Nie podcinajcie nam skrzydeł. O debiucie Michaliny Cendrowskiej

Dłoń­mi moż­na kogoś udu­sić lub objąć. Tam zaś, gdzie nie się­ga­ją dło­nie, docie­ra­ją sło­wa – doty­ka­ją spraw, ści­ska­ją, przy­tu­la­ją. Fra­zy, któ­re two­rzy Micha­li­na Cen­drow­ska w tomie pod­lo­ty, mają skrzy­dła, ale są zako­twi­czo­ne w przy­ziem­nych spra­wach i codzien­nych ludz­kich doświad­cze­niach.

Tom Cen­drow­skiej jest zatem – by posłu­żyć się dość obra­zo­wym porów­na­niem – czymś mię­dzy kurą a anio­łem; mię­dzy suchą rela­cją a barw­nym zmy­śle­niem. Dzia­ła jak wyde­sty­lo­wa­ny flesz apa­ra­tu, autor­ka wpro­wa­dza tu bowiem ele­men­ty poezji foto­gra­ficz­nej, zwią­za­nej ze wspo­mnie­nia­mi, chwy­ta­ny­mi nawet wów­czas, gdy jest to bole­sne i skut­ku­je zra­nie­niem. Poet­ka odtwa­rza (prze)błyski pamię­ci, nie­kie­dy ośle­pia­jąc czy­tel­ni­ka, wywo­łu­jąc emo­cje, któ­re w pewien spo­sób nasą­cza­ją suro­wy i suchy z natu­ry obraz.

Pod­lo­ty to tom, któ­ry rede­fi­niu­je dzie­ciń­stwo jako prze­strzeń nigdy nie­bę­dą­cą wła­sno­ścią dziec­ka. Prze­szłość w wizji Cen­drow­skiej jest zakład­ni­kiem tłu­ma­cze­nia, ule­ga zapę­tle­niu i nawar­stwia­niu. To, co minio­ne, w teraź­niej­szo­ści wciąż sta­je się na nowo, niczym sta­ra, pożół­kła foto­gra­fia, któ­rą pod­da­je się obrób­ce.

Autor­ka, snu­jąc poetyc­ką nar­ra­cję, wpro­wa­dza do tomu licz­ne moty­wy, któ­re w wier­szach peł­nią funk­cję swo­istych rekwi­zy­tów. Są to gęsi, kwia­ty, trąb­ki, sen­ni­ki – wszyst­ko to two­rzy nie­co zagra­co­ny świat poezji Cen­drow­skiej. Każ­dy ele­ment jest tutaj wpi­sa­ny w sieć odnie­sień – rela­cji pod­szy­tych napię­ciem mię­dzy poszcze­gól­ny­mi przed­mio­ta­mi, a tak­że sło­wa­mi okre­śla­ją­cy­mi owe przed­mio­ty. Pobrzmie­wa­ją tu być może echa struk­tu­ra­li­zmu, kon­cep­cji świa­ta jako sie­ci połą­czeń. Autor­ka, pisząc, kształ­tu­je mniej lub bar­dziej real­ną prze­strzeń, w któ­rą wkra­cza odbior­ca zawar­tych w tomie tek­stów. Świat, do któ­re­go Cen­drow­ska zapra­sza czy­tel­ni­ka, jest prze­szło­ścią opo­wia­da­ną z per­spek­ty­wy doro­słe­go czło­wie­ka – kogoś, kto pozo­sta­je bez­rad­ny wobec swo­ich wspo­mnień. Czy to, co się wyda­rzy­ło, jest prze­po­wied­nią? Czy jest wciąż żywą tkan­ką? Czy aktu­ali­zu­je się w teraź­niej­szo­ści?

Poru­sza mnie kon­se­kwent­ny brak puen­ty w twór­czo­ści Cen­drow­skiej. Rze­czy dzie­ją się po pro­stu, bez wyraź­nej przy­czy­ny. Nikt nie przyj­dzie na koniec i nie powie: „hej, to, co się wyda­rzy­ło, ma sens!”. Śmierć nie jest puen­tą życia, nie obo­wią­zu­je tu rów­nież zasa­da pro­por­cji czy rów­no­wa­gi – Edy­ta Gep­pert myli­ła się, śpie­wa­jąc, że jaka róża, taki cierń. Dzie­wic­two, przy­rów­na­ne do kwia­tu w wier­szu przez kwiat papro­ci, mar­nu­je się, jest przed­mio­tem utra­ty. Sło­wa z ostat­nie­go wer­su mówią­ce o wróż­bie są nie tyl­ko zwień­cze­niem sytu­acji lirycz­nej, lecz tak­że gorz­ką obser­wa­cją, stwier­dze­niem, któ­re doni­kąd nie pro­wa­dzi, pozo­sta­je wyję­tą z gło­wy myślą.

