Pieśni żałobne, pieśni pochwalne

Nowy tom Mał­go­rza­ty Leb­dy roz­pi­na się mię­dzy dwie­ma utra­ta­mi: ludz­ką i poza­ludz­ką. Syme­trię tę zapo­wia­da sam tytuł Dunaj. Chy­łe pola. Jego pierw­szy człon odno­si się do psie­go towa­rzy­sza boha­ter­ki lirycz­nej, nato­miast dru­gi, nawią­zu­ją­cy do fil­mu doku­men­tal­ne­go Wła­dy­sła­wa Śle­sic­kie­go z 1970 roku, meto­ni­micz­nie okre­śla los jej bra­ta Jan­ka.

Pra­ca żało­by po Duna­ju zaczy­na się jesz­cze przed jego śmier­cią. Już w dru­gim wier­szu poema­tu – bo tak chy­ba nale­ża­ło­by czy­tać całość – dowia­du­je­my się, że oczy psa „Naj­głęb­sze bywa­ją / wte­dy, kie­dy górę nad nimi bie­rze sta­re cia­ło” (s. 8). Te same oczy parę utwo­rów dalej Leb­da przy­rów­nu­je do ryko­wi­ska, syne­ste­zyj­nie okre­śla­jąc prze­zie­ra­ją­cy przez nie lęk. Jesz­cze póź­niej złe wyni­ki badań krwi Duna­ja wywo­łu­ją w boha­ter­ce bez­sil­ną roz­pacz, któ­rą pró­bu­je zaga­dać wymyśl­ną meta­fo­rą, zneu­tra­li­zo­wać wul­ga­ry­zmem, prze­bła­gać lamen­ta­cyj­ny­mi inwo­ka­cja­mi.

Z kolei Janek poja­wia się dopie­ro w wier­szu 23., już po swo­jej śmier­ci, od razu wpę­dza­jąc ja lirycz­ne w poczu­cie winy. Z począt­ku nie wie­my, co je spo­wo­do­wa­ło, ale poet­ka stop­nio­wo odsła­nia przed nami jego przy­czy­ny. Zna­mien­ne, że tom dedy­ko­wa­ny jest „– Świa­tłu”, i tu bowiem odnaj­du­je­my pew­ne syme­trycz­ne odwró­ce­nie: pod­czas gdy Dunaj wno­sił Świa­tło w życie boha­ter­ki, jasność nigdy nie sta­ła obok Jan­ka. Sub­tel­ne sygna­ły histo­rii chłop­skich (uni­ka­ją­ce jed­nak koniunk­tu­ral­ne­go pod­cze­pia­nia się pod tak zwa­ny zwrot ludo­wy), nie­spra­wie­dli­wie narzu­co­ne­go losu (pozo­sta­nie „na zie­mi” odbie­ra­ją­ce szan­sę na edu­ka­cję uni­wer­sy­tec­ką, o czym Leb­da napo­my­ka­ła cza­sem na spo­tka­niach autor­skich) czy bez­rad­no­ści wobec nie­chcia­ne­go spad­ku (dzie­dzi­czo­nej ojco­wi­zny) dają nam wgląd w smu­tek Jan­ka, któ­ry „pie­lę­gno­wał go jak syna” (s. 37).

Choć żal po utra­cie Jan­ka i żal po utra­cie Duna­ja mają róż­ne tem­po­ral­no­ści i inten­syw­no­ści – tak jak róż­ne rela­cje łączy­ły z nimi osie­ro­co­ną boha­ter­kę – to obie śmier­ci i reak­cje żałob­ne pozo­sta­ją pod wie­lo­ma wzglę­da­mi para­lel­ne. Wyda­je mi się to istot­ne, tom Dunaj. Chy­łe pola suge­ru­je bowiem, że ważą one tyle samo pod wzglę­dem egzy­sten­cjal­nym i onto­lo­gicz­nym. Ów gest zrów­na­nia ura­sta do ran­gi waż­ne­go gło­su w deba­cie o śmier­ci ludz­kiej i poza­ludz­kiej, w tym o pra­wie zwie­rząt domo­wych do god­ne­go pochów­ku, nor­ma­li­zu­je tak­że żało­bę po poza­ludz­kim towa­rzy­szu, któ­ra w dys­kur­sie publicz­nym wciąż nazbyt czę­sto spo­ty­ka się z lek­ce­wa­że­niem. Pod tym wzglę­dem Leb­da wyko­nu­je podob­ną pra­cę spo­łecz­ną co Karo­li­na Kusz­le­wicz rela­cjo­nu­ją­ca w mediach spo­łecz­no­ścio­wych swo­je „rady­kal­ne towa­rzy­sze­nie” cho­ru­ją­cej na raka suce Zir­ce czy Łucja Lan­ge orga­ni­zu­ją­ca krę­gi żało­by po oso­bach zwie­rzę­cych.

