Reprezentować biedę

Na poznań­skim lot­ni­sku lądu­je mały samo­lot kra­jo­wych linii. Kil­ka­na­ście kilo­me­trów dalej wyraź­nie ska­co­wa­ny Peja odbie­ra tele­fon od DJ‑a Deck­sa: „[…] Sokół już przy­le­ciał, wła­śnie zaraz go odbie­ram, będzie­my zaraz u cie­bie…”. Dwa nie­złe auta zajeż­dża­ją na nie­wy­bru­ko­wa­ne, osie­dlo­we podwór­ko. Chwi­lę póź­niej ubra­ni w mar­ko­we ciu­chy rape­rzy spo­ty­ka­ją się przed sza­rym blo­kiem: „Więk­szość mego życia to nie był raj­ski Eden – nawi­ja Peja – więc powtó­rzę skur­wy­sy­nu: REPREZENTUJĘ BIEDĘ”. W dal­szej czę­ści tele­dy­sku obser­wu­je­my nie­ustan­ne powtó­rze­nia tego chwy­tu – sym­bo­le luk­su­su z począt­ku XXI wie­ku (koniak, kom­pu­ter, join­ty) prze­pla­ta­ne są obra­za­mi sta­rych, zmę­czo­nych ludzi, odra­pa­nych murów, wychu­dzo­nych dzie­cia­ków. Prze­kaz wyda­je się pro­sty, uzu­peł­nia­ją go zresz­tą kolej­ne dekla­ra­cje lide­ra Slums Attack: „Z bie­dy się wywo­dzę, w bie­dzie gni­łem i prze­ży­łem […] praw­da, że się z niej wyrwa­łem, ale naj­waż­niej­sze to, że nigdy nie zapo­mnia­łem. Ale naj­waż­niej­sze to, że swej skó­ry nie sprze­da­łem. Ale naj­waż­niej­sze to, że toż­sa­mość zacho­wa­łem […] kon­tak­tów nie zerwa­łem i nie wsty­dzę się zna­jo­mych”.

W tych paru wer­sach (i obra­zach) hip-hopow­com uda­ło się zawrzeć zaska­ku­ją­co pojem­ną syn­te­zę: libe­ral­na opo­wieść o zasłu­żo­nym awan­sie, mie­sza się tu z lewi­co­wym pra­gnie­niem wystę­po­wa­nia w imie­niu słab­szych, a całość daje wyraz zara­zem ide­ałom i pod­sta­wo­wym trud­no­ściom arty­stów (w dowol­nym sen­sie) „repre­zen­tu­ją­cych” spo­łecz­ny mar­gi­nes. Wyrwać się, ale nie zapo­mnieć; „odda­wać głos”, a nie sprze­da­wać go „na fun­ty jak pier­ni­ki”, nie wsty­dzić się i nie zawsty­dzać, zła­pać zdro­wy dystans, nie tra­cąc kon­tak­tu. To roz­k­mi­ny cudow­nych dzie­ci uli­cy zysku­ją­cych uzna­nie na prze­ło­mie wie­ków, ale też spo­rej czę­ści współ­cze­snych pisa­rzy z pro­win­cji, niż­szej kla­sy śred­niej czy pierw­sze­go w rodzi­nie poko­le­nia inte­li­gen­cji. Pro­ble­my – dodaj­my – trud­ne do roz­wią­za­nia. Bo w lite­ra­tu­rze, ina­czej niż w daw­nym rapie, szan­sa na „repre­zen­to­wa­nie bie­dy” poja­wia się zwy­kle w kil­ka lat po opusz­cze­niu podwór­ka, roz­po­czę­ciu stu­diów, lek­tu­rze Mark­sa, Dar­wi­na, Smi­tha czy Bal­ce­ro­wi­cza. A że nędza wyjąt­ko­wo lubi się z ide­olo­gią, to na kar­tach wie­lu powie­ści o bie­do­cie od histo­rii ludzi cie­kaw­sza bywa histo­ria idei.

Spacery krajoznawcze

Tak jak u zara­nia nowo­cze­snej tra­dy­cji, gdy misję „repre­zen­to­wa­nia bie­dy” powzię­li wiel­cy reali­ści i ich boha­te­ro­wie, któ­rzy – z powo­du uprze­dzeń kla­so­wych –  raczej nie nada­wa­li­by się do rapo­we­go tele­dy­sku. Wra­ca­jąc z Pary­ża do „sta­rej budy War­sza­wy”, Tomasz Judym ani śni o zbi­ja­niu efek­tow­nych pią­tek ze sta­ry­mi ziom­ka­mi: „Trza […] witać oso­by niskiej kon­dy­cji” – myśli świa­to­wiec z mie­sza­ni­ną wsty­du i lęku. Chce za wszel­ką cenę „uni­kać obcych”, to zna­czy ubo­gich. Nic z tego. Lep­ka, moder­ni­stycz­na bie­da wciąż przy­kle­ja się do jego oczu, wymu­sza­jąc kon­fron­ta­cję z typo­wym dla epo­ki kata­lo­giem pro­ble­mów: zanie­dba­ne dziel­ni­ce żydow­skie, brud, ospa, cho­ro­by psy­chicz­ne, brak miej­sca w szpi­ta­lach, głód, krzy­wi­ca… Pod­czas podob­nych spa­ce­rów Bary­ka prze­ko­ny­wał się o nędzy chło­pów, któ­ra „zatru­wa kraj groź­bą rewo­lu­cji socjal­nej”, a Wokul­ski natra­fił na obraz z kosz­ma­ru póź­niej­szych euge­ni­ków – trę­do­wa­tą kobie­tę kopu­lu­ją­cą z syfi­li­ty­kiem bez nosa. „Zda­wa­ło się, że to nie ludzie, lecz wid­ma […] cho­rób, któ­re odzia­ły się w szma­ty” – kon­klu­du­je zaska­ku­ją­co auto­kry­tycz­ny nar­ra­tor Lal­ki.

