Cierpień

„Zaczy­nam się bać, że nic nie uda­ło mi się opo­wie­dzieć”[1] – tak w jed­nym z koń­co­wych aka­pi­tów pod­su­mo­wu­je swo­ją naj­now­szą książ­kę Paweł Soł­tys. Jest to oba­wa jak naj­bar­dziej słusz­na, ponie­waż z ponad stu­stro­ni­co­we­go utwo­ru wyła­nia się jedy­nie pust­ka – pięk­nie obu­do­wa­na, boga­ta sty­li­stycz­nie, uję­ta w uda­ną pod wzglę­dem języ­ko­wym for­mę, ale jed­nak pust­ka.

Sier­pień to trze­cia książ­ka w dorob­ku Soł­ty­sa. Jego debiu­tanc­ki zbiór opo­wia­dań (Mikro­ty­ki, 2017), osa­dzo­ny w cza­sach PRL i sta­no­wią­cy lite­rac­ką wędrów­kę przez War­sza­wę, odniósł duży suk­ces i został powszech­nie doce­nio­ny – przy­niósł auto­ro­wi Nagro­dę Lite­rac­ką Gdy­nia oraz nomi­na­cje do Nagro­dy Lite­rac­kiej „Nike”, Pasz­por­tów „Poli­ty­ki”, Nagro­dy Con­ra­da i Nagro­dy Lite­rac­kiej im. Witol­da Gom­bro­wi­cza. W Nie­ra­do­ści (2019) obra­zy sto­li­cy powra­ca­ją, ale są prze­pla­ta­ne obra­za­mi Euro­py Wschod­niej – wiel­ko­miej­skość zosta­je tu zde­rzo­na z kame­ral­ną atmos­fe­rą Piń­ska i melan­cho­lią Kijo­wa. Pio­sen­ki Modern Tal­king, Limah­la i Sha­kin’ Ste­ven­sa zastą­pio­no pie­śnia­mi kościel­ny­mi.

Paweł Sołtys, „Sierpień”, Wołowiec: Wydawnictwo Czarne, 2024.

Soł­tys nie opusz­cza War­sza­wy. W Sierp­niu (2024) jego boha­ter snu­je się po dwu­mi­lio­no­wym mie­ście, wybie­ra­jąc zapo­mnia­ne uli­ce, zajezd­nie tram­wa­jo­we i kościo­ły. „Snu­je się” to w tym przy­pad­ku naj­traf­niej­sze okre­śle­nie. Zgod­nie z defi­ni­cją zamiesz­czo­ną w Słow­ni­ku języ­ka pol­skie­go PWN „snuć się” ozna­cza „cho­dzić wol­no lub bez celu”. Pro­ta­go­ni­sta, a rów­no­cze­śnie pierw­szo­oso­bo­wy nar­ra­tor wła­śnie to robi, wsku­tek cze­go i nam, czy­tel­ni­kom, lek­tu­ra idzie wol­no, wręcz śla­ma­zar­nie, a jej celu nie­ste­ty nie widać na żad­nym eta­pie podró­ży.

