszę i umysł Castorpa walczą wolnomyśliciel Settembrini i jezuita Naphta, który mówi tak: „Jeśli myśli pan, że owocem przyszłych rewolucji będzie wolność, to jest pan w błędzie. Hasło wolności w ciągu pięciu wieków dopełniło się i przeżyło”. Teraz chodzi o „bezwzględny rozkaz, żelazną konieczność, o dyscyplinę, ofiarę, samozaparcie, o zadanie gwałtu indywidualności”. Czyli polityczny terror. Jak twierdzi Lupa:
Słowa Manna są w tym momencie wstrząsająco profetyczne. Oczywiście możemy powiedzieć, że Hans Castorp jest konsumentem dwóch przeciwności obu myślicieli. I to jest niezwykłe, że nie porwie go ani Settembrini ze swoją naiwną postępowością i wiarą w nieskończone możliwości człowieczeństwa, ani Naphta ze swoją wizją katastrofy człowieka po okresie średniowiecza. Ma to głęboko tragiczne korzenie. Możemy w nim zobaczyć Żyda wyrzuconego na kopniakach z macierzystego łożyska, Żyda, który z tego powodu został jezuitą. To jest niesamowite i diaboliczne połączenie dwóch tożsamości, które stworzyły upiorny gen, jaki możemy obserwować u takiej postaci historycznej jak Hitler.
Jednym z bohaterów Czarodziejskiej góry jest ciało. Mann pisze o życiu wbrew przyjętym kanonom zdrowia i tradycyjnym zasadom. Emocje i miłość są w jego ujęciu nieustającą chorobą. Anomalia staje się przynajmniej częścią normy, zaś norma – wyjątkiem. Reżyser podkreśla:
To jest bardzo ważny motyw. Mamy tu proces uwalniania cielesności przeprowadzony w niezwykle delikatny i dyskretny sposób. Mann jest daleki od epatowania seksualnością czy ekstremalnymi doświadczeniami człowieka ze swoim ciałem, które prowadzą do pustki czy absurdu. U Manna mamy niedzisiejszy przykład dążenia do miłosnego zbliżenia Hansa Castorpa i Kławdii Chauchat – jeśli chodzi o konsumpcję właściwie nieobecny. Do czegoś doszło, a przecież jakby nie doszło. Mann to osobliwie zaszyfrowuje i w gruncie rzeczy kwestionuje czy wręcz unicestwia. Nieobecność tego doświadczenia jest, być może, ciekawszym procesem do prześledzenia i do przeżycia niż nadmiar opisów, jakich dostarczają późniejsi pisarze.
Pierwsze zdanie w spektaklu Krystiana Lupy wypowiada dwudziestotrzyletni Castorp: „Znowu jadę, znowu nieświadomy tego, jak prowokuję swój los tą podróżą…”. Słów tych nie napisał Mann, lecz Lupa. Brzmią jak credo, podsumowanie życia osiemdziesięcioletniego inscenizatora. Można mówić o podobieństwie scenicznego Castorpa do młodego Lupy. Również dlatego, że reżyser w młodości, pewnie w wieku swojego obecnego bohatera, zaczął tworzyć powieść Klasztor nasłuchujących – historię artystów, którzy z dala od ludzkości przez sztukę mierzą się z nadchodzącą apokalipsą. Powieść przerodziła się w dziennik, prowadzony do dziś przez artystę. To intrygujące, że stanowi on jeden z motywów spektaklu o sanatorium – miejscu, nad którym ciąży widmo wojny. W ten sposób łączą się doświadczenia Tomasza Manna, Hansa Castorpa oraz złe przeczucia samego reżysera związane z kondycją naszego świata (owe intuicje i diagnozy Lupa wyraził też w poprzednich spektaklach: Capri i Imagine).
Czarodziejska góra Lupy to przedstawienie o nieustannej przemianie – zaznaczonej w wizualizacjach alchemicznym symbolem putrefactio. Pod tym określeniem kryje się gnicie białka, o którym wiele mówi się w sanatorium, a bez którego nie ma krążenia materii w przyrodzie. Bo życie to ciągłe umieranie i odradzanie się. A także miłość. Doktor Krokowski podczas wykładu nie boi się nazwać jej chorobą, przejawem rozkładu. Owo putrefactio, czyli przejście przez proces gnilny, niszczy zaszczepione nam przez rodziców i kulturę wzorce. Doktor Krokowski brzmi jak Lupa, gdy namawia Castorpa, by ten „rozebrał się ze swojego człowieka”.