Oprócz natręt­nej repre­zen­ta­tyw­no­ści i zde­cy­do­wa­nie nie­uczest­ni­czą­cej per­spek­ty­wy obser­wa­to­rów dla moder­ni­stycz­nych obra­zów bie­dy, cha­rak­te­ry­stycz­ny był wstręt. To zro­zu­mia­łe o tyle, że u pro­gu XX wie­ku na wyobraź­nię Pola­ków zaczy­na oddzia­ły­wać rodzą­ca się bak­te­rio­lo­gia, któ­ra bar­dzo szyb­ko wcho­dzi w sojusz z kieł­ku­ją­cy­mi ide­ami bio­po­li­tycz­ny­mi. Powsta­je kon­cep­cja „spo­łecz­nych pato­ge­nów”, a repre­zen­tan­ci elit zysku­ją nowe powo­dy, by uni­kać kon­tak­tu z lep­ką, płod­ną i wytwa­rza­ją­cą tru­ją­ce mia­zma­ty sub­stan­cją bie­dy. Ducho­wi cza­su ule­ga­ją tak­że – skąd­inąd  empa­tycz­ni – pisa­rze. „Cała ban­da spra­wia­ła wra­że­nie śmie­ci podwó­rza” – pisze Żerom­ski o dwu­na­sto­let­nich dzie­ciach. W Przed­wio­śniu czy­ta­my o peł­za­ją­cym „mro­wi­sku żydow­skim”, któ­re roi się wśród „ośli­zgłych murów” i o „ple­nią­cych się” komor­ni­kach. Na kar­tach Lal­ki śmier­dzą­ca bie­do­ta patrzy na pla­nu­ją­ce­go oczysz­cze­nie tere­nu boha­te­ra z „wyra­zem [twa­rzy] zdzi­cza­łych psów”.

Spo­koj­nie, nie pla­nu­ję dłu­żej męczyć was histo­rycz­no­li­te­rac­ką roz­praw­ką pod tytu­łem „bie­da u pozy­ty­wi­stów”. Prze­ciw­nie – zaraz wra­ca­my do współ­cze­sno­ści, do ksią­żek wyda­nych cał­kiem nie­daw­no, a nawet zupeł­nych świe­ży­nek. Jeśli zawra­cam sobie gło­wę moder­ni­sta­mi to tyl­ko po to, by wstęp­nie wyczu­lić was na pew­ne tro­py. Na to, że choć marze­nia, na któ­rych ufun­do­wa­ne były opo­wie­ści kla­sy­ków, ode­szły w zapo­mnie­nie, towa­rzy­szą­ce im lęki (a wraz z nimi poety­ka „zdzi­cza­łych psów”) co jakiś czas dają o sobie znać we współ­cze­snej lite­ra­tu­rze. Nie tyl­ko po pra­wej stro­nie. I nie tyl­ko w wer­sji cał­kiem serio.

Okładka książki Aleksandry Kasprzak pod tytułem „Wydrąż mi rodzinę w serze”.
Aleksandra Kasprzak, „Wydrąż mi rodzinę w serze", Kołobrzeg: Biuro Literackie, 2024.

Memy, wszędzie memy!

Zacznij­my wła­śnie od książ­ki pisa­nej z lek­kim przy­mru­że­niem oka, obfi­tej w hiper­bo­le, a przez to wyraź­nie odsła­nia­ją­cej kody kul­tu­ro­we, z któ­rych utka­na zosta­ła nar­ra­cja. Wyda­je się, że na kar­tach Wydrąż mi rodzi­nę w serze (2024) Alek­san­dry Kasprzak znaj­du­je­my przy­naj­mniej trzy gru­py takich kodów, a rodo­wód pierw­szej z nich (cóż za zasko­cze­nie!) się­ga w głąb XIX wie­ku. Z tej per­spek­ty­wy bie­da por­tre­to­wa­nej w tek­ście rodzi­ny Kaspij­skich to przede wszyst­kim brud, smród i kle­ista gnu­śność. Parę banal­nych przy­kła­dów: pod­ło­ga domu, w któ­rym miesz­ka­ją boha­te­ro­wie, lepi się od roz­la­ne­go piwa, ich pra­nie śmier­dzi stę­chli­zną, ław­ka przed blo­kiem zala­tu­je „obszcza­ny­mi spodnia­mi” ojca-nie­ro­ba. Opi­sy­wa­ny zwy­kle przy uży­ciu tur­pi­stycz­no-sit­co­mo­wych klisz ojciec sika zresz­tą gdzie popad­nie, wypi­ja nie­praw­do­po­dob­ne ilo­ści alko­ho­lu i – przede wszyst­kim – gni­je na bez­ro­bo­ciu. Mat­ka jest wpraw­dzie pie­lę­gniar­ką (sko­ro Fer­dek, to i Halin­ka), ale – ina­czej niż hero­ska z wia­do­me­go seria­lu – pali jed­ne­go papie­ro­sa za dru­gim i bez­wstyd­nie łoi piwo pod klat­ką. A jak bez­wstyd to i oble­śność: na waka­cjach jej gala­re­to­wa­te uda, zro­go­wa­cia­łe sto­py oraz brzuch przy­po­mi­na­ją­cy „nie­do­go­to­wa­ny stek” budzą odruch wymiot­ny nawet w cór­ce. Cóż, sit­co­my sit­co­ma­mi, ale nie jeste­śmy też chy­ba tak zno­wu dale­ko od poety­ki Żerom­skie­go, czy nawet Padli­ny Baudelaire’a. Jeśli jed­nak nie dość wam moder­ni­stycz­nych tro­pów, to spie­szę dodać, że wszy­scy człon­ko­wie pato­lo­gicz­nej rodzi­ny Kaspij­skich mają we krwi „zara­zę”, „śmier­dzą­ce odpad­ki” i „tru­ci­znę”, a w powie­trzu zamiesz­ki­wa­ne­go przez nich mia­sta uno­si się zaś „prze­ni­ka­ją­ce do cia­ła i narzą­dów” bło­to. Bar­dziej (nie-)nowocześnie się nie da.

