Ocean literatury dla białoruskich dzieci

„Pomysł był taki, żeby bia­ło­ru­skie dzie­ci, począw­szy od moje­go syna, mia­ły dostęp do dobrych ksią­żek. Żeby nie myśla­ły, że język bia­ło­ru­ski jest nie­atrak­cyj­ny, bo dotych­czas opo­wia­da­no w nim głów­nie sen­ty­men­tal­ne histo­rie o wsi i o przy­ro­dzie” – Justy­na Cze­chow­ska roz­ma­wia z Nad­ią Kan­dru­se­wicz, tłu­macz­ką lite­ra­tu­ry szwedz­kiej na bia­ło­ru­ski, zało­ży­ciel­ką i sze­fo­wą wydaw­nic­twa Koska.

Justy­na Cze­chow­ska: Roz­ma­wia­my 14 listo­pa­da, w uro­dzi­ny Astrid Lind­gren. Masz jakieś wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa zwią­za­ne z czy­ta­niem jej ksią­żek?

Nad­ia Kan­dru­se­wicz: Gdy byłam mała, tata czy­tał mi i mojej sio­strze do snu. Nie było wów­czas wie­lu ksią­żek dla dzie­ci po bia­ło­ru­sku, a to prze­cież język naszej rodzi­ny. Więc tata symul­ta­nicz­nie tłu­ma­czył nam książ­ki z rosyj­skie­go. Bar­dzo czę­sto były to książ­ki szwedz­kie, naj­bar­dziej zapa­mię­ta­łam Pip­pi Poń­czo­szan­kęKarls­so­na na dachu. Tata żar­to­wał, że jak doro­snę, być może sama prze­tłu­ma­czę je na bia­ło­ru­ski.

To dla­te­go zaczę­łaś uczyć się szwedz­kie­go?

Tak, tro­chę z sen­ty­men­tu do tych lek­tur z dzie­ciń­stwa. Ale w roku, kie­dy zaczę­łam stu­dio­wać, nie otwo­rzo­no kur­sów ze szwedz­kie­go. Poszłam więc na ita­lia­ni­sty­kę. Dopie­ro w kolej­nym roku ruszy­ła szwedz­ka gru­pa, wte­dy wie­czo­ra­mi zaczę­łam uczyć się tego języ­ka. Tak się szczę­śli­wie zda­rzy­ło, że Szwe­cja mia­ła wte­dy w Miń­sku świet­ne­go amba­sa­do­ra, bar­dzo zain­te­re­so­wa­ne­go kul­tu­rą, Ste­fa­na Erics­so­na. W grud­niu obcho­dzi­li świę­to Łucji, w czerw­cu Mid­som­mar, pre­zen­to­wa­li Bia­ło­ru­si­nom szwedz­kie tra­dy­cje. Poza tym orga­ni­zo­wa­li spo­ro kul­tu­ral­nych wyda­rzeń, tak­że dla stu­den­tów skan­dy­na­wi­sty­ki. Jak choć­by kon­fe­ren­cje i czy­ta­nia, chęt­nie bra­łam w nich udział. Więc kie­dy ogło­szo­no nabór na kurs prze­kła­du ze szwedz­kie­go, natych­miast się zgło­si­łam. Było nas sze­ścio­ro, w tym sam amba­sa­dor, któ­ry dziś świet­nie mówi po bia­ło­ru­sku. Spo­ty­ka­li­śmy się przez rok, co tydzień wspól­nie czy­ta­li­śmy róż­ne tek­sty, tłu­ma­czy­li­śmy je i dys­ku­to­wa­li­śmy o ich bia­ło­ru­skich odsło­nach. Wciąż mam w domu tam­ten syla­bus z tek­sta­mi. Były wśród nich opo­wia­da­nia i spo­ro poezji. Wiesz, mogę się pochwa­lić tym, że tłu­ma­czy­łam na bia­ło­ru­ski Toma­sa Trans­tröme­ra. Wspa­nia­łe doświad­cze­nie.

I posta­no­wi­łaś prze­tłu­ma­czyć Pip­pi na bia­ło­ru­ski?

