Patryk Kosenda: Cześć, Łukaszu. Na początek muszę zapytać: czy ty w ogóle jesteś „poważnym autorem”?
Łukasz Kucharczyk: Cześć! Zależy, jak zdefiniujemy poważnego autora. Jeśli to człowiek tworzący literaturę na poważnie, to pewno nie jestem takim autorem, prawda? Z jednej strony tworzę fantastykę humorystyczną, choć bliżej mi do określenia „fantastyka satyryczna”. Z drugiej strony, bywam poważnym autorem, bo publikuję również tak zwane ważne prace naukowe. W moim przekonaniu nie są tak istotne, ale związane są z moją zarobkową pracą akademicką. Wracając do aktywności prozatorskiej: nie jestem również poważnym autorem w sensie komercyjnym: nie mam za sobą tysięcy czytelników. Wszystkie drogi prowadzą to moja pierwsza powieść, siłą rzeczy mój dorobek również nie jest poważny.
Dzięki za poważną odpowiedź na to nieuprzejme pytanie. Słowem wyjaśnienia dla czytających: nawiązywałem do twojego eseju Jak nie zostałem poważnym autorem[1], opublikowanego w „Twórczości”. To tekst świadczący o dużej samoświadomości, ciekawa analiza kondycji osoby piszącej fantastykę w Polsce. W artykule omawiasz mechanizmy promocyjne i historię współpracy z wielkim – poważnym – wydawnictwem, którego przedstawiciele zachowują się w sposób skrajnie niepoważny. Piszesz o rzeczach istotnych dla mnie jako miłośnika fantastyki, ale i jako pracownika sektora kultury w wielu różnych charakterach i konfiguracjach.
Wszystkie drogi prowadzą to twoja pierwsza powieść, ale już debiutancki zbiór opowiadań, Granty i smoki (którego sequelem są Wszystkie drogi…), spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem fandomu i z uznaniem ze strony gremiów jurorskich. Posypały się nominacje, dostałeś poważną nagrodę, czyli Chrysalis Award Europejskiego Stowarzyszenia Science Fiction dla najbardziej obiecujących debiutów. Jak to wpłynęło na ciebie, twoje pisanie i wydanie drugiej książki?

Granty i smoki wbrew moim oczekiwaniom faktycznie zostały potraktowane niezwykle serdecznie w fandomie. Pojawiały się recenzje, omówienia, byłem zapraszany na spotkania, a później wpadło kilka nominacji i nagroda. Nie spodziewałem się tego, myślałem, że nakład będzie się kurzył w mojej piwnicy. Myślę, że swoje zrobił marketing szeptany, nośna forma promocji w fandomie. Z pewnością dodało mi to skrzydeł i zmotywowało do napisania powieści rozwijającej wątki z debiutu, choć po pierwszej książce nie podejrzewałem, że jeszcze wrócę do konwencji satyrycznego fantasy.
Być może zabrzmi to dziwnie, ale tak naprawdę przy pisaniu debiutu moim targetem nie był jedynie czytelnik fantastyki. Oczywiście mamy do czynienia z fantasy, natomiast inspirowały mnie na przykład Przygody Barona Münchhausena – wyciąganie się z bagna za włosy, czy chart, który biegł tak szybko, że starł sobie łapki, ze zmęczenia opadły mu uszy i tak się pojawił pierwszy na świecie jamnik. Czerpałem również z twórczości Sławomira Mrożka, trochę z grotesek Leszka Kołakowskiego.
Jeśli chodzi o recepcję, to wiele zawdzięczam Krzysztofowi Kietzmanowi, znanemu w fandomie między innymi jako tłumacz zajmujący się Gwiezdnymi Wojnami. Po pozytywnym przyjęciu debiutu postanowiłem rozszerzyć uniwersum, więcej czasu poświęcić na światotwórstwo i nieco bardziej wywrotowe zabiegi intertekstualne. Oczywiście nie wiem, jak mi to wyszło, ale przyświecały mi takie cele.