W tomie Leb­dy para­lel­ność śmier­ci Jan­ka i Duna­ja uwy­pu­kla­ją przede wszyst­kim zabie­gi for­mal­ne – refre­nicz­ność (powra­ca­ją­ca fra­za o upad­kach Duna­ja, zafik­so­wa­nie na bra­cie leżą­cym w ciem­nej i zim­nej trum­nie), któ­ra wyda­je się wyni­kać z cha­rak­te­ry­stycz­ne­go dla żało­by przy­mu­su powta­rza­nia; podwo­jo­ne pyta­nie zada­ne naj­pierw w licz­bie poje­dyn­czej, w odnie­sie­niu do Jan­ka, a kil­ka wier­szy dalej w licz­bie mno­giej, obej­mu­ją­cej i bra­ta, i psa: „Już nam się nie wró­cisz?” (s. 50), „Już nam się nie wró­ci­cie?” (s. 59) – w obu przy­pad­kach zdra­dza­ją­ce pró­by tar­go­wa­nia się z utra­tą; a wresz­cie przy­rów­na­nie Duna­ja i Jan­ka do wier­szy, w któ­rym jed­nak nastę­pu­je zna­czą­ce prze­su­nię­cie: pod­czas gdy Dunaj po pro­stu (kon­sta­tyw­nie) jest jak wiersz – „wyda­rze­niem, któ­re nie ma / koń­ca” (s. 42), Janek zosta­je w wiersz (per­for­ma­tyw­nie) prze­kształ­co­ny, by wydo­stać się ze śmier­ci: „Gdy­by nasz star­szy i jedy­ny brat był wier­szem, mógł­by zamiesz­kać poza trum­ną – myślę” (s. 54).

Język tomu – suro­wy, ocio­sa­ny, a w kon­se­kwen­cji pate­tycz­ny – z jed­nej stro­ny koja­rzy się z wcze­śniej­szy­mi doko­na­nia­mi poetyc­ki­mi Leb­dy, z dru­giej wyda­je mi się nie­co ryzy­kow­ny. W moim odczu­ciu pod­nio­słość nie zawsze speł­nia tu swą funk­cję, cza­sem sytu­uje się na gra­ni­cy prze­sa­dy, mam też wra­że­nie, że raz po raz para­dok­sal­nie neu­tra­li­zu­je (zamiast uwy­pu­klać) cię­żar doświad­cze­nia utra­ty. Choć jed­nak stra­te­gia ta nie cał­kiem do mnie tra­fia z kry­tycz­no­li­te­rac­kie­go punk­tu widze­nia, rozu­miem – jak mi się zda­je – sto­ją­ce za nią moty­wy. Tom Dunaj. Chy­łe pola wyraź­nie cią­ży bowiem ku sty­li­za­cji biblij­nej. Uwi­dacz­nia się ona nie tyl­ko w suro­wym i pate­tycz­nym idio­mie, ale i w refre­nicz­no­ści czy w zabie­gach skła­dnio­wych (roz­po­czy­na­nie czą­stek wypo­wie­dzi od spój­ni­ków, któ­re wpro­wa­dza efekt epi­fa­nicz­no­ści; para­le­li­zmy). Dopie­ro śmierć – zwłasz­cza Duna­ja – uwal­nia reto­rycz­ną nad­mia­ro­wość, jak­by żało­ba obja­wia­ła się zra­zu pod posta­cią nie­po­ha­mo­wa­nej logo­rei:

„Lulajże, Dunaju, biały karle, lilio, zwycięzco złości świata, / wzorze z Sèvres, odnajdujący rzeczy zgubione, najmilszy, / wierny, mądry, pogromco tych, co na kładach, i tych, / co z kijami w dłoniach” (s. 58).