Miłość powraca razem z Kławdią, pojawiającą się w drugim akcie spektaklu wraz z holenderskim milionerem Peeperkornem, który swoim bezkompromisowym zachowaniem potwierdza, że życie jest zbyt krótkie, by czekać na cud. To niemal alter ego Lupy. Możemy tak pomyśleć, kiedy zobaczymy go demaskującego kulturę jako formę zawoalowanego więzienia, z którego trzeba się wyzwolić, i namawiającego innych do życiowej odwagi. Castorp stara się wyjść z ram odwiecznych konfliktów, podążając tropem bachicznego Peeperkorna, który uważa człowieka za „organ radości Boga” i leżakuje pod Ostatnią wieczerzą Leonarda da Vinci.
Zarówno bohater spektaklu, jak i reżyser mają poczucie, że głoszenie racjonalizmu nie chroni przed szaleństwem. W scenie seansu spirytystycznego w powieści Manna pojawienie się widma Joachima w wojskowym mundurze antycypowało los Castorpa – bohater w finale trafia na wojnę. W przedstawieniu Lupy efekt wojny się zwielokrotnia. We wstrząsającej scenie przemowy Peeperkorna na tle huczącego wodospadu wylewa się na nas powódź trupów. Podczas seansu teatr nawiedzają widma ludzi pomordowanych w obozach, w tym Joachima w pasiaku z Auschwitz. W wizualizacjach zauważalny jest też Adolf Hitler. Jego pojawienie się potwierdza tezę reżysera, że nasza cywilizacja wciąż może produkować kolejnych tyranów.
„Doktor Faustus” w konwencji kina sensacyjnego
Jako pierwszy z uczniów Krystiana Lupy sięgnął po dzieło Tomasza Manna Grzegorz Jarzyna, który wystawił swoja wersję Doktora Faustusa na Berliner Festwochen we wrześniu 1999 roku pod szyldem Teatru Polskiego we Wrocławiu. Młody wówczas reżyser stworzył widowisko autonomiczne wobec powieści, ale podejmujące wszystkie jej wątki. Był to przede wszystkim spektakl o tym, że wielka sztuka nie może zastąpić miłości. Nagi Adrian Leverkühn i pieszcząca go piękna Esmeralda leżeli na proscenium, oblani księżycowym blaskiem reflektora. Rzucone krótko przez bohatera słowa „zimno mi” stanowiły zaproszenie do drugiego obrazu: na wiszącym ponad sceną żelaznym pomoście połyskiwała w ciemnościach łysina milczącego mężczyzny. To od niego płynął przeraźliwy chłód. O tym, że jest Mefistem, widzowie dowiadywali się później.
Jarzyna zdecydował się bowiem na rodzaj kadrowania i reżyserii przywodzący na myśl filmy sensacyjne. Zrezygnował też z narracji Serenusa Zeitbloma, przedstawiającego losy genialnego kompozytora w sposób chronologiczny. Dzięki temu wątki imitacji tego, co boskie, talentu idącego w parze z chorobą, relacji między Diabłem a Bogiem zostały lepiej wyeksponowane. W przedpremierowych rozważaniach reżyser podkreślał, że spektakl ma ukazać pokusy niemieckiego idealizmu, który do dziś bywa atrakcyjny dla artystów. Mit Fausta się nie wyczerpał. Prowadzi to do rozwiązania rodem z utworów Goethego: zagubiony człowiek nie da sobie rady bez miłości. Flirt z Esmeraldą, opłacony cierpieniem i chorobą weneryczną, dramatyczne miłosne trójkąty Inez Rodde i Marie Godeau ze skrzypkiem Rudolfem, a także pakt zawarty z Diabłem za cenę wyrzeczenia się miłości nie przybliżyły bohatera do szczęścia. Utalentowany kompozytor chce imitować w muzycznych arcydziełach boski akt stworzenia, ale nie może żyć bez wielkiego uczucia.
Po tym spektaklu Grzegorz Jarzyna już do Manna nie powrócił, ale problematykę podjętą w Doktorze Faustusie przybliżał również w Nosferatu z 2011 roku. Twórczość Tomasza Manna jest bowiem idealnym punktem wyjścia do opowieści o śmiertelności człowieka i nieśmiertelności sztuki.