Po różnych przygodach mogę też szerzej spojrzeć na świat fantastyki. Ktoś porównał niedawno polską fantastykę do polskiej poezji. Chodzi o realia wydawnicze: nadpodaż produkcji, niszowość wydawnictw, czasem również wydawnictwa krzaki. Czasem ma się wrażenie, że więcej osób pisze, niż czyta.
Jesteśmy w zupełnie innym miejscu niż Anglosasi, u których fantastyka jest czytana masowo, jak u nas kryminały.
Podzielam twoje intuicje. Wyobrażam sobie, że wielu poetów czuje się niedocenianych, doskwierają im (nam) zbyt wąskie grono czytelników, trudności w otrzymaniu sensownego feedbacku krytycznego, żałosne praktyki promocyjne bądź ich brak, równie żenujące honoraria bądź ich brak i tak dalej. Pewnie wiele osób z poebańki myśli o autorach fantastyki jako o już-niemal-krezusach, którzy zaraz będą ekranizowani przez Netflixa i inne twory disnejopodobne. Dlatego cieszę się, że dostrzegasz te paralele między naszymi niszami.
Można trafić też jednak na dobre praktyki. Wydawnictwo IX, w którym ukazała się moja powieść, zapewnia mi wsparcie promocyjne: zaproszenia na spotkania, targi, sumienne wysyłanie egzemplarzy recenzenckich (raczej również do niszowych bookstagramerów niż do mainstreamowych/głównonurtowych opiniotwórców, którzy lubią odżegnywać się od fantastyki. Realizm magiczny – spoko, ale jeśli się pojawiają elfy i smoki, to już brońcie wszyscy święci).
Temat rzeka – i choć rzeki są dalej modne w humanistyce, to do tej ludzie wchodzą niechętnie, boją się takich nurtów… Liczba autorów mainstreamowych, którzy zaczynali od fantastyki albo po prostu fantastykę dalej piszą, tylko pod innymi etykietkami, jest przecież spora. Dlatego zaimponował mi Radek Rak, który po zdobyciu Nike za Baśń o wężowym sercu albo Wtóre słowo o Jakóbie Szeli pozostał wierny fantastyce. Ty także tej wierności jak dotąd dochowujesz i uniwersum wręcz poszerzasz. Czy napisanie powieści było innym wyzwaniem niż przygotowanie zbioru opowiadań? Dla mnie, jako poety, który czasem próbuje napisać opowiadanie, stworzenie powieści wydaje się czymś piekielnie trudnym i męczącym.
[Śmiech]. Na początku również wydawało mi się to niewykonalne, w dodatku z moim poziomem skupienia równym, powiedzmy, możliwościom koncentracji gupika w akwarium. Potraktowałem to jako ogromne wyzwanie. Po raz pierwszy w życiu przygotowałem konspekt – a nie korzystałem z takiego narzędzia nawet podczas pracy nad książkami naukowymi. Z opkami było łatwiej: jasny schemat strzelba Czechowa, brak presji, która wzrosła nieco po nieźle, jak się rzekło, przyjętym debiucie. Doszły również zobowiązania wydawnicze. Bodajże Roman Jakobson porównywał prozę do marszu. Idąc dalej tym tropem, można zacytować słynny slogan Legii Cudzoziemskiej: „maszeruj albo giń”. Trochę żartuję i oczywiście niesie mnie metafora, ale powieść wymagała właśnie skupienia, dyscypliny, logiki i wytrwałości. Bałem się potencjalnego pogubienia w wątkach, nawiązaniach. Proces pisarski wyglądał zdecydowanie inaczej, więcej researchu, mniej spontanu. Przypominałem sobie legendy arturiańskie, Umberta Eco, Żywot Łazika z Tormesu, Rolanda Barthes’a, Miguela Cervantesa, odgrzebywałem z pamięci również kalki z pulpowej fantastyki. Chciałem ten świat mocno ukorzenić, ale też ulokalnić. Sięgnąłem po różne wątki słowiańskie, obrzędy, mity. Rzadko to mówię, ale mam poczucie, że zrobiłem, co mogłem, by dać czytelnikom dopracowaną powieść. Jak głosi napis na nagrobku Stanisława Lema: „Zrobiłem, co mogłem, kto potrafi, niech zrobi lepiej”. Ba, na pewno liczni potrafią, ale sumienie mam czyste.