Te pery­fra­stycz­ne inwo­ka­cje wska­zu­ją też na wzo­rzec sty­li­stycz­ny całe­go tomu: lita­nij­ność. Licz­ne powtó­rze­nia, echa, podwo­je­nia, para­lel­ne nawro­ty, a zwłasz­cza ura­sta­ją­ca do ran­gi domi­nan­ty fra­za o upad­kach Duna­ja jawią się tu jako for­mu­ły modli­tew­ne czy może inkan­ta­cyj­ne, co jest zabie­giem zna­nym z wcze­śniej­szych ksią­żek poetyc­kich Leb­dy, zwłasz­cza z try­lo­gii Spra­wy zie­mi. Sty­li­za­cje biblij­ne, ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem ele­men­tów quasi-lita­nij­nych, wyda­ją się wpro­wa­dzać do książ­ki tony bła­gal­ne, jak­by sygna­li­zu­jąc te eta­py żało­by, w któ­rych pod­miot doświad­cza­ją­cy utra­ty nie potra­fi (albo nie chce) się z nią pogo­dzić. Sakra­li­zu­ją też życia Jan­ka i Duna­ja, cza­sem ocie­ra­jąc się nawet o bluź­nier­stwo albo – w zse­ku­la­ry­zo­wa­nej wer­sji – nie­sto­sow­ność (upad­ki Duna­ja jak dro­ga krzy­żo­wa Chry­stu­sa). Część z tych zabie­gów uwa­żam za cał­kiem uda­ne lite­rac­ko (np. podwo­je­nie „ser­ce, ser­ce” [s. 21] udo­słow­nia­ją­ce echo, o któ­rym mowa w utwo­rze, a któ­re w kon­tek­ście kar­dio­lo­gicz­nym zysku­je dodat­ko­wą war­stwę zna­cze­nio­wą), inne prze­ma­wia­ją do mnie sła­biej (sty­li­za­cja lita­nij­na wyda­je mi się zbyt bez­po­śred­nia, przez co oscy­lu­je mię­dzy hie­ra­ty­zo­wa­niem Jan­ka i Duna­ja a depre­cjo­nu­ją­cą tra­we­sta­cją).

Odsu­wa­jąc na bok kwe­stie war­to­ścio­wa­nia, chciał­bym wydo­być z nowej książ­ki Leb­dy coś, co moim zda­niem świad­czy o filo­zo­ficz­nej (raczej niż arty­stycz­no­li­te­rac­kiej) ewo­lu­cji pro­jek­tu poetyc­kie­go autor­ki. Obję­cie żało­bą – i uczy­nie­nie jed­nym z boha­te­rów tomu żałob­ne­go – isto­ty poza­ludz­kiej prze­ła­mu­je spo­łecz­ne deco­rum, posze­rza krąg istot opła­ki­wal­nych, wadzi się z antro­po­cen­trycz­nie pomy­śla­nym porząd­kiem kul­tu­ro­wym. Mamy w pol­skiej poezji ostat­nich lat kil­ka poru­sza­ją­cych przy­kła­dów takich wier­szy żałob­nych – od psiej podusz­ki Ilo­ny Wit­kow­skiej, przez *** [nasze życie jest obli­czo­ne] Pio­tra Gro­bliń­skie­go, po Porę jam­ni­ka Jaku­ba Korn­hau­se­ra – gesty te nazna­cza jed­nak pew­na dwu­znacz­ność. Isto­tą opła­ki­wal­ną pozo­sta­je w nich zwie­rzę towa­rzy­szą­ce, domo­we (w każ­dym z wymie­nio­nych wier­szy cho­dzi o psy), pod­trzy­mu­ją więc one roz­róż­nie­nie na życie god­ne i nie­god­ne żało­by. Wyda­je mi się, że w Duna­ju. Chy­łych polach jest ina­czej.

Już w otwie­ra­ją­cym wier­szu czy­ta­my „Tak wie­le tu trze­ba napo­ić”, po czym nastę­pu­je wyli­cze­nie: „Zie­mia pije. Sta­ry jesion pije. Mchy piją. Pokrzy­wy piją. Dzie­więć­sił pije” (s. 7). To pierw­szy z wie­lu sygna­łów, że lita­nij­ność tomu obej­mu­je nie tyl­ko to, co bli­skie, udo­mo­wio­ne, oswo­jo­ne, włą­czo­ne w krąg rodzin­ny. Tak­że w poprzed­niej książ­ce poetyc­kiej autor­ki, Mer de Gla­ce, poja­wia­ły się wyraź­ne wąt­ki – mówiąc za Ash­lee Cun­so­lo Wil­lox – żało­by eko­lo­gicz­nej.