Wier­sze Cen­drow­skiej pisa­ne są z per­spek­ty­wy oso­by doro­słej, doj­rza­łej, bez­sku­tecz­nie szu­ka­ją­cej w teraź­niej­szo­ści miej­sca dla dzie­ciń­stwa, któ­re jest prze­szłe, któ­re się „wyczer­pa­ło”. Lata mło­dzień­cze są w pod­lo­tach niczym wiel­kie muzeum, z któ­re­go wykra­da się ska­mie­li­nę, czymś w rodza­ju prze­strze­ni miesz­czą­cej to, co minę­ło. W tym uję­ciu dzie­ciń­stwo sta­je się swo­istym maga­zy­nem wspo­mnień.

Okładka tomu poezji Michaliny Cendrowskiej zatytułowanego „Podloty”
Michalina Cendrowska, „podloty”, Poznań: WBPiCAK, 2025.

Pod­miot­ka jako dziec­ko „nie dora­sta”, jako doro­sła „jest wyro­śnię­ta”, musi też mie­rzyć się z doświad­cze­niem bra­ku. Mamy tu do czy­nie­nia z dra­ma­tem jed­nost­ki, jed­nak jej prze­ży­cia są powszech­ne, rekwi­zy­ty słu­żą­ce do ich poetyc­kiej pre­zen­ta­cji – popu­lar­ne, boha­te­ro­wie – arche­ty­po­wi i nie­szcze­gól­nie zaska­ku­ją­cy. Czło­wiek w pod­lo­tach jest narzę­dziem świa­ta. Narzę­dziem, któ­re czu­je i cier­pi. Na kar­tach książ­ki nie dzie­je się nic nie­zwy­kłe­go, a z per­spek­ty­wy cza­su nawet naj­prost­sza radość koń­czy się zawo­dem. Autor­ka zada­je pyta­nie: „czy jeste­śmy sumą sytu­acji mili­tar­nej, poło­że­nia geo­gra­ficz­ne­go, tego, co wie­my, choć nie chcie­li­śmy wie­dzieć, zdep­ta­ny­mi żaba­mi, wysu­szo­ny­mi roz­gwiaz­da­mi?”. W ten spo­sób czło­wiek może być ujmo­wa­ny jako nie­ustan­nie aktu­ali­zu­ją­ce się opro­gra­mo­wa­nie. Żyje­my w matrik­sie? Żyje­my jako prze­wi­dy­wal­na świa­do­mość, czy­li taki sys­tem, któ­ry jest wyni­kiem zmien­nych wywo­łu­ją­cych okre­ślo­ną sytu­ację. Czy rze­czy­wi­ście czło­wiek jest samo­na­pę­dza­ją­cą się maszy­ną do prze­cho­wy­wa­nia wspo­mnień?

Świat kury jest czymś innym niż świat anio­ła. To dwa dia­me­tral­nie róż­ne porząd­ki, odmien­ne reje­stry rze­czy­wi­sto­ści. W tomie Cen­drow­skiej znaj­dzie­my odnie­sie­nia do natu­ry, wsi, dzi­kie­go instynk­tu – kon­kret­nych ele­men­tów do bólu prze­wi­dy­wal­ne­go podej­ścia do życia. Dostrze­gal­ne są tu jed­nak tak­że prze­ja­wy sacrum: pod­nio­słość, nie­uchwyt­ność, wyż­sze pobud­ki, ist­nie­nie, któ­re samo sie­bie pod­da­je reflek­sji. Czy w takim razie czło­wiek, jak­kol­wiek to brzmi, sta­no­wi prze­wrot­ną syn­te­zę kury i anio­ła? Pro­blem jest nie­co bar­dziej skom­pli­ko­wa­ny, a sacrumpro­fa­num to tyl­ko dwie stro­ny tej samej twa­rzy. Sprzecz­no­ści w poezji Cen­drow­skiej spla­ta­ją się po heglow­sku, two­rząc mie­sza­ni­nę nie­jed­no­rod­ną, choć zro­bio­ną z tych samych skład­ni­ków.