Całość jest prze­ła­do­wa­na z jed­nej stro­ny nawią­za­nia­mi do lite­ra­tu­ry, sztu­ki, archi­tek­tu­ry, histo­rii, z dru­giej zaś widocz­ka­mi ulic z przy­pad­ko­wy­mi ludź­mi w roli głów­nej. Do tego poja­wia­ją się spon­ta­nicz­ne wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa głów­ne­go boha­te­ra. I tak na zale­d­wie trzech stro­nach dosta­je­my mie­sza­ni­nę cer­kwi, pogan przed Askol­dem, języ­ka rosyj­skie­go, cyta­tu z pra­cy Karo­la Kur­piń­skie­go O muzy­ce w ogól­no­ści, szat św. Maka­re­go, pusty­ni egip­skiej, opo­wia­dań cio­ci Basi, daw­nych oby­cza­jów, pie­śni Już idę do gro­buJezu w ogrój­cu mdle­ją­cy, szu­mu samo­cho­dów na Wisło­stra­dzie, roz­mo­wy dwóch nie­zna­jo­mych przy sto­li­ku o wypra­wach do Ser­bii, plo­tek prze­ka­zy­wa­nych przez ukra­iń­skie dziew­czy­ny, zbyt obszer­nie gesty­ku­lu­ją­ce­go męż­czy­zny, opi­su zara­zy z począt­ku XVIII wie­ku z bio­gra­fii sio­stry Koto­wi­czów­ny, wuj­ka Waria­ta, Ery­nii i nie­daw­no odno­wio­nej kamie­ni­cy przy Fok­sal  (s. 25–27). Plą­czą się więc róż­ne miej­sca, epo­ki, krę­gi kul­tu­ro­we, utwo­ry, fak­ty histo­rycz­ne, ludzie oraz dźwię­ki. Otrzy­mu­je­my prze­dziw­ną kako­fo­nię, nie­spój­ną ency­klo­pe­dię, przy­tła­cza­ją­cy stru­mień świa­do­mo­ści, któ­re doni­kąd nas nie pro­wa­dzą. Zmia­na tema­ty­ki za każ­dym razem oka­zu­je się rów­nie cha­otycz­na. Być może odbior­ca mógł­by się z tym cha­osem pogo­dzić, gdy­by widział motyw prze­wod­ni nar­ra­cji lub czy­tel­ne sygna­ły wska­zu­ją­ce na to, o czym ma to być opo­wieść. O mie­ście? O dzie­ciń­stwie? O histo­rii? O luź­nych sko­ja­rze­niach pod­czas spa­ce­ru? O nie­uda­nym, pustym życiu, któ­re boha­ter pró­bu­je wypeł­nić przy­pad­ko­wo napo­tka­ny­mi obiek­ta­mi i zda­rze­nia­mi?

Jak mówi w jed­nym z wywia­dów sam autor, pro­ta­go­ni­sta „Miał jakąś Ankę, jakąś cór­kę, ale teraz nie ma domu”. W zasa­dzie nicze­go wię­cej się o nim nie dowie­my. Może wła­śnie dla­te­go jest on tak dale­ce nie­in­te­re­su­ją­cy. Nie wie­my, co go wcze­śniej spo­tka­ło, jaki los popchnął czło­wie­ka do samot­ne­go prze­mie­rza­nia War­sza­wy i roz­my­śla­nia o wszyst­kim i niczym. Nie może­my mu więc współ­czuć ani zazdro­ścić, lubić go ani nie­na­wi­dzić, inspi­ro­wać się nim ani gar­dzić. Pozo­sta­je on prze­zro­czy­sty niczym kro­ple, któ­rych „pac­nię­cie w biel papie­ro­sa naj­pierw two­rzy­ło sza­rą plam­kę, któ­ra przy następ­nym zacią­gnię­ciu się brą­zo­wia­ła, by w koń­cu znik­nąć pod czer­wie­nią żaru” (s. 8).

Nie­co kolo­ru, któ­ry jed­nak już po chwi­li bled­nie, doda­ją boha­te­ro­wi wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa – to wła­ści­wie jedy­ne frag­men­ty pozba­wio­ne odczło­wie­czo­nych opi­sów niszo­wych dzieł baro­ko­wych, opusz­czo­nych kamie­nic, rene­san­so­wych dru­ka­rzy czy nie­istot­nych prze­chod­niów. Gdy nar­ra­tor mówi o swo­ich dziad­kach i pra­dziad­kach, opo­wieść sta­je się naresz­cie bar­dziej ludz­ka, soczy­sta, zaj­mu­ją­ca:

Kel­ner­ka wró­ci­ła do środ­ka, nie wie­dząc, że przez kil­ka chwil łączy­ła mnie z dzie­ciń­stwem, z cza­sa­mi, gdy żyli jesz­cze moi dziad­ko­wie Albi­na i Witold, gdy żyła jesz­cze moja wiej­ska bab­cia Zosia, a nawet pra­bab­cia Regi­na, wspie­ra­ją­ca się o laskę z rzeź­bio­ną gło­wą wil­ka, któ­ra po praw­dzie wyglą­da­ła jak pysk głu­pa­we­go psa. Pra­bab­cię Regi­nę cało­wa­ło się w rękę na przy­wi­ta­nie, gdy jeź­dzi­li­śmy na Gro­chów w gości. Trud­no mi to dziś zro­zu­mieć, ale lubi­łem ten rytu­ał. […] Kobie­ty kie­dyś rodzi­ły wcze­śniej, tra­cąc swo­je poje­dyn­cze życia szyb­ko, ale dzię­ki temu dzie­ci mogły znać swo­je pra­bab­ki, mogły musnąć usta­mi wiek XIX […]. Myślę o tych dziew­czy­nach, któ­re tak wcze­śnie musia­ły się sta­wać kobie­ta­mi, a głód i prze­moc obu wojen trzy­ma­ły nad ich macie­rzyń­stwa­mi chmu­rę nie­szczęść. Pew­nie dla­te­go ich spoj­rze­nia i cha­rak­te­ry były jak dłoń nie­mal dzie­więć­dzie­się­cio­let­niej Regi­ny: twar­de, nie­na­wy­kłe do czu­ło­ści prócz obrząd­ku powi­tal­nych poca­łun­ków (s. 12).

W powyż­szym cyta­cie oraz podob­nych do nie­go frag­men­tach o rodzi­nie moż­na odna­leźć upra­gnio­ny sen­ty­ment, któ­ry pośród inte­lek­tu­al­nych wywo­dów, przy­po­mi­na­ją­cych oschłe stru­mie­nie świa­do­mo­ści kogoś uczo­ne­go, nagle rzu­ca na książ­kę inne świa­tło. Boha­ter dzie­li się z czy­tel­ni­ka­mi emo­cja­mi i na chwi­lę wpusz­cza nas do swo­je­go świa­ta – nie wyłącz­nie do eli­tar­nych sfer wie­dzy, lecz po pro­stu do domu. Domu koja­rzą­ce­go się z grą w pił­kę, z wiej­ski­mi dro­ga­mi, z cze­re­śnia­mi i pie­czo­ny­mi ziem­nia­ka­mi z solą. W porów­na­niu ze śmier­tel­nie nud­ny­mi aka­pi­ta­mi o nic nie­wno­szą­cej do całej histo­rii sio­strze Fran­cisz­ce, prze­ło­żo­nej klasz­to­ru żyją­cej w XVII wie­ku, odnie­sie­nia do dzie­ciń­stwa wypa­da­ją zaska­ku­ją­co żywo. Nawet styl ule­ga w nich zmia­nie. W tych par­tiach tek­stu nie mamy już do czy­nie­nia z pod­mio­tem piszą­cym z kro­ni­kar­skie­go obo­wiąz­ku, lecz z peł­no­krwi­stym czło­wie­kiem z wła­sną prze­szło­ścią i uczu­cia­mi, a tak­że z cie­ka­wy­mi spo­strze­że­nia­mi. War­to doce­nić mię­dzy inny­mi poja­wia­ją­cą się tu reflek­sję o wcze­snym macie­rzyń­stwie. Do war­to­ścio­wych wnio­sków nar­ra­tor docho­dzi naj­czę­ściej wte­dy, gdy myśli o ludziach, z któ­ry­mi jest bez­po­śred­nio zwią­za­ny; pod­czas mija­nia loso­wych zauł­ków War­sza­wy rzad­ko ma nam coś waż­ne­go do powie­dze­nia. Eru­dy­cyj­ne wstaw­ki zazwy­czaj spra­wia­ją wra­że­nie przy­wo­ły­wa­nych na siłę, a sama fabu­ła zda­je się jedy­nie pre­tek­stem do snu­cia nie­koń­czą­cych się wywo­dów:

Ale od daw­na byłem zamknię­ty w dziś i mogłem tyl­ko kiwać gło­wą w takt ich gro­te­sko­we­go mar­szu, mru­gać przy każ­dej dobit­nej syla­bie, któ­re mimo swej licz­by nie ukła­da­ły się w żad­ną treść.