Nie, wów­czas książ­ki o Pip­pi i o Karls­so­nie ist­nia­ły już w moim języ­ku. Ale zaszłam w cią­żę. Pew­ne­go dnia zadzwo­nił do mnie Ste­fan Erics­son, któ­ry uznał, że w cią­ży mam wię­cej cza­su, i zapy­tał, czy nie zechcia­ła­bym zacząć tłu­ma­czyć tak napraw­dę. Przy­wiózł mi do domu książ­ki Juj­ji Wie­slan­der o Lil­le­bror, po pol­sku zna­nym jako Kaj­tek. Zaczę­łam tłu­ma­czyć kró­ciut­kie tek­sty, w któ­rych Kaj­tek opo­wia­da swo­je­mu misio­wi o tym, co zda­rzy­ło się w cią­gu dnia. Książ­kę wyda­ło pań­stwo­we wydaw­nic­two, któ­re spe­cja­li­zo­wa­ło się w publi­ka­cjach po bia­ło­ru­sku. Przy­je­cha­ła autor­ka, razem pre­zen­to­wa­ły­śmy książ­kę bia­ło­ru­skim dzie­ciom i rodzi­com. Mam pięk­ne zdję­cie z tam­te­go cza­su – ja z nowo naro­dzo­nym Janem na rękach i Juj­ja Wie­slan­der. To nie była zwy­kła przy­jaźń, a miłość od pierw­sze­go wej­rze­nia. Nie­dłu­go potem odwie­dzi­łam tar­gi książ­ki w Göte­bor­gu, to była moja pierw­sza wizy­ta w Szwe­cji. Tam pozna­łam Marię Söder­berg, foto­graf­kę, dzien­ni­kar­kę i akty­wist­kę lite­rac­ką, któ­ra ma fio­ła na punk­cie Bia­ło­ru­si. I tak zaczę­ła się moja wiel­ka szwedz­ko-bia­ło­ru­ska przy­go­da.

Zaraz, zaraz. W 2008 roku byłaś prze­cież świe­żo upie­czo­ną mamą. Rozu­miem, że przy­go­da nie ogra­ni­cza­ła się do dzia­łal­no­ści na rzecz lite­ra­tu­ry?

Kie­dy uro­dził się Jan, zaczę­łam szu­kać war­to­ścio­wych ksią­żek ilu­stro­wa­nych po bia­ło­ru­sku dla małych dzie­ci. Tak­że szwedz­kich. Ale na ryn­ku ist­nia­ły tyl­ko rosyj­skie wer­sje tych ksią­żek. W tym cza­sie w Rosji dwie kobie­ty, tak jak ja mło­de mat­ki, zało­ży­ły wydaw­nic­two Samo­kat. Zro­bi­ły to w odru­chu bun­tu prze­ciw­ko zale­wo­wi ksią­żek rodem z sowiec­kich cza­sów, peda­go­gicz­nych, wska­zu­ją­cych, co jest dobre, a co złe, co wol­no, a cze­go nie, brzyd­ko ilu­stro­wa­ne. Do tego wydru­ko­wa­ne na kiep­skim papie­rze. Wkrót­ce Tatia­na Kor­mer i tłu­macz­ka ze szwedz­kie­go Kse­nia Kawa­len­ko zało­ży­ły wydaw­nic­two Albus Kor­bus. W tym samym momen­cie Kata­rzy­na Skal­ska otwo­rzy­ła Zaka­mar­ki, dzię­ki któ­rym w Pol­sce jest tak dużo wspa­nia­łej, mądrej szwedz­kiej lite­ra­tu­ry dzie­cię­cej. W Bia­ło­ru­si nie było nicze­go podob­ne­go.

Więc posta­no­wi­łaś to zmie­nić?