Trze­ba przy tym dodać, że choć moder­ni­stycz­ne kli­sze roz­sia­ne są po tek­ście gęsto, to słu­żą nar­ra­tor­ce nie­mal wyłącz­nie jako źró­dło gagów i języ­ko­wych efek­tów spe­cjal­nych. Eko­no­micz­nie Kaspij­scy przy­po­mi­na­ją nato­miast raczej pono­wo­cze­snych „kon­su­men­tów z uster­ką” niż spo­łecz­ne „nie­użyt­ki”, o któ­rych pisa­li co bar­dziej rady­kal­ni pozy­ty­wi­ści. Opi­su­jąc te „uster­ki”, autor­ka swo­im zwy­cza­jem nie­co popusz­cza wodze fan­ta­zji. W pato-rodzi­nie szu­fla­da słu­ży za kuwe­tę, jada się nale­śni­ki z bigo­sem (wprost z patel­ni), sypia w pral­ce, kotle­ty lądu­ją w (zało­żo­nej na sto­pę) skar­pe­cie, a masło na depi­lo­wa­nych nogach. Poza alko­ho­lo­wy­mi eks­ce­sa­mi życie Kaspij­skich jest pła­skie i pozba­wio­ne pod­niet. W weso­łym mia­stecz­ku głów­na boha­ter­ka sika ze stra­chu zamiast dobrze się bawić, jej ojciec woli zaś zachwy­cać się peni­sa­mi sika­ją­cych pod blo­kiem pił­ka­rzy niż spra­wić sek­su­al­ną satys­fak­cję swo­jej żonie. Co do zasa­dy miesz­kań­cy mia­stecz­ka „pre­fe­ru­ją nigdzie nie wyjeż­dżać, nicze­go nowe­go nie doświad­czać, żad­nych innych wido­ków nie oglą­dać, tyl­ko blo­ki i tro­chę więk­szy od kału­ży zbior­nik z wodą”. Bar­dziej (nie-)ponowocześnie się nie da.

Nie da się też bar­dziej memicz­nie. Bo filo­zo­fia filo­zo­fią, ale opie­wa­jąc losy swo­jej Gry­czan­ki, Kasprzak (nie­kie­dy iro­nicz­nie) odwo­łu­je się po pro­stu do więk­szo­ści inter­ne­to­wych wyobra­żeń na temat zabie­dzo­nych, pro­win­cjo­nal­nych umy­słów. Jej paria­si piją piwa z puszek ople­cio­nych różań­cem, kate­chet­ka w lokal­nej szko­le „ryje paznok­ciem w gumo­li­cie cyfry sym­bo­li­zu­ją­ce godzi­nę śmier­ci naj­więk­sze­go Pola­ka”, ksiądz nama­wia nasto­lat­kę do sek­su z mini­stran­tem, po fabu­le snu­ją się wciąż wąsa­te wcie­le­nia kul­tu­ry gwał­tu, a autor­ka uśmier­ca boha­te­rów tyl­ko po to, by napi­sać, że kalo­ry­fer jest zim­ny jak ich sto­py. Nikt zresz­tą po nich nie pła­cze. Bo od począt­ku wia­do­mo, że posta­ci są tu tyl­ko nośni­ka­mi tre­ści, ide­olo­gii czy przed­mio­ta­mi krót­kie­go żar­tu.

I chy­ba wystar­czy tych poszu­ki­wań. W przy­pad­ku debiu­tu Kasprzak spra­wa wyda­je się bowiem pro­sta: bie­da to przede wszyst­kim lep­kość, nie­umie­jęt­na kon­sump­cja i memicz­na cia­sno­ta inte­lek­tu­al­na. Inna – być może bar­dziej skom­pli­ko­wa­na – spra­wa: czy na sty­ku Wokulski–Bauman–Make life har­der (z prze­wa­gą ostat­nie­go) uda­ło się stwo­rzyć coś cie­ka­we­go? Czy ostre pió­ro Kasprzak zdo­ła­ło wyrzeź­bić z kul­tu­ro­we­go gru­zu saty­rę w sty­lu (i na pozio­mie) tygo­dni­ka „NIE”, Mal­col­ma XD, Masłow­skiej czy choć­by Świa­ta według Kiep­skich?

Wąt­pię. Nie cho­dzi nawet o to, że nar­ra­tor­ce tak lek­ko przy­cho­dzi naśmie­wa­nie się z „pija­ne­go sta­re­go”, czy prze­pla­ta­nie gagów wspo­mnie­nia­mi o gwał­tach, samo­bój­stwie i samo­oka­le­cze­niach. Niech będzie, że to śmiech przez łzy. Osta­tecz­nie moż­na by też przy­mknąć oko na wciąż poja­wia­ją­ce się w książ­ce bez­sen­sow­ne bon moty typu: „Są wzru­sze­nia, któ­rych nie po­mie­ści żad­na lo­dówka”; „Al­ko­hol jest z Mar­sa, a ser – z We­nus” albo „Szu­ka­jąc uciecz­ki, tam gdzie inni szu­ka­ją kana­pecz­ki”. Podob­ny lite­rac­ki pry­mi­ty­wizm zdo­bi prze­cież tek­sty zali­cza­ne do kla­sy­ki teatru absur­du.