Tak jak nie ukła­da­ły się Roma­no­wi Melo­do­so­wi w pew­ną wigi­lię Boże­go Naro­dze­nia. Przy­do­mek „Melo­dos” pol­sz­czy­zna odda­je naj­czę­ściej sło­wem „Pie­śniarz”, ale mnie zawsze uwo­dzi­ła cer­kiew­no­sło­wiań­ska wer­sja jego imie­nia: Pre­po­dob­nyj Roman Sład­ko­pie­wiec. Lako­nicz­nie i wyczer­pu­ją­co stresz­cza to, kim był. Bo w noc wigi­lij­ną, gdy zabra­kło mu słów i melo­dii, był już słyn­nym kazno­dzie­ją i melo­do­sem wła­śnie, czy­li tym, kto into­nu­je kon­da­kion, homi­lię, z ryt­mu, ze słów i z tonów, drą­żek, na któ­rym owi­ja się wia­ra powta­rza­ją­ce­go refre­ny chó­ru i wtó­ru­ją­cych wier­nych. Dłu­gą dro­gę prze­szedł do tej chwi­li i tego miej­sca. Uro­dzo­ny w syryj­skiej Eme­sie, naj­pew­niej w wie­rze Abra­ha­ma, przez Bej­rut, chrzest, stu­dia teo­lo­gicz­ne i posłu­gę kapłań­ską, przez ląd i trój­cę języ­ków: hebrajsz­czy­znę, syryj­ski i gre­kę, przez szept za ple­ca­mi, któ­ry zawsze ści­ga neo­fi­tów, dotarł do kościo­ła Bogu­ro­dzi­cy na Kyros (s. 30–31).

Zawar­to tu wie­le uczo­nych ter­mi­nów i fak­tów, któ­re nie­wąt­pli­wie świad­czą o oczy­ta­niu Soł­ty­sa, mimo to w żad­nym stop­niu nie posu­wa­ją akcji do przo­du, ba, nawet się z nią w uza­sad­nio­ny spo­sób nie łączą. Wyglą­da­ją przez to dość kary­ka­tu­ral­nie, jak­by mia­ły sta­no­wić saty­rę na prze­sad­ne chwa­le­nie się wie­dzą, cho­ciaż saty­rą nie są. Kata­rzy­na Sawic­ka-Mie­rzyń­ska w recen­zji dla cza­so­pi­sma „Książ­ki. Maga­zyn do czy­ta­nia” stwier­dza nawet, że całość jest nie­zwy­kle poważ­na: „Ale taka jest wła­śnie ta pro­za – cała w tonie nie­dzi­siej­sze­go serio, stwo­rzo­na w akcie obro­ny przed egzy­sten­cjal­ną roz­pa­czą”. Moż­na tam zoba­czyć „nie­dzi­siej­sze serio”, a moż­na zwy­czaj­ne nadę­cie.