Nie od razu. Po pierw­szej wizy­cie w Szwe­cji zaczę­łam inte­re­so­wać się szwedz­ką lite­ra­tu­rą dzie­cię­cą. Zoba­czy­łam wów­czas, jak boga­ty i cie­ka­wy jest to rynek. Oce­an wspa­nia­łej lite­ra­tu­ry dla dzie­ci. Wyda­wa­ło mi się, że to jest pra­ca na całe życie. Mia­łam wra­że­nie, że tra­fi­łam do inne­go świa­ta. Tłu­ma­czy­łam kolej­ne książ­ki dla pań­stwo­we­go wydaw­nic­twa, któ­re nigdy wcze­śniej nie publi­ko­wa­ło ksią­żek zagra­nicz­nych. Mie­li pro­blem ze wszyst­kim, począw­szy od pod­pi­sa­nia umo­wy i pła­ce­nia za pra­wa w dola­rach. Dobrze pamię­tam tam­tą histo­rię. Trze­ba było ścią­gnąć pli­ki z ilu­stra­cja­mi, a oni nie mie­li dobre­go inter­ne­tu. Odbie­ra­łam więc pli­ki u sie­bie w domu. Przy­ja­ciel pro­gra­mi­sta pomógł mi zgrać je na dys­kiet­ki. Wyszło z tego sto dys­kie­tek, tak wie­le miej­sca zaj­mo­wa­ły te ilu­stra­cje. Potem sie­dzia­łam z wydaw­cą i prze­ra­bia­łam mate­riał, wsta­wia­łam w ilu­stra­cje bia­ło­ru­ski tekst. Uczest­ni­czy­łam w całym pro­ce­sie. Nikt tam nie znał angiel­skie­go, więc sama tłu­ma­czy­łam, co jest napi­sa­ne w umo­wach.

Pierwsza książka o Mamie Mu stała się hitem. Pięć tysięcy sprzedanych egzemplarzy. Wszystkie biblioteki chciały ją mieć, szkoły, a nawet żłobki. I wszyscy chcieli spotkać się z autorami, więc zapraszałam ich do Mińska i tłumaczyłam ich rozmowy
z dziećmi.

Wkrót­ce reżim zaczął podej­rze­wać wydaw­nic­two o współ­pra­cę z zacho­dem, prze­le­wy zagra­nicz­ne sta­ły się nie­bez­piecz­ne. Uka­za­ły się więc tyl­ko trzy książ­ki, a potem zre­zy­gno­wa­li. Sama tym­cza­sem dalej tłu­ma­czy­łam wszyst­ko, co napi­sa­ła Juj­ja Wie­slan­der, wszyst­ko, co zilu­stro­wał Sven Nor­dqvist. Kon­tak­to­wa­łam się z nie­za­leż­ny­mi wydaw­ca­mi. Te jed­nak pro­wa­dzo­ne są przez męż­czyzn, któ­rzy nie zna­ją się na lite­ra­tu­rze dzie­cię­cej – maru­dzi­li, że pra­wa są dro­gie, każ­dy miał jakieś kry­tycz­ne uwa­gi do este­ty­ki Sve­na Nor­dqvi­sta. Skar­ży­łam się na to przy­ja­cio­łom ze Szwe­cji. A oni zaczę­li mnie nama­wiać na zało­że­nie wła­sne­go wydaw­nic­twa. Trzy lata mnie nama­wia­li.

Domy­ślam się, że zało­że­nie nie­za­leż­ne­go wydaw­nic­twa w Bia­ło­ru­si nie było łatwe.