Zdradziłeś sporo tajników swojego warsztatu i procesu twórczego. Bawisz się kliszami, schematami, badasz strukturę opowieści. Sunąc przez lekturę, miałem jednak wrażenie, że nie jest to sztuka dla sztuki, tylko bonusowa przyjemność, niuchanie za easter eggami. Intertekstualność musi działać na rzecz całej opowieści, ale nie ma możliwości, żeby jeden czytelnik wyłapał wszystkie twoje nawiązania. I nie musi tego robić, prawda? Żyjemy w różnie określanych czasach, na potrzeby rozmowy uznajmy, że między innymi w czasach bez Kanonu. Kiedyś rzuciłeś coś po łacinie i wszystkie wykształciuchy wiedziały, quo vadis, ale nie wiedziały, co jest pięć. Dzisiaj mamy dostęp do tak ogromnej bazy tekstów kultury, że gdy korzystamy z odniesień do tej sfery, możemy liczyć jedynie na odbiorców z pewnych baniek, a przecież Ty owe bańki skrzętnie mieszasz.
Uważam, że podstawą tworzenia literatury intertekstualnej jest to, żeby dało się ją czytać bez odkodowywania wszystkich nawiązań. To ważna dla mnie warstwa, ale chciałem, żeby fabuła mogła płynąć również bez niej, żeby była fundamentalnym składnikiem tej opowieści o różnych opowieściach. Nie zależało mi też na tym, by te nawiązania były „jeden do jednego”. Modyfikowałem je, odwracałem znaczenia kanonicznych tekstów, czasem rozmiękczałem odniesienia poprzez ich multiplikację. Na przykład mamy fragment Łazika z Tormesu i nagle pojawia się moja lokalna wersja Billy’ego Kida. Czy miało to sens? Nie wiem, ale po prostu miałem na to ochotę! Zresztą, czy Transatlantyk czyta się gorzej bez świadomości, że Gombrowicz nawiązywał do Henryka Sienkiewicza czy Pamiętników Jana Chryzostoma Paska? Nie sądzę.
Nie lękać się lęku przed wpływem… Okej, mamy zatem Łukasza Kucharczyka literata, Lukę z Kucharii, ale mamy też doktora Kucharczyka – akademika, wykładowcę, autora monografii między innymi o Stanisławie Lemie czy Jacku Dukaju. Czy te światy się przenikają? Poza tym, że posłużyłeś się backgroundem akademickim w swojej satyrze. Czy doświadczenie pisarstwa akademickiego wpływało na doświadczenie pisania artystycznego?
W pewnym stopniu tak. Podczas pisania powieści czułem taką samą potrzebę lekturowej rozgrzewki, researchu. Nie stawiałem specjalnie na żywiołowość czy pełnię intuicji. Doświadczenie pisania w podobny sposób esejów naukowych na pewno się przydało. Daleki jestem od życiopisania, pracuję raczej na wyobraźni i frazie, nie pamięci czy doświadczeniu, może z wyjątkiem dobrze mi znanej, niejednokrotnie bardziej groteskowej, niż można przypuszczać, rzeczywistości uniwersyteckiej.
Kiedyś bodajże Jerzy Pilch wyśmiewał postawę niektórych pisarzy, którzy w trakcie pisania swoich tekstów nie czytają innych, żeby się nie inspirować, nie nasiąkać cudzą frazą, nie tracić niezależności. Mnie też to zawsze bawiło: nawet jeśli w danym momencie nic nie czytasz, to i tak buzuje w tobie wszystko, co przeczytałeś przez całe życie.