Co zatem poszło nie tak? Cóż, w porząd­nej gro­te­sce kli­sze, hiper­bo­le i bez­sen­sow­ne mikro­ele­men­ty nar­ra­cji powin­ny ukła­dać się w sen­sow­ne, odświe­ża­ją­ce inte­lek­tu­al­nie lub cho­ciaż efek­tow­ne cało­ści. U Kasprzak nie­do­rzecz­ne, skle­co­ne z wyświech­ta­nych fraz dia­lo­gi i sce­ny rzu­co­ne są samo­pas, tak jak­by autor­ka liczy­ła, że zna­jo­me moty­wy same się jakoś doga­da­ją. Albo że w stwo­rze­niu z tego swoj­skie­go bała­ga­nu arty­stycz­nie spój­nej cało­ści pomo­gą jej co życz­liw­si kry­ty­cy. Że jeśli roz­rzu­ci po tek­ście kil­ka sekwen­cji rodza­ju: papież, 21:37, wód­ka, róża­niec, bro­war, geje, naro­dow­cy, trans, Jędrzej Dadu, Smo­leńsk, sio­strzeń­stwo, kli­mat, rzy­ga­nie, gwał­ty, auto­agre­sja, samo­bój­stwo, patriar­chat… to czy­tel­ni­cy sami poskle­ja­ją wszyst­ko w jakąś bły­sko­tli­wą saty­rę, prze­ni­kli­wą dia­gno­zę, a z nie­mi­ło­sier­nie cią­gną­cej się fabu­ły uczy­nią sym­bol płyn­nej nowo­cze­sno­ści.

Nie był­by to pierw­szy raz. Wydrąż mi rodzi­nę… wyda­je mi się dobrym przy­kła­dem adap­ta­cji ryn­ku książ­ki do bań­ko­wej (kibol­skiej) kon­struk­cji dys­kur­su poli­tycz­ne­go. Spod opo­wie­ści o bie­dzie prze­bi­ja tu wizja pro­ste­go świa­ta, w któ­rym każ­dy facet jest poten­cjal­nym gwał­ci­cie­lem, każ­da kobie­ta w śred­nim wie­ku to znisz­czo­ny prze­gryw, księ­ża mole­stu­ją, orga­ni­ści chle­ją, a odważ­ni przed­sta­wi­cie­le LGBT+ pró­bu­ją się jakoś eman­cy­po­wać, czy­ta­jąc o femi­ni­zmie i gen­der. Trud­no tu nawet mówić o szy­ciu gru­by­mi nić­mi. To same nici. I może tak ma być. Może takie powie­ści są jak kibi­cow­ska przy­śpiew­ka? – słu­żą ozna­cza­niu wła­snej przy­na­leż­no­ści, cemen­to­wa­niu wspól­no­ty i dobrej zaba­wie. Nic tu po kry­ty­ce lite­rac­kiej. Jeśli tak, to spo­ko – widzia­łem kil­ka groź­niej­szych wspól­not i kil­ka głup­szych przy­śpie­wek. Baw­cie się dobrze!

Widmo fabrykanta

A my jedzie­my dalej, to zna­czy do Pabia­nic, gdzie roz­gry­wa się akcja inne­go – znacz­nie gło­śniej­sze­go i mniej kro­to­chwil­ne­go – debiu­tu. Jeśli cho­dzi o przed­miot opo­wie­ści oraz – do pew­ne­go stop­nia – jej kon­struk­cję, Kości, któ­re nosisz w kie­szeni (2021) Łuka­sza Bary­sa wyda­ją się jed­nak wręcz bliź­nia­czo podob­ne do wyda­nej kil­ka lat póź­niej książ­ki Kasprzak. W obu przy­pad­kach mamy do czy­nie­nia z serią kil­ku­na­stu histo­rii, skła­da­ją­cych się raczej na por­tret pato-rodzi­ny, niż jakąś wcią­ga­ją­cą opo­wieść o jej przy­go­dach. Cho­dzi o to, by odma­lo­wać zja­wi­sko, a że czę­ścią zja­wi­ska jest nuda i powta­rzal­ność, to na pozio­mie zda­rzeń bywa nud­no i powta­rzal­nie (wyłą­cza­jąc fan­ta­zje boha­te­rek). Ma to sens.

U Bary­sa już od pierw­szych stron zapo­wia­da się jed­nak na spek­ta­ku­lar­ne zerwa­nie z tria­dą: brud, smród i ubó­stwo. W otwie­ra­ją­cej książ­kę sce­nie nasto­let­nia Ula myje swo­ją sio­strę w (cie­płej!) wodzie. Tak jak­by ktoś chciał posta­wić spra­wy na nogach, mówiąc „daj­cie spo­kój, jest XXI wiek, bied­ni ludzie nie zawsze muszą lepić się od bru­du, czy robić pod sie­bie”. Barys zde­cy­do­wa­nie ure­al­nia też obraz rela­cji spo­łecz­nych: „Wszy­scy inni na wczasach…/nartach/wycieczce” – myśli wciąż Ula, wcią­ga­jąc nas w typo­wą dla pro­win­cji grę wsty­du i kom­pen­sa­cji, któ­rej zde­cy­do­wa­nie bra­ko­wa­ło na kar­tach książ­ki Kasprzak. W Sierp­cu bie­da i pato­lo­gia były wszę­dzie. Mie­li­śmy do czy­nie­nia z zamknię­tym krę­giem, w któ­rym o sta­tu­sie spo­łecz­nym decy­do­wa­ła czę­sto ska­la pato­lo­gii (uzna­nie zdo­by­wa­ło się bijąc rekor­dy w piciu piwa). W Pabia­ni­cach spra­wy mają się zde­cy­do­wa­nie ina­czej. Ist­nie­ją tu „wszy­scy inni” (lep­si, bogat­si) i rodzi­na Uli oraz jej zna­jo­mi (pato­lo­gia). A do tego – jak to w świe­cie social mediów – pod rękę z nie­rów­ną dys­try­bu­cją życio­wych szans idzie uni­fi­ka­cja marzeń.