Cho­dzi­łam do kole­gów wydaw­ców, żeby dowie­dzieć się, jak to zro­bić. Więk­szość z nich mówi­ła mi, że tak dobrze tłu­ma­czę, robię świet­ne pre­zen­ta­cje dla dzie­ci. „Po co ci wydaw­nic­two?” – pyta­li. Tyl­ko Andrej Janusz­kie­wicz [bia­ło­ru­ski wydaw­ca, od 2021 roku pra­cu­je w War­sza­wie, pro­wa­dzi księ­gar­nię Kni­hau­ka] i Dmi­trij Stro­cew [bia­ło­ru­ski poeta, wydaw­ca, miesz­ka i pra­cu­je w Ber­li­nie] mnie wspar­li. Naj­pierw nale­ży zdać egza­min w Mini­ster­stwie Infor­ma­cji. Jed­no­cze­śnie zbie­ra­ją o tobie dane z KGB. Stro­cew na przy­kład nie dostał licen­cji, dla­te­go zało­żył wydaw­nic­two w Rosji i stam­tąd woził książ­ki do sprze­da­ży w Bia­ło­ru­si. Janusz­kie­wicz dał mi obszer­ną książ­kę, któ­rą musia­łam wykuć na pamięć. Mnó­stwo śmie­cio­wych danych, któ­re nie przy­da­ły mi się do nicze­go: regu­la­cje praw­ne, rodza­je papie­ru, typo­gra­fia, nazwy barw. Zapi­sa­łam się na egza­min, mia­łam odpo­wie­dzieć na sto róż­nych pytań. Nie chcę pamię­tać tam­te­go stre­su. W komi­sji sie­dzia­ło pięt­na­ście osób, dyrek­tor insty­tu­tu typo­gra­fii, jakiś gene­rał z KGB, mini­ster infor­ma­cji. Była wśród nich tyl­ko jed­na kobie­ta, i to ona pró­bo­wa­ła mnie znie­chę­cić, pyta­ła, czy według mnie w Bia­ło­ru­si bra­ku­je ksią­żek dla dzie­ci. Oka­za­ło się jed­nak, że zna­ła moje tłu­ma­cze­nia, bo czy­ta­ła je swo­jej wnucz­ce. Poza tym pocho­dzi­ła z moje­go rodzin­ne­go mia­sta, Bra­sła­wia. Moż­na więc powie­dzieć, że licen­cję dosta­łam przez czy­sty przy­pa­dek. Potem przez pół roku sta­ra­łam się o pozwo­le­nie na sprze­daż ksią­żek.

Na pew­no pamię­tasz pierw­szą wyda­ną przez sie­bie książ­kę.

To była ta, któ­ra po pol­sku nazy­wa się Mama Mu nabi­ja sobie guza. Muszę jed­nak dodać, że nie uda­ło­by się to bez entu­zja­zmu i pomo­cy zna­jo­mych, doświad­czo­ne­go eks­per­ta od typo­gra­fii, Dmi­tri Pla­xa [pisarz, tłu­macz i dra­ma­turg od lat miesz­ka­ją­cy w Szwe­cji], któ­ry reda­go­wał tek­sty, i kole­żan­ki korek­tor­ki. I oczy­wi­ście bez dopin­gu szwedz­kich auto­rów.

Ale chy­ba sama decy­do­wa­łaś, jakie książ­ki chcesz wydać?

Sta­ra­łam się wyda­wać te książ­ki, któ­re jesz­cze nie ist­nia­ły po rosyj­sku, żeby nie zna­leźć się pod pre­sją kon­ku­ren­cji. Wia­do­mo, książ­ki po rosyj­sku mogą być tań­sze, ponie­waż dru­ku­je się je w dużo więk­szym nakła­dzie.

Pomysł był taki, żeby białoruskie dzieci, począwszy od mojego syna, miały dostęp do dobrych książek. Żeby nie myślały, że język białoruski jest nieatrakcyjny, bo dotychczas opowiadano w nim głównie sentymentalne historie o wsi
i o przyrodzie.

Ile ksią­żek zdą­ży­łaś wydać przed wyjaz­dem z kra­ju?

Czter­dzie­ści pięć. W pierw­szym roku pięć. Sprze­da­łam wszyst­kie egzem­pla­rze. Więc na kolej­ny rok zapla­no­wa­łam po jed­nej książ­ce w każ­dym mie­sią­cu. To była ogrom­na pra­ca, ale dają­ca olbrzy­mią satys­fak­cję. Pla­no­wa­łam, kupo­wa­łam pra­wa, tłu­ma­czy­łam, pro­wa­dzi­łam pro­fil wydaw­nic­twa w mediach spo­łecz­no­ścio­wych, jeź­dzi­łam do dru­kar­ni kon­tro­lo­wać pro­ces dru­kar­ski, a potem sama roz­wo­zi­łam książ­ki do księ­garń. Waż­ne było dla mnie, żeby książ­ki tra­fia­ły rów­nież do biblio­tek i małych ośrod­ków. Nisza książ­ki dzie­cię­cej była nie­za­ję­ta, dla­te­go tyle osób przy­cho­dzi­ło na spo­tka­nia z auto­ra­mi. Mimo trzy­dzie­sto­let­niej dyk­ta­tu­ry w Bia­ło­ru­si wyro­sło mło­de poko­le­nie ludzi, któ­rzy dzię­ki temu, że mogli podró­żo­wać i zaczę­li zara­biać, bo pra­co­wa­li dla zachod­nich firm, rozu­mie­li, że ich dzie­ci muszą znać język bia­ło­ru­ski. Że to waż­na część ich toż­sa­mo­ści.