Cie­ka­wa jest kwe­stia meta­fi­zy­ki tomu, spro­wa­dzo­nej do suchych rytu­ałów, orga­nicz­nie poj­mo­wa­nych świę­to­ści. Prze­ja­wy reli­gij­no­ści, głów­nie kato­lic­kiej, są w tych wier­szach czymś zwy­czaj­nym, na sta­łe wpi­sa­nym w życie wsi, rodzi­ny, przy­ro­dy. Jed­nak na pew­nym pozio­mie jest tu wyczu­wal­ny jakiś brak, być może wyni­ka­ją­cy z odar­cia tej sfe­ry z tajem­ni­cy. Nie cho­dzi o pro­sto­tę, któ­ra w teo­rii ma zastą­pić nie­zwy­kłość. Raczej o pro­sto­dusz­ność, któ­ra spra­wia, że tra­dy­cja, zamiast być kon­ty­nu­owa­na, ule­ga zapę­tle­niu w rytm kom­pul­syw­ne­go żegna­nia się wier­nych mija­ją­cych kolej­ne przy­droż­ne kaplicz­ki. Tutaj czu­wa­ją anio­ły nie­lo­ty, któ­re wie­dzą, że teraź­niej­szość jest zre­ali­zo­wa­na, wyczer­pa­na. Pozo­sta­ły nie­pew­ność i dystans. Może jedy­nie na sta­rej, pożół­kłej foto­gra­fii ktoś jesz­cze się modli.

Mimo odczu­wa­ne­go bólu autor­ka nie chce zmie­niać świa­ta, lecz go utrwa­lić, zacho­wać, by poczuć auto­no­mię. W tym świe­cie łatwo wpaść w pułap­kę płci: kobie­ty są tłem, a męż­czyź­ni nie­ustan­nie mają coś na sumie­niu. Pod­miot­ka pod­da­na jest pra­wom tej rze­czy­wi­sto­ści, lecz jako dziec­ko (któ­rym była) i doro­sła (któ­rą jest) zaj­mu­je dość nie­ty­po­wą pozy­cję. W myśl pan­te­izmu boha­ter­ka wier­szy Cen­drow­skiej zawie­ra w sobie każ­dą oso­bę, każ­dy przed­miot, każ­dą myśl, każ­dą kaplicz­kę, każ­dy prze­pływ ener­gii, wszyst­ko, co spo­ty­ka i co ją spo­tka­ło. W jej wizji poetyc­kiej ludzie są zbio­ro­wo­ścią, któ­ra pamię­ta. Wszyst­ko zawie­ra się we wszyst­kim, pod­miot­ka jest mikro­ko­smo­sem, nosi brze­mię prze­szło­ści, co czy­ni ją obie­giem zamknię­tym, ale tyl­ko w momen­cie wspo­mi­na­nia. Jeśli czło­wiek jest nie­skoń­czo­ny, to chy­ba wyłącz­nie dzię­ki wspo­mnie­niom – dzię­ki moż­li­wo­ści opo­wia­da­nia minio­nych ist­nień czy sta­nów.

Gdy pierw­szy raz czy­ta­łam tom pod­lo­ty, przy­szło mi do gło­wy sfor­mu­ło­wa­nie „poezja agro­tu­ry­stycz­na” – ze wzglę­du na wiej­skie moty­wy obec­ne w wier­szach Cen­drow­skiej. Jed­nak cie­kaw­sze okre­śle­nie to „tury­sty­ka pamię­ci”, a naj­bliż­sze sko­ja­rze­nie: „lato­ro­śle”. Dzie­ci – my z prze­szło­ści, daw­ne nadzie­je, nasze korze­nie, lata upły­wa­ją­ce jak lato, wzrost, któ­ry uczy, jak wzra­stać. Każ­dy wiersz w tym nie­zwy­kle doj­rza­łym tomie koń­czy się zda­niem, któ­re mogło­by wypo­wie­dzieć dziec­ko. Być może wła­śnie lato­ro­śle naj­le­piej doga­da­ły­by się z pod­lo­ta­mi?

– poetka.

więcej →

Fallback Avatar

– poetka, współzałożycielka Stowarzyszenia Slamka.

więcej →

Powiązane teksty