Nale­ża­ło­by jed­nak uczci­wie pochwa­lić auto­ra za dba­łość o język i dopiesz­cze­nie sty­li­stycz­ne książ­ki, któ­re da się już zauwa­żyć w krót­kich cyta­tach powy­żej. Za owo „muśnię­cie usta­mi wie­ku XIX” i za „szept za ple­ca­mi, któ­ry zawsze ści­ga neo­fi­tów”. Książ­ka bez­sprzecz­nie obfi­tu­je w pięk­ne, dopra­co­wa­ne zda­nia, zawie­ra­ją­ce roz­ma­ite środ­ki reto­rycz­ne. Nie­któ­re z tych kon­struk­cji mogły­by two­rzyć tekst urze­ka­ją­cej pio­sen­ki i być muzy­ką dla naszych uszu, co dla Paw­ła Soł­ty­sa, woka­li­sty i kom­po­zy­to­ra, zna­ne­go tak­że pod pseu­do­ni­mem Pablo­pa­vo, z pew­no­ścią sta­no­wi dużą war­tość arty­stycz­ną. Dla więk­szo­ści czy­tel­ni­ków rów­nież.

Bro­ni się tak­że oma­wia­ny wcze­śniej temat rodzi­ny i dzie­ciń­stwa, ponie­waż wpro­wa­dza na sce­nę posta­cie wyraź­nie zwią­za­ne z głów­nym boha­te­rem, dzię­ki cze­mu mamy ocho­tę śle­dzić ich losy. Nie­zwy­kle duży poten­cjał nar­ra­cyj­ny mają ponad­to seg­men­ty poświę­co­ne pta­kom: wro­nom, kaw­kom, kru­kom, wró­blom i innym, w szcze­gól­no­ści zaś gołę­biom, któ­re zosta­ją uka­za­ne nie jako czy­ste i sym­bo­li­zu­ją­ce Ducha Świę­te­go, lecz jako brud­ne i pogar­dza­ne, o czym autor Mikro­ty­ków wspo­mi­nał w wywia­dzie dla „Dwu­ty­go­dni­ka”. Na wyjąt­ko­we uzna­nie zasłu­gu­je rów­nież frag­ment o czło­wie­ku-sowie:

I gdy cho­dzi­łem wte­dy pomię­dzy nimi, z okien­ka nie­wiel­kiej stró­żów­ki jak z dziu­pli spoj­rza­ła na mnie sowa. Dopie­ro po chwi­li zorien­to­wa­łem się, że to czło­wiek z bro­dą, boko­bro­da­mi i buj­ną czu­pry­ną rudej bar­wy, w oku­la­rach o bar­dzo gru­bych szkłach (s. 60).

Obra­zy gołę­bi i ludzi przy­po­mi­na­ją­cych pta­ki przy­wo­dzą na myśl odwo­ła­nia do Biblii oraz opo­wia­dań Bru­no­na Schul­za, a więc po raz kolej­ny udo­wad­nia­ją głę­bo­kie osa­dze­nie Soł­ty­sa w kul­tu­rze i tra­dy­cji lite­rac­kiej.

Mimo tylu zalet tek­stu nie czy­ta się go z przy­jem­no­ścią. Nar­ra­tor jest nija­ki, dla­te­go jego wędrów­ka nie­spe­cjal­nie nas zaj­mu­je. Nie nęci on odbior­ców swo­ją wie­lo­wy­mia­ro­wo­ścią, nie fascy­nu­je, nie zachwy­ca, nie odrzu­ca. Ot, po pro­stu jest. Gdy książ­ka się koń­czy, nie czu­je­my z tego powo­du ani smut­ku, ani rado­ści. Nar­ra­tor nie zosta­wił nas z intry­gu­ją­cy­mi prze­my­śle­nia­mi ani z zapa­da­ją­cym w pamięć pomy­słem na życie. Z trój­cy doce­re, move­re, delec­ta­re dał czy­tel­ni­kom jedy­nie doce­re, w dodat­ku nie­zwy­kle niszo­we i nie­zbyt przy­dat­ne (chy­ba że pasjo­na­tom lite­ra­tu­ry sta­ro­pol­skiej).