Czy jakaś książ­ka jest dla cie­bie szcze­gól­nie waż­na?

W 2010 roku uro­dzi­łam nie­peł­no­spraw­ną cór­kę. Szu­ka­łam więc książ­ki o dzie­ciach z nie­peł­no­spraw­no­ścią. Napi­sa­łam do szwedz­kie­go Insty­tu­tu Książ­ki Dzie­cię­cej i dosta­łam książ­kę Gunil­li Berg­ström Sto­ra boken Bill och Bol­la. Nie prze­tłu­ma­czy­łam jej sama, część zro­bi­ła Ale­sia Basza­ry­mo­wa, a część poeta Andrej Cha­da­no­wicz, bo to rymo­wa­na książ­ka. Wyszło świet­nie. Gdy książ­ka mia­ła się uka­zać, napi­sa­łam na Face­bo­oku o Mary­nie. W cią­gu godzi­ny dosta­łam ponad sto reak­cji od rodzi­ców takich jak ja. Przez rok odby­ło się ponad sto pre­zen­ta­cji w szko­łach, cały czas jakieś dziec­ko mówi­ło, że w jego rodzi­nie albo w sąsiedz­twie jest takie inne dziec­ko. Oka­za­ło się, że po bia­ło­ru­sku nie mie­li­śmy wcze­śniej języ­ka na mówie­nie o nie­peł­no­spraw­no­ściach. Na pod­sta­wie pierw­szej czę­ści powstał spek­takl lal­ko­wy. Teatr w waliz­ce stwo­rzo­ny przez Wero­ni­kę Fomi­nę i Nata­lię Lewa­no­wą.

Wiem, że nie lubisz wra­cać do roku 2020. Ale może opo­wiesz, jak wyglą­dał twój 9 sierp­nia?

Cho­ro­wa­łam na covid. Tłu­ma­czy­łam książ­kę Emmy Adbåge Gro­pen, czy­li po pol­sku Dołek.

To zna­czy, że nie zagło­so­wa­łaś?

Oczy­wi­ście, że zagło­so­wa­łam. Moja sąsiad­ka była obser­wa­tor­ką pod­czas wybo­rów i zadba­ła, żeby przy­wieź­li mi urnę wybor­czą do domu. Zagło­so­wa­łam, zro­bi­łam zdję­cie kar­ty i wysła­łam je na plat­for­mę Głos. Ponad dwa milio­ny ludzi tak zro­bi­ło, tym spo­so­bem moż­na było łatwo spraw­dzić, że licz­ba z ofi­cjal­nie poda­nych wyni­ków jest zafał­szo­wa­na. Omi­nę­ły mnie tak­że pierw­sze pro­te­sty. Ale już po tygo­dniu masze­ro­wa­łam ze wszyst­ki­mi. Po wybo­rach wzmo­gło się zain­te­re­so­wa­nie kul­tu­rą bia­ło­ru­ską. W par­kach i na podwór­kach orga­ni­zo­wa­no spo­tka­nia z akto­ra­mi, poeta­mi, ludzie pili razem her­ba­tę i roz­ma­wia­li. Sama zbie­ra­łam dzie­ci i czy­ta­łam im książ­ki, razem dzwo­ni­li­śmy do szwedz­kich auto­rów. To było ryzy­kow­ne, ale rów­no­cze­śnie wspa­nia­łe.

Wte­dy jako tłu­macz­ka i wydaw­czy­ni ksią­żek dla dzie­ci po bia­ło­ru­sku sta­łaś się zagro­że­niem dla bia­ło­ru­skie­go reżi­mu.