Zdecydowanie! Choć na jakimś poziomie trochę zazdroszczę takiej postawy, bo musi ona wynikać z ogromnej pewności siebie, żeby nie powiedzieć: niezwykle rozbuchanego ego…
Przyszła mi do głowy postać do twojego uniwersum: pisarz-wieczny researcher, który „nosi w sobie powieść” od czterdziestu lat, ciągle mówi, ciągle się zbiera do pisania, ale jeszcze musi przeczytać to, jeszcze musi przeczytać tamto…
[Śmiech] Dzięki, to mam kolejną postać z panteonu tych jeszcze nieogranych. Wcześniej podobną propozycję rzucił mi Radek Rak – wspominał, że przydałby się w tym świecie taki Wojciech Cejrowski, który by się pałętał, nagrywał reportaż nasączony poczuciem wyższości i pogardą wobec przedstawianych lokalsów.
Jak się odnosisz do częstych porównań twojej twórczości do pisarstwa Terry’ego Pratchetta? Czy tacy twórcy, jak on, Neil Gaiman, Douglas Adams, ze świata filmu Taika Waititi, byli dla ciebie inspiracją, czy takie porównania nasuwają się za sprawą podobieństw w zakresie estetyki, humoru, konwencji?
Nie było i nie będzie takiego giganta jak Terry Pratchett. Te porównania są bardzo miłe, z powodu podobieństwa konwencji również zrozumiałe, mają sens marketingowy, ale traktuję je z przymrużeniem oka. Nie posiadam takiego talentu, możliwości intelektualnych, dorobku, a w dowodzie mam: Łukasz Kucharczyk. Dokładniej: Łukasz Miłosz Kucharczyk. Przypomniała mi się anegdotka autorstwa chyba Łukasza Orbitowskiego, który niegdyś parał się fantastyką i proponował zorganizowanie na jakimś konwencie panelu polskich Stephenów Kingów, bo w tamtym czasie mieliśmy ich przynajmniej pięciu czy sześciu, zresztą zawsze jest jakiś na podorędziu. Pratchett jest dla mnie absolutną topką i dobrze, żeby twórcy fantastyki znali jego twórczość. Dorobek Gaimana i Waititiego również jest mi bliski.
Co dalej? Kolejne poszerzenia uniwersum?
Chciałbym wyjść ze swojej strefy komfortu (wiem, że to dość oklepane powiedzonko w późnokapitalistycznej rzeczywistości). Jednak faktycznie chciałbym odejść od konwencji fantastycznej. Zaimponowała mi powieść Jakuba Nowaka Przez ten wiatr, historia Heleny Modrzejewskiej i Henryka Sienkiewicza na Dzikim Zachodzie. Pomyślałem, że skoro naukowo zajmuję się badaniem dorobku i życia różnych wielkich pisarzy, to może mógłbym coś w tym stylu opracować artystycznie. Kusi mnie, by wziąć na warsztat pogmatwaną historię Brunona Jasieńskiego albo Prezydenta Rzeczypospolitej Zakopiańskiej, czyli Stefana Żeromskiego. Prawdopodobnie jednak skupię się na równie niesamowitym życiorysie Marka Hłaski, być może na epizodzie paryskim.
Trzymam kciuki za ten projekt, chętnie poczytam noir Hłaskę. Łukaszu, na koniec dwa luźniejsze pytanka. Jaki jest twój ulubiony okrzyk bojowy?
Ten pochodzący z Diablo III: CZAS OCZYŚCIĆ TO SIEDLISZCZE!
Czy wiernie oddałeś w książce swojego pieska Filiego?
Bardzo wiernie! Filuś to psiak adoptowany ze schroniska. Lekko znerwicowany, kapryśny, teraz jeszcze nieco pękaty.
Przez te pożarte światy prawdopodobnie…
Najpewniej… Świetnie przedstawił go również Piotr Sokołowski na okładce, choć tam Fili wygląda jeszcze jak wyciągnięty ze schroniska, przed pełnowartościową dietą planetarną.
Łukaszu, dziękuję za rozmowę. Wszystkiego dobrego dla ciebie i Filusia!
Dzięki, pozdrawiam!
[1] Ł. Kucharczyk, Jak nie zostałem poważnym autorem, „Twórczość” 2024, nr 10, online: https://tworczosc.com.pl/artykul/jak-nie-zostalem-powaznym-autorem/ [dostęp: 5.06.2025].