Jak tłumaczy kanadyjska badaczka, „Poprzez żałobę-jako-transformację jesteśmy otwarci na innych – ludzi, zwierzęta, rośliny i minerały – i nieustannie wystawieni i podatni na te ciała poprzez groźbę ich utraty i następującej po niej rozpaczy. W tak rozumianej żałobie jesteśmy także stale pochwytywani przez niespodziewane reakcje na utratę, na którą nie byliśmy przygotowani i która pogarsza się poprzez doświadczenie straty i żalu. Te reakcje na ludzkie i pozaludzkie straty mogą nas zmienić w sposób, którego wcześniej nie mogliśmy sobie nawet wyobrazić i pozostawiają nas bardziej otwartymi na inne ciała, żałobę i naszą cielesną łączność ze wszystkimi ciałami, gatunkami i formami życia”.

W Mer de Gla­ce synek­do­chą tej wię­cej-niż-ludz­kiej żało­by sta­ją się płach­ty-cału­ny nakła­da­ne na top­nie­ją­ce lodow­ce. Jed­no­cze­śnie czy­ta­jąc poprzed­ni tom Leb­dy, mia­łem w pamię­ci sło­wa Anny Lowen­haupt Tsing: „Domi­na­cja, udo­mo­wie­nie i miłość są ze sobą ści­śle sple­cio­ne. Dom jest tam, gdzie zależ­no­ści w ramach jed­ne­go gatun­ku i te mię­dzy­ga­tun­ko­we ogra­ni­cza­ją swo­bo­dę”. Takie wier­sze jak Pró­ba jasne­go, Cynk czy Wier­ne zwie­rzę naraz pod­da­wa­ły tę dwu­znacz­ną rela­cję mię­dzy „udo­mo­wio­nym” a „obcym” kry­tycz­ne­mu roz­bio­ro­wi, jak i ją pod­trzy­my­wa­ły. W Duna­ju. Chy­łych polach poet­ka wyda­je się iść krok dalej – opo­zy­cja oswojone–dzikie zni­ka, choć nie dzie­je się to gład­ko i bez­bo­le­śnie. Gdy ze ścia­ny w kuch­ni wychy­la się gło­wa popie­li­cy, pod­miot­ka Leb­dy w pierw­szym odru­chu „przy­kła­da / gdyń­ską kost­kę do ścia­ny” (s. 11) (co odczy­tu­ję tak­że jako auto­iro­nicz­ny komen­tarz na temat wła­sne­go kapi­ta­łu sym­bo­licz­ne­go), zaraz jed­nak, nie­po­ko­jo­na obra­zem twa­rzy gry­zo­nia, się reflek­tu­je: „Wpusz­czam dzi­kie w nasze. / Chodź, no chodź – mówię mu” (s. 11).

Dość szyb­ko da się dostrzec, że w nowym tomie Leb­dy kon­tra­punk­tem utra­ty tego, co domo­we i bli­skie (Jan­ka, Duna­ja), jest roz­rost tego, co krnąbr­ne, nie­oswo­jo­ne, wol­no żyją­ce. Poet­ka sta­ra się „przy­spa­rzać życia” (s. 20) – a to opu­ku­jąc kape­lu­sze grzy­bów, by nie nisz­czyć ich zarod­ni­ków, a to wyj­mu­jąc chry­zan­te­my ze śmiet­ni­ków cmen­tar­nych, by przy­szłej jesie­ni zakwi­tły na nowo, a to trosz­cząc się o kijan­ki żab. Prak­ty­ku­je tę odpo­wiedź-alność – dba­łość o, a jed­no­cze­śnie zdol­ność do odpo­wie­dzi na – tyl­ko dla­te­go, że wszyst­kie te byty zro­dzo­ne ze świa­ta „Są” (s. 20), w czym sły­chać pogłos afir­ma­tyw­ne­go „Anto­nów­ki ist­nie­ją” z cenio­ne­go przez Leb­dę alfa­be­tu Inger Chri­sten­sen.