Ta pono­wo­cze­sna bie­da nie zmu­sza może do tak wyczer­pu­ją­cej wal­ki o byt jak jej nowo­cze­sna poprzed­nicz­ka, wyda­je się nato­miast nie­po­mier­nie bar­dziej fru­stru­ją­ca. Kuba z Chło­pów mógł marzyć naj­wy­żej o tym, by dostać się na wese­le Bory­ny, Śli­mak z Pla­ców­ki Pru­sa, by kupić trze­cią kro­wę; wyobraź­nia Uli prze­kra­cza zaś gra­ni­ce kla­so­we – dziew­czy­na, niczym wiel­ko­miej­ska mło­dzież – chcia­ła­by „poczuć się wresz­cie kimś praw­dzi­wym”, czy­li kimś, kto zna języ­ki, ma na pół­ce książ­ki i jeź­dzi na nar­ty. Jak łatwo się domy­ślić, tak sze­ro­kie hory­zon­ty nie czy­nią życia boha­ter­ki szcze­gól­nie pro­stym. Znacz­na część opo­wia­da­nych przez nar­ra­tor­kę histo­rii to histo­rie kary­ka­tu­ral­nie wręcz nie­uda­nych pogo­ni za „auten­tycz­nym” życiem „tam­tych”, to jest boga­tych. Rodzi­nie Uli nie uda­ją się świę­ta, pochó­wek bab­ci czy wyjazd za mia­sto; mat­ka roman­su­je wyłącz­nie z życio­wy­mi prze­gry­wa­mi, a głów­na boha­ter­ka nie daje rady wyjść z domu w syl­we­stro­wą noc.

Bez­na­dziej­ne usy­tu­owa­nie rodzi­ny Uli w prze­past­nym, pono­wo­cze­snym sys­te­mie odnie­sień spra­wia, że zasad­ni­czą fan­ta­zją jej człon­ków jest nie tyle wspi­nacz­ka po dra­bi­nie spo­łecz­nej, ile uciecz­ka przed sys­te­mem. Mat­ka chcia­ła­by być jedy­ną oso­bą, któ­ra prze­ży­ła apo­ka­lip­sę (wte­dy nie musia­ła­by się przed nikim wsty­dzić), per­spek­ty­wy Uli są zaś bliź­nia­czo podob­ne do tych, któ­re ma przed sobą jej rówie­śnicz­ka z Wyjarz­mio­nej Rena­ty Bożek: uto­pić się lub zanu­rzyć w świe­cie marzeń.

Boha­ter­ka Bary­sa wybie­ra to dru­gie, spa­ce­ru­je po cmen­ta­rzach, snu­jąc wciąż fan­ta­zje o spo­tka­niach (a nawet roman­sach) ze zmar­ły­mi. To, co było oczy­wi­ste dla zma­ga­ją­cych się z twar­dą nowo­cze­sno­ścią (stop­nio­we zawę­że­nie świa­ta, wyro­śnię­cie z marzeń i naśla­do­wa­nie poprzed­nich poko­leń w ich wal­ce o byt), wyda­je się jej zaś naj­czar­niej­szym kosz­ma­rem: „Będziesz zara­bia­ła pie­nią­dze – mówi w pew­nym momen­cie mat­ka – a ja się wresz­cie zwol­nię”. Nie brzmi to jak dobra wróż­ba. Tym bar­dziej, że w tek­ście wyśmia­ny zosta­je libe­ral­ny mit sil­nej jed­nost­ki, któ­ra rodzi się w bied­nej rodzi­nie, ale haru­je jak wół… i tak dalej. Klau­dii (jedy­nej kole­żan­ce Uli) cięż­ka pra­ca od pięt­na­ste­go roku życia nie pozwa­la nawet na wypro­wadz­kę od prze­mo­co­we­go ojca.

W porów­na­niu z Kasprzak, u Bary­sa mamy więc do czy­nie­nia z pew­ną aktu­ali­za­cją sys­te­mu – obraz bie­dy odma­lo­wa­ny na kar­tach Kości… wyda­je się bar­dziej zniu­an­so­wa­ny, prze­ko­nu­ją­cy i – przede wszyst­kim – przy­sta­ją­cy do współ­cze­sno­ści. Tyle na pozio­mie fak­tów i reali­stycz­nych zda­rzeń. A dalej? Cóż, tu nie jest już tak kolo­ro­wo. Poszu­ku­jąc inte­lek­tu­al­nych czy fan­ta­zma­tycz­nych ram, w któ­re moż­na by ująć poszcze­gól­ne sce­ny z życia bie­da­ków, nar­ra­tor czer­pie wszyst­kim z reper­tu­aru wypra­co­wa­ne­go przez wcze­snych kry­ty­ków kapi­ta­li­zmu lub dzi­siej­szych bada­czy daw­nej chłop­sko­ści. Nośni­kiem obu dys­kur­sów jest bab­cia Uli – chłop­ka znisz­czo­na przez wie­lo­let­nią pra­cę w fabry­ce. Co cie­ka­we, choć więk­szość życia kobie­ty przy­pa­dła na cza­sy PRL, to jej krzyw­da wpi­sy­wa­na jest zwy­kle w obręb kla­sycz­nej opo­zy­cji: boga­ty fabrykant–biedne, wyko­rzy­sta­ne (rów­nież sek­su­al­nie) włók­niar­ki. Ma to swo­je dobre i złe stro­ny. Peł­na zgo­da, że w parze z czę­sty­mi w książ­ce nawią­za­nia­mi do „chłop­skiej doli” (Barys powo­łu­je do życia Mino­tau­ra, któ­ry przy­wo­dzi na myśl pańsz­czyź­nia­ne zom­bie z Cham­stwa Pobłoc­kie­go) całość może pro­wo­ko­wać do spoj­rze­nia na histo­rię bied­nych z per­spek­ty­wy dłu­gie­go trwa­nia.