Zaczę­ły się repre­sje na wszyst­kich nie­za­leż­nych dzia­ła­czy kul­tu­ry, jaw­nych opo­zy­cjo­ni­stów. Prze­sta­łam być bez­piecz­na, wyna­ję­łam dom w środ­ku lasu. Aresz­to­wa­no Andre­ja Janusz­kie­wi­cza, skon­fi­sko­wa­no wszyst­kie książ­ki, któ­re miał w księ­gar­ni, w tym moje. Wie­dzia­łam, że muszę wyje­chać.

Naj­pierw dzię­ki zaprzy­jaź­nio­nym pisa­rzom tra­fi­łaś do Sztok­hol­mu, ale po trzech mie­sią­cach szwedz­ki urząd do spraw migran­tów ode­słał cię do Pol­ski.

W War­sza­wie zna­łam może dwie oso­by, nie mówi­łam po pol­sku. Począt­ko­wo myśla­łam, że mimo wszyst­ko nadal będę mogła wyda­wać książ­ki, choć teraz zdal­nie. Ludzie, z któ­ry­mi współ­pra­co­wa­łam, zosta­li w Bia­ło­ru­si, moi rodzi­ce zaofe­ro­wa­li, że będą roz­wo­zić książ­ki do księ­garń i biblio­tek. Ale tym razem na dro­dze sta­nął mi szwedz­ki wydaw­ca. Praw­ni­cy Sto­ry­te­la zin­ter­pre­to­wa­li nało­żo­ne na Bia­ło­ruś sank­cje tak, że ich książ­ki nie mogą być tam wyda­wa­ne i sprze­da­wa­ne. Inni mniej­si wydaw­cy nadal chcą mnie wspie­rać, bo wie­dzą, że książ­ka po bia­ło­ru­sku jest teraz bar­dziej potrzeb­na niż kie­dy­kol­wiek. Wyda­wa­nie ksią­żek po bia­ło­ru­sku w Pol­sce nie jest jed­nak łatwe. Czy­tel­ni­ków jest nie­wie­lu, Bia­ło­ru­si­ni miesz­ka­ją teraz w róż­nych kra­jach Euro­py i świa­ta.

Stąd pomysł na elek­tro­nicz­ne książ­ki dla dzie­ci?

Wiem, jak waż­ny jest kon­takt mło­de­go czło­wie­ka z żywą książ­ką, z papie­rem. Ale jesz­cze waż­niej­szy jest kon­takt z języ­kiem. A jeśli bia­ło­ru­skie dzie­ci nie będą mia­ły co czy­tać, to nie­ba­wem nie będzie doro­słych czy­tel­ni­ków. Książ­ka elek­tro­nicz­na jest tym­cza­so­wym kom­pro­mi­sem. Wresz­cie będę mogła mieć wła­sną stro­nę inter­ne­to­wą i wszyst­kie tytu­ły zebra­ne w jed­nym miej­scu. Tego dnia, gdy wró­cę do domu, będę je mogła szyb­ko wydru­ko­wać, bo książ­ki będą już goto­we. Wystar­czy, że na stro­nie tytu­ło­wej wsta­wię miej­sce wyda­nia: Mińsk.

Kie­dy będzie moż­na kupić pierw­sze książ­ki elek­tro­nicz­ne?

Chcia­ła­bym, żeby uda­ło się odpa­lić stro­nę jesz­cze przed Bożym Naro­dze­niem. Jeśli nie, to w lutym zro­bię sobie pre­zent na czter­dzie­ste uro­dzi­ny.

To będzie tak­że pre­zent dla wszyst­kich bia­ło­ru­skich dzie­ci.

Tak, pre­zent od wydaw­nic­twa Koska. Koska to rodzaj war­ko­czy­ka, taki jakie nosi­ła Pip­pi Poń­czo­szan­ka.


Od naszej roz­mo­wy minę­ło pół roku. Stro­ny inter­ne­to­wej
z e‑bookami Koski nie uda­ło się uru­cho­mić ani na Boże Naro­dze­nie, ani na two­je uro­dzi­ny. Ruszy­ła pierw­sze­go kwiet­nia. Skąd to opóź­nie­nie?