Jeśli więc i Dunaj, i Janek są wier­sza­mi – i to zarów­no meta­fo­rycz­nie (ich życia sta­ją się mate­ria­łem dla tomu poet­ki), jak i dosłow­nie (wyda­rze­nia­mi, któ­re nigdy się nie koń­czą) – to echem odbi­ja się tu też słyn­na fra­za Andrze­ja Sosnow­skie­go „Wiersz wycho­dzi z domu i nigdy nie wra­ca”. W odnie­sie­niu do Duna­ja. Chy­łych pól pod­le­ga ona spe­cy­ficz­nej ape­la­ty­wi­za­cji: wiersz wycho­dzi na świat, na dzi­kie, na to, co poza domem, co nie pod­le­ga dome­sty­ka­cji.

Ów ruch uze­wnętrz­nia­nia czę­sto prze­ja­wia się w zespo­le­niach ja lirycz­ne­go z „innym”. Doty­czą one rela­cji z Duna­jem (płyn­ne prze­cho­dze­nie w sie­bie ciał pod­miot­ki i Duna­ja w wier­szu 3., przy­pad­ko­we łyk­nię­cie table­tek Duna­ja – jak­by wzię­cie na sie­bie jego cier­pie­nia), ale też ze świa­tem nie­oswo­jo­nym: pokrzy­wą bra­ną do ust i przy­kła­da­ną do skó­ry w celu uzdro­wie­nia „moje­go” cia­ła, wia­trem wypeł­nia­ją­cym i kar­mią­cym „pyski” pod­miot­ki oraz Duna­ja. Znów wyda­je mi się to krok w przód (i znów: filo­zo­ficz­ny raczej niż poetyc­ki) w sto­sun­ku do Mer de Gla­ce, gdzie gra­ni­ca mię­dzy „ja” a resz­tą świa­ta tak­że ule­ga­ła upłyn­nie­niu, ale tyl­ny­mi drzwia­mi powra­cał raz po raz zaska­ku­ją­cy kar­te­zja­nizm – zwłasz­cza w cyklu „Z cia­ła”, gdzie poja­wia się wyraź­ny dualizm sub­stan­cjal­ny mię­dzy wła­ści­wym ego a pod­da­wa­ną przez nie uważ­nej obser­wa­cji cie­le­sną rze­czą roz­cią­głą.

Tym­cza­sem w Duna­ju. Chy­łych polach nastę­pu­je peł­ne wej­ście w trans­kor­po­re­al­ność, czy­li w taki tryb ist­nie­nia, w któ­rym – jak tłu­ma­czy autor­ka tego poję­cia Sta­cy Ala­imo – cia­ło nie jest wyizo­lo­wa­nym bytem, ale czymś otwar­tym, sple­cio­nym z inny­mi cia­ła­mi oraz ze śro­do­wi­skiem, współ­kon­sty­tu­owa­nym przez nie, pod­da­wa­nym wie­lo­ra­kim hory­zon­tal­nym prze­cię­ciom, tran­zy­cjom i trans­for­ma­cjom. Trans­kor­po­re­al­ne sta­je się nie tyl­ko ja lirycz­ne tomu, osta­tecz­nie podob­nie upłyn­nia­ją się cia­ła Duna­ja oraz Jan­ka. Choć for­mal­nie mamy do czy­nie­nia z kon­tra­stem zani­ku (Janek, Dunaj) i roz­ro­stu (życia w ogó­le), to wyda­je mi się, że Leb­da pod­kre­śla też onto­lo­gicz­ną łącz­ność mię­dzy obo­ma pro­ce­sa­mi. Tak oto nastę­pu­je prze­ła­ma­nie opo­zy­cji życie–śmierć. Życie rodzi się z gni­cia, gni­cie to namna­ża­nie, butwie­nie to mno­ga żywo­rod­ność. Dla­te­go może pod­miot­ka tomu tak bar­dzo chcia­ła­by oddać cia­ło Duna­ja zie­mi, a nie ognio­wi – przy­na­le­ży ono bowiem do świa­ta, tam jest jego miej­sce.