Z dru­giej stro­ny, te histo­rio­zo­ficz­ne prze­bit­ki z koniecz­no­ści odda­la­ją nas od doświad­cze­nia zwy­kłych ludzi – trud­no sobie wyobra­zić, by współ­cze­sna, wyśmie­wa­na w szko­le nasto­lat­ka z niż­szej kla­sy śred­niej postrze­ga­ła swo­ją sytu­ację przez pry­zmat roz­gryw­ki mię­dzy jej bab­ką a „fabry­kan­tem Niem­cem”. Co wię­cej, o ile na pod­sta­wie tek­stu dość łatwo było­by wska­zać win­nych bie­dy z począt­ku XX wie­ku (krwio­pij­czych kapi­ta­li­stów), o tyle przy­czy­ny nie­do­li Uli pozo­sta­ją nie­ja­sne. Nie wiem, czy to koniecz­nie źle. Naśla­do­wa­nie sta­nów psy­chicz­nych, ani – tym bar­dziej – poszu­ki­wa­nie spo­łecz­no-eko­no­micz­nych korze­ni ubó­stwa nie były, jak sądzę, pierw­szo­rzęd­ny­mi cela­mi auto­ra Kości…. Cho­dzi­ło raczej o grę fan­ta­zma­ta­mi, eks­plo­ro­wa­nie odży­wa­ją­ce­go w tym cza­sie dys­kur­su chłop­skie­go, korek­tę spoj­rze­nia na prze­szłość, a więc tak­że na wła­sną toż­sa­mość.

Jeśli ujmie­my spra­wy w ten spo­sób, to mają­ca nie­wiel­ki wpływ na akcję bab­cia Uli sta­je się wręcz głów­ną boha­ter­ką powie­ści. Boha­ter­ką – dodaj­my – z grun­tu moder­ni­stycz­ną. Nie­mal każ­de wspo­mnie­nie o sta­rusz­ce zapo­wia­da wąt­ki jak­by żyw­cem prze­nie­sio­ne z pro­zy począt­ku XX wie­ku. Kobie­ta jest straż­nicz­ką miesz­czań­skiej moral­no­ści, w jej poko­ju śmier­dzi jak w sta­rej sute­ne­rze – („sta­ro­ścią, sika­mi, kwa­śnym potem”) a gdy zaczy­na cho­ro­wać, cała rodzi­na (przez oszczęd­ność) żywi się wyłącz­nie pasz­te­tem dro­bio­wym, prze­mie­nia­ją­cym paria­sów w ośli­zgłe huma­no­idy („zmie­lo­ne, napom­po­wa­ne anty­bio­ty­ka­mi kur­czę­ta pul­so­wa­ły pod naszą skó­rą jak roz­grza­na oli­wa, mie­li­śmy żół­ta­wą, prysz­cza­tą cerę i bie­lut­kie wzgór­ki peł­ne suro­wi­cy…”).

Oprócz takich natu­ra­li­stycz­nych kawał­ków w pro­zie Bary­sa zna­la­zło się miej­sce dla zna­nych nam spa­ce­rów po dziel­ni­cach bie­dy:

Cen­trum mia­ło kupę na każ­dym kro­ku – rela­cjo­nu­je nar­ra­tor­ka – Mia­łam przed ocza­mi dzie­ci w szam­bach, szam­bo w dzie­ciach. A tak­że ciem­ność, bra­my, kocie łby, i lubież­ne, wysta­wio­ne nad uli­cą jak języ­ki bal­ko­ny, na któ­re nie­ustan­nie wycho­dził zaja­rać kocha­nek z owło­sio­ną kla­tą.

Obok poety­ki „śmie­ci podwó­rza” cie­ka­wa wyda­je się tu typo­wa dla wcze­snej nowo­cze­sno­ści kwe­stia (nie-)widzialności cia­ła i – przede wszyst­kim – sek­su­al­no­ści. W tym sen­sie boga­ci (i kul­tu­ral­ni) to ci, któ­rzy mają środ­ki i narzę­dzia słu­żą­ce do zakry­cia cia­ła czy okieł­zna­nia wła­snych popę­dów. Po dru­giej stro­nie znaj­du­je się bez­wstyd­na para, któ­rą pod­glą­da Wokul­ski, „kocha­nek z owło­sio­ną kla­tą”, mat­ka Uli kocha­ją­ca się gło­śno z kolej­ny­mi kon­ku­ben­ta­mi; Pawe­łek, któ­ry „kle­pie ją w dupę otwar­tą dło­nią” w obec­no­ści dzie­ci, ale też: rodzi­ce Gry­czan­ki, sapią­cy ojciec Roza­lii z Wyjarz­mio­nej czy boha­te­ro­wie opo­wia­da­nia otwie­ra­ją­ce­go Magicz­ną ranę Masłow­skiej. W każ­dej z tych opo­wie­ści bied­ni to ci, któ­rzy nie są w sta­nie zapa­no­wać nad „kula­mi mię­sa” popy­cha­ją­cy­mi ich do „brud­nej miło­ści”.

Okładka książki Łukasza Barysa pod tytułem „Kości, które nosisz w kieszeni”.
Łukasz Barys, „Kości, które nosisz w kieszeni”, Warszawa: Wydawnictwo Cyranka, 2021.

(Anty-) kapitalistyczna bieda?

W histo­riach boha­te­rek i boha­te­rów Kości…, Wydrąż… (Gry­czan­ka oraz jej trans­sio­stra) czy choć­by dru­giej powie­ści Bary­sa (nasto­let­ni gej) naj­bar­dziej dołu­ją­cy jest chy­ba brak nadziei na spo­łecz­ną lub geo­gra­ficz­ną migra­cję, któ­ra pozwa­la­ła­by uciec przed dys­cy­pli­nu­ją­cym, pro­win­cjo­nal­nym spoj­rze­niem. Nikt nie łudzi się tu nawet, że kie­dyś wyje­dzie do War­sza­wy, Kra­ko­wa czy Ber­li­na i – będąc tym, kim jest – sta­nie się jed­no­cze­śnie czę­ścią gru­py podob­nych sobie lub przy­naj­mniej tole­ran­cyj­nych ludzi. W tym sen­sie sym­bo­licz­na wyda­je się pierw­sza sce­na Jeśli prze­cię­to cię na pół, w któ­rej zmie­rza­ją­ca ku lep­sze­mu („na pół­noc”) mat­ka boha­te­ra zosta­je roz­je­cha­na przez tira.