Z zawar­te­go w Sierp­niu mate­ria­łu moż­na by stwo­rzyć inte­re­su­ją­cą, war­to­ścio­wą powieść, gdy­by pew­ne wąt­ki roz­wi­nię­to (na przy­kład prze­szłość głów­ne­go boha­te­ra i jego rodzi­ny, pta­ki jako motyw prze­wod­ni) lub doda­no inne, któ­re w więk­szym stop­niu spo­iły­by całość. Bez nich obcu­je­my raczej ze szki­cem lite­rac­kim, co pośred­nio potwier­dzał sam Paweł Soł­tys w roz­mo­wie z Mag­da­le­ną Czu­ba­szek. W wywia­dzie autor otwar­cie mówi, że naj­pierw pra­co­wał nad zupeł­nie inną książ­ką. Pisał ją aż przez czte­ry lata, peł­no w niej było inspi­ra­cji róż­ny­mi utwo­ra­mi i wido­ka­mi z uli­cy, peł­no fan­ta­zji i zmy­ślo­nych cyta­tów. Liczy­ła oko­ło milio­na zna­ków. Pro­jekt został uzna­ny za sza­lo­ny i odrzu­co­ny przez wydaw­nic­two: „No, podo­bał mi się ten pomysł, ale wydaw­nic­two chcia­ło zmian. Na tyle rady­kal­nych, że podzię­ko­wa­łem. Im zale­ża­ło na takiej kon­wen­cjo­nal­nej książ­ce. War­sza­wa ocza­mi Paw­ła Soł­ty­sa”[2].

Autor doda­je, że z prze­ko­ry zaczął pisać wła­śnie Sier­pień.

Mamy więc histo­rię opo­wie­dzia­ną bez kon­kret­ne­go pomy­słu czy celu, pisa­rza z napraw­dę dobrym warsz­ta­tem, w rze­czy­wi­sto­ści pra­gną­ce­go stwo­rzyć i opu­bli­ko­wać zupeł­nie inny tekst, oraz wydaw­nic­two, któ­re z pew­no­ścią gani i poga­nia auto­ra. Podob­ny pro­blem sygna­li­zo­wa­ła już ponad dzie­sięć lat temu Pau­li­na Wilk na łamach „Tygo­dni­ka Powszech­ne­go” w arty­ku­le Tanio pisać, szyb­ko sprze­dać:

W pośpie­chu wszy­scy – pisa­rze, wydaw­cy i czy­tel­ni­cy – łatwiej godzi­my się na byle­ja­kość. […] Rynek książ­ki sta­wia przed auto­ra­mi wymóg częst­sze­go publi­ko­wa­nia, dając im mniej prze­strze­ni na poszu­ki­wa­nia i pra­cę. W efek­cie cier­pi sztu­ka pisa­nia powie­ści czy ese­jów, gatun­ków wyma­ga­ją­cych nie­zli­czo­nych powro­tów i pie­lę­gna­cji[3].

Powro­tów i pie­lę­gna­cji w Sierp­niu zabra­kło. Nie w obrę­bie ukła­du poszcze­gól­nych słów czy zdań, ponie­waż pod wzglę­dem sty­li­stycz­nym wszyst­ko jest bez zarzu­tu. Nie­mniej nale­ża­ło zasta­no­wić się nad sen­sem glo­bal­nym: czy ta książ­ka coś nam daje? Czy moż­na z niej wyczy­tać jakiś prze­kaz? Albo cho­ciaż zetknąć się z uza­sad­nio­nym bra­kiem prze­ka­zu? A może mia­ła być to swe­go rodza­ju auto­te­ra­pia? Soł­tys w „Dwu­ty­go­dni­ku” wyja­śnia, że boha­ter jest na jakimś zakrę­cie życio­wym, przez co cho­dze­nie męż­czy­zny powin­no się okre­ślać jako kom­pul­syw­ne. Spa­cer sta­je się „rodza­jem uciecz­ki, szu­ka­nia uko­je­nia”. Jeśli celem opi­sy­wa­nej wędrów­ki rze­czy­wi­ście jest zna­le­zie­nie wytchnie­nia i ulgi, to być może książ­ka powin­na zaspo­ka­jać pry­wat­ne potrze­by auto­ra i tra­fić do jego szu­fla­dy, a nie na pół­ki księ­gar­ni.