W ten spo­sób docie­ra­my do jesz­cze jed­ne­go powra­ca­ją­ce­go moty­wu Duna­ja. Chy­łych pól: kra­jo­bra­zu mat­ki (też: języ­ka mat­ki, grzy­ba mat­ki). On tak­że ist­nie­je na modłę trans­kor­po­re­al­ną – jego cia­ło skła­da się z innych ciał, któ­re for­mu­je i któ­re zwrot­nie for­mu­ją go. Powie­dział­bym, że funk­cjo­nu­je on w tomie Leb­dy jako coś źró­dło­we­go w sen­sie zarów­no jed­nost­ko­wym (na poły mitycz­ny punkt zero ist­nie­nia, opo­wie­ści, a w koń­cu tak­że toż­sa­mo­ści ja lirycz­ne­go), jak i uni­wer­sal­nym (macierz, matecz­nik, arche-kra­jo­braz, arche-język, z któ­re­go wyra­sta bogac­two – nie­pod­da­ne­go jesz­cze podzia­ło­wi – ist­nie­nia). Jako taki krajobraz/język mat­ka poprze­dza „ja”, warun­ku­je to, co w ogó­le da się powie­dzieć i cze­go da się doświad­czyć, a jed­no­cze­śnie nie pozwa­la nad sobą zapa­no­wać:

„Dzikie zwierzę języka matki układa się w moich ustach, / chce mną charczeć” (s. 28).

Jeśli poet­ka otwie­ra się na owo „dzi­kie”, to tak­że dla­te­go, że podej­rze­wa, że tyl­ko za jego spra­wą może „wejść w daw­ne, w minio­ne tego, / co tu” (s. 14). Nie wyda­rza się tu bynaj­mniej, jak sądzę, regres ku ide­ali­zo­wa­nej pier­wot­no­ści, sie­lan­ko­wo­ści czy natu­ral­no­ści. Wej­ście w dzikie/dawne to – raz jesz­cze – opusz­cze­nie tego, co oswo­jo­ne, wyj­ście z prze­strze­ni domu i jego wewnątrz- oraz mię­dzy­ga­tun­ko­wych zależ­no­ści. Kra­jo­braz mat­ka czy język mat­ka pozo­sta­ją przy tym, para­dok­sal­nie, nie­zwy­kle bli­skie – bądź co bądź to one „mnie” zro­dzi­ły. Będąc pseu­do­ni­mem cze­goś nie­opa­no­wa­ne­go, żywot­ne­go i żywo­rod­ne­go, jed­no­cze­śnie przy­po­mi­na­ją, że „sama” przy­na­le­żę do cha­rak­te­ry­zo­wa­nej w ten spo­sób wital­nej wspól­no­ty. Przy­po­mnie­nie to nie pole­ga jed­nak na quasi-pla­toń­skiej anam­ne­zie, „minio­ne tego, co tu” nie jest prze­szło­ścią, ale raczej prze­ma­wia­ją­cym przez wiersz głę­bo­kim pokła­dem teraź­niej­szo­ści.

Świa­do­mość nie­prze­mi­jal­no­ści minio­ne­go docho­dzi do gło­su w kil­ku utwo­rach, choć­by wte­dy, gdy na teraź­niej­szość tań­czą­cych przed sto­do­łą ludzi nakła­da się prze­szłość skó­ro­wa­nych w tym miej­scu zwie­rząt. Osta­tecz­nie jed­nak odsła­nia­nie prze­szłe­go w teraź­niej­szym wyda­je się decy­du­ją­cym eta­pem pra­cy żało­by. To ono pozwa­la zro­zu­mieć, że pust­ka kra­jo­bra­zu mat­ki prze­ra­dza się w obfi­tość, otwo­rzyć na „cie­le­sną łącz­ność ze wszyst­ki­mi cia­ła­mi, gatun­ka­mi i for­ma­mi życia”, zaak­cep­to­wać utra­tę jako nie­zby­wal­ny waru­nek trwa­nia życia. Być może tak dało­by się czy­tać zakoń­cze­nie poema­tu Leb­dy, w któ­rym lirycz­ne „my” roz­pły­wa się w bia­łym stycz­nio­wym dniu.

– doktor nauk humanistycznych, literaturoznawca, redaktor, okazjonalnie tłumacz.

więcej →

Fallback Avatar

– poetka, prozaiczka, doktorka nauk humanistycznych.

więcej →

Powiązane teksty