Zde­cy­do­wa­nie ina­czej jest w Pusto­sta­nach (2020) Doro­ty Kotas. Raz, że dro­gi uciecz­ki przed opre­sją wyda­ją się tu bar­dziej droż­ne; dwa, że dla miesz­ka­ją­cej na war­szaw­skim Gro­cho­wie głów­nej boha­ter­ki bie­da (a w każ­dym razie brak pie­nię­dzy) jest raczej roz­wią­za­niem, niż pro­ble­mem. Nie prze­pa­da­ją­ca za kon­tak­ta­mi z ludź­mi i kapi­ta­łem („kry­ła się we mnie pogar­da dla pie­nię­dzy”) dziew­czy­na zamiesz­ku­je w oto­czo­nej pusto­sta­na­mi rude­rze, pra­cu­je od wiel­kie­go dzwo­nu, żywi się jedze­niem wyrzu­co­nym przez innych, a ubie­ra w to, co znaj­dzie, buszu­jąc po opusz­czo­nej piw­ni­cy, któ­rą iro­nicz­nie nazy­wa „bar­dzo dużym second-han­dem”. Nie­po­sia­da­nie jest tu czymś w rodza­ju sty­lu życia. Bo choć boha­ter­ka czę­sto wspo­mi­na o swo­ich wadach (sła­bej zna­jo­mo­ści angiel­skie­go, niskich kom­pe­ten­cjach spo­łecz­nych), to nie­wie­le wska­zu­je, by ska­za­na była na resen­ty­men­tal­ny invo­lun­ta­ry mini­ma­lism. Prze­ciw­nie, wyda­je się, że kobie­ta mogła­by bez tru­du zdo­być jakąś gra­ebe­row­ską „pra­cę bez sen­su” i wieść zwy­kłe, miej­skie życie. Zamiast tego woli jed­nak ćwi­czyć się w sztu­ce rezy­gna­cji „z fascy­nu­ją­cej pra­cy, rato­wa­nia świa­ta, wycho­wy­wa­nia dzie­ci, pisa­nia dok­to­ra­tu, segre­go­wa­nia śmie­ci, speł­nia­nia marzeń i podej­mo­wa­nia decy­zji w związ­ku ze swo­ją karie­rą”.

Łatwo było­by się roz­pę­dzić i stwier­dzić, że boha­ter­ka zwy­czaj­nie ucie­ka poza sys­tem, podob­nie jak robi­li to hipi­si, beat­ni­cy czy daw­ni wywro­tow­cy, wybie­ra­ją­cy się na Sicz Zapo­ro­ską. Nic nowe­go. Pro­blem w tym, że styl życia, któ­ry pro­wa­dzi, był­by nie do utrzy­ma­nia nie tyl­ko poza sys­te­mem, ale tak­że w sys­te­mie innym niż póź­ny kapi­ta­lizm. Czer­piąc z filo­zo­fii Rober­ta Espo­si­ta, nale­ża­ło­by powie­dzieć, że mamy tu do czy­nie­nia raczej z immu­ni­za­cją (mecha­ni­zmem szcze­pion­ki) niż nega­cją. Pro­ta­go­nist­ka wyko­rzy­stu­je cząst­kę zabój­cze­go dla sie­bie kapi­ta­li­stycz­ne­go wiru­sa (nad­miar pro­duk­cji) do tego, by uod­por­nić się i bez­piecz­nie żyć w jego sąsiedz­twie. W świe­cie powie­ści docho­dzi przy tym do cie­ka­we­go para­dok­su. Znaj­du­jąc się na dnie hie­rar­chii spo­łecz­nej, boha­ter­ka reali­zu­je jed­no­cze­śnie wcze­sno­no­wo­żyt­ne marze­nie o szczę­śli­wych wyspach, na któ­rych korzy­sta­nia z życia nie zakłó­ca­ją rze­czy tak uciąż­li­we jak pra­ca:

Co­dzien­nie budzę się w po­łu­dnie, a potem za­kła­dam kap­cie i idę do kuch­ni sma­żyć plac­ki ze skład­ni­ków prze­ter­mi­no­wa­nych o co naj­mniej trzy lata.

Moż­na uznać tę zero-waste’ową arka­dię za absur­dal­ną; moż­na powie­dzieć, że takie „szczę­śli­we wyspy” ist­nia­ły zawsze i że zamiesz­ki­wa­li je żebra­cy. Ale moż­na też poczy­tać Bar­to­sza Kuź­nia­rza, poszpe­rać w danych i stwier­dzić, że… samot­ny Polak zara­bia­ją­cy poło­wę mini­mal­nej jest wśród 20 % naj­bo­gat­szych ludzi na świe­cie, a przy tym wie­dzie życie bar­dziej kom­for­to­we niż 99,99 % ludzi w histo­rii. Chy­ba w tym kon­tek­ście nale­ża­ło­by czy­tać sło­wa nar­ra­tor­ki:

Ży­je­my […] w na­praw­dę świet­nych cza­sach, cho­ciaż nikt z nas w to nie wie­rzy. W dziw­nym miej­scu, na małej pla­ne­cie Gro­chów, w cał­kiem przy­zwo­itej od­le­gło­ści od słoń­ca, w kra­inie bo­ga­tej w pącz­ki i ka­wo­po­je, znaj­du­ją­ce się mak­sy­mal­nie sto me­trów od domu w linii pro­stej, na tej samej or­bi­cie.