Sier­pień roz­cza­ro­wu­je jako gawę­da miej­ska, esej oraz powieść intro­spek­cyj­na fla­ne­ra. Jak­kol­wiek byśmy tej książ­ki nie skla­sy­fi­ko­wa­li, zawo­dzi. Atu­tem słyn­nych opo­wia­dań Mar­ka Nowa­kow­skie­go jest to, że stwo­rzo­nych przez nie­go boha­te­rów – wrzu­co­nych w war­szaw­ską prze­strzeń – moż­na i war­to zapa­mię­tać. Oni są nie byle jacy, a uka­za­ne wyda­rze­nia opi­sa­no tu w spo­sób nie­ba­nal­ny. Książ­ki Andrze­ja Sta­siu­ka, któ­ry wpraw­dzie stro­ni od dużych miast, lecz podob­nie jak Soł­tys prze­mie­rza zapo­mnia­ne, nie­odwie­dza­ne przez tury­stów miej­sca, rów­nież wypa­da­ją w tym zesta­wie­niu o wie­le korzyst­niej, ponie­waż ich siłę napę­do­wą sta­no­wi nie­zwy­kle cha­ry­zma­tycz­ny nar­ra­tor. Bez wzglę­du na to, w jakim oto­cze­niu się znaj­dzie, zawsze ma nam coś cie­ka­we­go do powie­dze­nia. W Sierp­niu kogoś takie­go bole­śnie bra­ku­je.

Nie sza­ta zdo­bi czło­wie­ka, nie styl zdo­bi książ­kę. Sam oszli­fo­wa­ny język nie sta­no­wi o lite­rac­kim bry­lan­cie. Potrze­ba jesz­cze tre­ści, ludzi, mię­sa. Czy tutaj to znaj­dzie­cie? Nie. Ale nikt tak pięk­nie jak Paweł Soł­tys nie opo­wie wam o osiem­na­sto­wiecz­nych pie­śniach, któ­re niko­go nie obcho­dzą.

[1] P. Soł­tys, Sier­pień, Woło­wiec: Wydaw­nic­two Czar­ne, 2024 s. 72. Kolej­ne cyta­ty przy­wo­łu­ję za tym wyda­niem; nume­ry stron umiesz­czam w nawia­sach w tek­ście głów­nym.

[2] Kur­cza­ki bez gło­wy. Roz­mo­wa z Paw­łem Soł­ty­sem, roz­ma­wia­ła M. Czu­ba­szek, „Dwu­ty­go­dnik” 2024, nr 398, onli­ne: https://www.dwutygodnik.com/artykul/11550-kurczaki-bez-glowy.html [dostęp: 26.06.2025].

[3] P. Wilk, Tanio pisać, szyb­ko sprze­dać, „Tygo­dnik Powszech­ny” 19.05.2014, onli­ne: https://www.tygodnikpowszechny.pl/tanio-pisac-szybko-sprzedac-22951 [dostęp: 26.06.2025].

– studentka filologii polskiej na specjalności krytycznoliterackiej na Uniwersytecie Wrocławskim

więcej →

– muzyk, autor piosenek, prozaik,

więcej →

Powiązane teksty

14.08.2025
Recenzje

Ziemia Ulro jako doskonały narkotyk

Wyrok odczytać można zgodnie ze słynnym zdaniem Blake’a: ,,Nadmiar smutku się śmieje”. Pożoga wojenna, bezsens istnienia, nadchodząca śmierć i metafizyczny akcent w zakończeniu: to wszystko można obrócić w szekspirowski żart. Z dziwacznych metafor padających w tekście, z mrocznego obrazowania wychodzi swoisty danse macabre, którego wyczucie ma niewątpliwie każdy szanujący się dramatopisarz.