Wer­sję robo­czą stro­ny ata­ko­wa­ły boty. Dopro­wa­dze­nie tej sytu­acji do porząd­ku zaję­ło mi wie­le mie­się­cy. Poma­ga­li nam eks­per­ci w dzie­dzi­nie bez­pie­czeń­stwa cyfro­we­go. Jestem pra­wie prze­ko­na­na, że wszyst­kie te ata­ki na stro­nę z książ­ka­mi dla dzie­ci w języ­ku bia­ło­ru­skim były zwią­za­ne wła­śnie z języ­kiem, bo prze­cież nie tre­ścią. Mam wiel­ką nadzie­ję, że dalej będzie­my mogli pra­co­wać w spo­koj­niej­szych warun­kach.

Jak wyglą­da zain­te­re­so­wa­nie książ­ka­mi elek­tro­nicz­ny­mi dla dzie­ci?

Na razie jest za wcze­śnie, żeby to oce­nić. Przez te dwa mie­sią­ce, od kie­dy ruszy­ła sprze­daż e‑booków, książ­ki kupi­li czy­tel­ni­cy z Bia­ło­ru­si, USA, Kana­dy, Pol­ski, Nie­miec i Luk­sem­bur­ga. Stro­na inter­ne­to­wa z e‑bookami dla dzie­ci jest wiel­kim eks­pe­ry­men­tem i wyzwa­niem, w któ­rym znaj­du­ję wię­cej pytań niż odpo­wie­dzi. Jed­no­cze­śnie daje dużo swo­bo­dy i prze­strze­ni do cze­goś nowe­go.

Zawsze chcia­łam two­rzyć fizycz­ne książ­ki dla dzie­ci, naj­waż­niej­sza jest jakość – mądra treść, pięk­ne ilu­stra­cje, wyso­kiej jako­ści druk na dobrym papie­rze. W obec­nej sytu­acji musia­łam zwe­ry­fi­ko­wać marze­nia. Nie zawsze wszyst­ko ukła­da się tak, jak­by­śmy chcie­li – ale to, jak do tego pod­cho­dzi­my i jak wyko­rzy­sta­my sytu­ację, zale­ży tyl­ko od nas samych. Dla­te­go patrzę na mój pro­jekt stro­ny z e‑bookami z opty­mi­zmem i cie­ka­wo­ścią.

2 czerwca Międzynarodowe Stowarzyszenie Wydawców przyznało wydawnictwu Koska Prix Voltaire, nagrodę dla wydawców, którzy zmuszeni są do walki o prawo do publikowania.

To wspa­nia­ła wia­do­mość! Bar­dzo ci gra­tu­lu­ję.

To wyróż­nie­nie potwier­dza nie tyl­ko zna­cze­nie publi­ko­wa­nia i tłu­ma­cze­nia ksią­żek dla dzie­ci, ale tak­że wia­rę w cichą siłę słów – zdol­nych kształ­to­wać umy­sły, otwie­rać ser­ca i budo­wać mosty mię­dzy języ­ka­mi, kul­tu­ra­mi i poko­le­nia­mi. Wia­rę w to, że tak­że naj­młod­si czy­tel­ni­cy zasłu­gu­ją na histo­rie, któ­re mówią praw­dę, roz­wi­ja­ją wyobraź­nię i ofe­ru­ją lustro –  lub okno – na świat. To nagro­da dla wszyst­kich tłu­ma­czy, wydaw­ców i auto­rów, któ­rzy pra­cu­ją mimo wszel­kich prze­ciw­no­ści. Dla wszyst­kich dzie­ci, któ­re czy­ta­ją lub słu­cha­ją bajek na dobra­noc, i dla ich rodzi­ców, któ­rzy wie­rzą w moc dobrej książ­ki. Cie­szę się, że dzie­lę nagro­dę
z moim przy­ja­cie­lem Dmi­trij Stro­ce­wem i jego wydaw­nic­twem Hochroth Minsk.

(Pier­wot­na wer­sja wywia­du uka­za­ła się na por­ta­lu Nowa Euro­pa Wschod­nia: www.new.org.pl)

 

 

 

–  tłumaczka literatury szwedzkiej na białoruski, wydawczyni.

więcej →

– literaturoznawczyni, animatorka kultury, tłumaczka ze szwedzkiego
i norweskiego.

więcej →