Z per­spek­ty­wy histo­rycz­nej sytu­acja boha­ter­ki istot­nie może wydać się god­na pozaz­drosz­cze­nia: z rzad­ka tyl­ko pra­cu­ją­ca kobie­ta je i miesz­ka lepiej niż tyra­ją­cy od świ­tu do nocy gali­cyj­scy chło­pi, ma życie towa­rzy­skie, cho­dzi na jogę, a nawet jeź­dzi na zagra­nicz­ne waka­cje. Pro­blem w tym, że poza drob­ny­mi prze­bły­ska­mi pra­wie nigdy nie spo­glą­da­my na (wła­sne) życie z tej per­spek­ty­wy. Bo bli­żej od gali­cyj­skich chło­pów są zawsze jacyś inni, współ­cze­śni, któ­rzy zawsty­dza­ją, wywie­ra­ją pre­sję; są też marze­nia, któ­re rodzi­ły się u pro­gu XXI wie­ku, a nie pod austriac­kim zabo­rem i tak dalej. Podob­nie jest w Pusto­sta­nach. Jeśli uzna­my książ­kę za roz­bu­do­wa­ny pej­zaż men­tal­ny, to pej­zaż ten pełen jest kon­tra­punk­tów: na kil­ku stro­nach boha­ter­ka potra­fi prze­żyć upo­je­nie wol­no­ścią, wyra­żać lęk o przy­szłość, wspo­mi­nać o depre­sji czy pra­gnie­niu nie­by­cia. Jeste­śmy raczej dale­ko od Arka­dii.

Gdzie zatem? Cóż, przede wszyst­kim w gło­wie dwu­dzie­sto­pa­ro­let­niej abne­gat­ki. Myślę, że dyna­mi­kę jej skom­pli­ko­wa­nych rela­cji z kapi­ta­li­zmem naj­le­piej odda­ją zna­ne nam, skąd­inąd, spa­ce­ry po mniej pre­sti­żo­wych rejo­nach mia­sta. Co cie­ka­we, poza drob­ny­mi wyjąt­ka­mi (opis zagrzy­bio­nej kamie­ni­cy) u Kotas w zasa­dzie brak wstrę­tu. We frag­men­tach poten­cjal­nie tur­pi­stycz­nych nar­ra­cja bywa zwy­kle lek­ko iro­nicz­na: opi­sy baza­ru utka­ne są z kor­po-mowy i utrzy­ma­ne w poety­ce nad­mier­ne­go opty­mi­zmu, koja­rzą­cej się z insta­gra­mo­wym wel­l­nes­sem. Drob­na han­dlar­ka nazwa­na zosta­je „fre­elan­cer­ką”, a jej spo­sób na życie jawi się jako speł­nie­nie marzeń „o pra­cy bli­sko domu i do któ­rej moż­na zabie­rać psa”, o życiu „sprzę­żo­nym z ryt­mem przy­ro­dy”, „wśród lokal­nej spo­łecz­no­ści i miej­sco­we­go folk­lo­ru”. Wszyst­ko to budu­je dystans nie tyl­ko do ludzi i przed­mio­tów bez­po­śred­nio opi­sy­wa­nych przez nar­ra­tor­kę, lecz tak­że do entu­zja­zmu wyra­ża­ne­go przez nią we frag­men­tach reflek­syj­nych. Przez pry­zmat takich scen (dyna­mi­ki ucie­czek i pochwy­ceń przez kapi­ta­li­stycz­ne fil­try) łatwiej zro­zu­mieć labil­ność emo­cjo­nal­ną pro­ta­go­nist­ki, a tak­że odna­leźć w pro­zie Kotas pew­ną część doświad­czeń istot­nych dla całe­go poko­le­nia. To bar­dzo dużo.

Czy w Pusto­sta­nach mamy jed­nak do czy­nie­nia z jakimś prze­ko­nu­ją­cym obra­zem współ­cze­snej bie­dy? Raczej nie. Nie sądzę zresz­tą, by zary­so­wa­nie podob­ne­go obra­zu było celem autor­ki.

Gdzie zatem szu­kać takich obra­zów? Nie wiem. Jak dotąd nie­do­ści­gnio­nym wzo­rem pisa­nia o ducho­cie moral­nej czy dzie­cię­cej krzyw­dzie pozo­sta­je dla mnie wyda­ny dwa­dzie­ścia dwa lata temu Gnój Woj­cie­cha Kuczo­ka. A dziś? Cóż, naj­bli­żej do isto­ty spra­wy zbli­żył się chy­ba Mate­usz Gór­niak w Trash sto­ry oraz – przede wszyst­kim – Ćpu­nie i głup­ku. Szcze­gól­nie cel­ny (i poetyc­ko pojem­ny) wyda­je mi się tu frag­ment szkol­ne­go wystę­pu Sza­re­go z ostat­niej książ­ki pisa­rza: „Kur­cza­ki ziem­nia­ki Kur­cza­ki ziem­nia­ki Kur­cza­ki ziem­nia­ki Kur­cza­ki i ziem­nia­ki Kur­cza­ki ziem­nia­ki Kur­cza­ki ziem­nia­ki Kur­cza­ki i ziem­nia­ki Ziem­nia­ki, mnia­ki, mnia­ki”. Nale­ża­ło­by to oczy­wi­ście nie­co roz­wi­nąć, ale kie­ru­nek jest jak naj­bar­dziej słusz­ny.

Okładka książki Doroty Kotas pod tytułem „Pustostany".
Dorota Kotas, „Pustostany”, Warszawa: Wydawnictwo Niebieska Studnia, 2020.

doktor filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim, absolwent polonistyki.

więcej →

– poeta i prozaik.

więcej →

– poetka, prozaiczka.

więcej →

pisarka, absolwentka socjologii stosowanej i antropologii społecznej na Uniwersytecie Warszawskim.

więcej →

Powiązane teksty