Na poznańskim lotnisku ląduje mały samolot krajowych linii. Kilkanaście kilometrów dalej wyraźnie skacowany Peja odbiera telefon od DJ‑a Decksa: „[…] Sokół już przyleciał, właśnie zaraz go odbieram, będziemy zaraz u ciebie…”. Dwa niezłe auta zajeżdżają na niewybrukowane, osiedlowe podwórko. Chwilę później ubrani w markowe ciuchy raperzy spotykają się przed szarym blokiem: „Większość mego życia to nie był rajski Eden – nawija Peja – więc powtórzę skurwysynu: REPREZENTUJĘ BIEDĘ”. W dalszej części teledysku obserwujemy nieustanne powtórzenia tego chwytu – symbole luksusu z początku XXI wieku (koniak, komputer, jointy) przeplatane są obrazami starych, zmęczonych ludzi, odrapanych murów, wychudzonych dzieciaków. Przekaz wydaje się prosty, uzupełniają go zresztą kolejne deklaracje lidera Slums Attack: „Z biedy się wywodzę, w biedzie gniłem i przeżyłem […] prawda, że się z niej wyrwałem, ale najważniejsze to, że nigdy nie zapomniałem. Ale najważniejsze to, że swej skóry nie sprzedałem. Ale najważniejsze to, że tożsamość zachowałem […] kontaktów nie zerwałem i nie wstydzę się znajomych”.
W tych paru wersach (i obrazach) hip-hopowcom udało się zawrzeć zaskakująco pojemną syntezę: liberalna opowieść o zasłużonym awansie, miesza się tu z lewicowym pragnieniem występowania w imieniu słabszych, a całość daje wyraz zarazem ideałom i podstawowym trudnościom artystów (w dowolnym sensie) „reprezentujących” społeczny margines. Wyrwać się, ale nie zapomnieć; „oddawać głos”, a nie sprzedawać go „na funty jak pierniki”, nie wstydzić się i nie zawstydzać, złapać zdrowy dystans, nie tracąc kontaktu. To rozkminy cudownych dzieci ulicy zyskujących uznanie na przełomie wieków, ale też sporej części współczesnych pisarzy z prowincji, niższej klasy średniej czy pierwszego w rodzinie pokolenia inteligencji. Problemy – dodajmy – trudne do rozwiązania. Bo w literaturze, inaczej niż w dawnym rapie, szansa na „reprezentowanie biedy” pojawia się zwykle w kilka lat po opuszczeniu podwórka, rozpoczęciu studiów, lekturze Marksa, Darwina, Smitha czy Balcerowicza. A że nędza wyjątkowo lubi się z ideologią, to na kartach wielu powieści o biedocie od historii ludzi ciekawsza bywa historia idei.
Spacery krajoznawcze
Tak jak u zarania nowoczesnej tradycji, gdy misję „reprezentowania biedy” powzięli wielcy realiści i ich bohaterowie, którzy – z powodu uprzedzeń klasowych – raczej nie nadawaliby się do rapowego teledysku. Wracając z Paryża do „starej budy Warszawy”, Tomasz Judym ani śni o zbijaniu efektownych piątek ze starymi ziomkami: „Trza […] witać osoby niskiej kondycji” – myśli światowiec z mieszaniną wstydu i lęku. Chce za wszelką cenę „unikać obcych”, to znaczy ubogich. Nic z tego. Lepka, modernistyczna bieda wciąż przykleja się do jego oczu, wymuszając konfrontację z typowym dla epoki katalogiem problemów: zaniedbane dzielnice żydowskie, brud, ospa, choroby psychiczne, brak miejsca w szpitalach, głód, krzywica… Podczas podobnych spacerów Baryka przekonywał się o nędzy chłopów, która „zatruwa kraj groźbą rewolucji socjalnej”, a Wokulski natrafił na obraz z koszmaru późniejszych eugeników – trędowatą kobietę kopulującą z syfilitykiem bez nosa. „Zdawało się, że to nie ludzie, lecz widma […] chorób, które odziały się w szmaty” – konkluduje zaskakująco autokrytyczny narrator Lalki.
Oprócz natrętnej reprezentatywności i zdecydowanie nieuczestniczącej perspektywy obserwatorów dla modernistycznych obrazów biedy, charakterystyczny był wstręt. To zrozumiałe o tyle, że u progu XX wieku na wyobraźnię Polaków zaczyna oddziaływać rodząca się bakteriologia, która bardzo szybko wchodzi w sojusz z kiełkującymi ideami biopolitycznymi. Powstaje koncepcja „społecznych patogenów”, a reprezentanci elit zyskują nowe powody, by unikać kontaktu z lepką, płodną i wytwarzającą trujące miazmaty substancją biedy. Duchowi czasu ulegają także – skądinąd empatyczni – pisarze. „Cała banda sprawiała wrażenie śmieci podwórza” – pisze Żeromski o dwunastoletnich dzieciach. W Przedwiośniu czytamy o pełzającym „mrowisku żydowskim”, które roi się wśród „oślizgłych murów” i o „pleniących się” komornikach. Na kartach Lalki śmierdząca biedota patrzy na planującego oczyszczenie terenu bohatera z „wyrazem [twarzy] zdziczałych psów”.
Spokojnie, nie planuję dłużej męczyć was historycznoliteracką rozprawką pod tytułem „bieda u pozytywistów”. Przeciwnie – zaraz wracamy do współczesności, do książek wydanych całkiem niedawno, a nawet zupełnych świeżynek. Jeśli zawracam sobie głowę modernistami to tylko po to, by wstępnie wyczulić was na pewne tropy. Na to, że choć marzenia, na których ufundowane były opowieści klasyków, odeszły w zapomnienie, towarzyszące im lęki (a wraz z nimi poetyka „zdziczałych psów”) co jakiś czas dają o sobie znać we współczesnej literaturze. Nie tylko po prawej stronie. I nie tylko w wersji całkiem serio.

Memy, wszędzie memy!
Zacznijmy właśnie od książki pisanej z lekkim przymrużeniem oka, obfitej w hiperbole, a przez to wyraźnie odsłaniającej kody kulturowe, z których utkana została narracja. Wydaje się, że na kartach Wydrąż mi rodzinę w serze (2024) Aleksandry Kasprzak znajdujemy przynajmniej trzy grupy takich kodów, a rodowód pierwszej z nich (cóż za zaskoczenie!) sięga w głąb XIX wieku. Z tej perspektywy bieda portretowanej w tekście rodziny Kaspijskich to przede wszystkim brud, smród i kleista gnuśność. Parę banalnych przykładów: podłoga domu, w którym mieszkają bohaterowie, lepi się od rozlanego piwa, ich pranie śmierdzi stęchlizną, ławka przed blokiem zalatuje „obszczanymi spodniami” ojca-nieroba. Opisywany zwykle przy użyciu turpistyczno-sitcomowych klisz ojciec sika zresztą gdzie popadnie, wypija nieprawdopodobne ilości alkoholu i – przede wszystkim – gnije na bezrobociu. Matka jest wprawdzie pielęgniarką (skoro Ferdek, to i Halinka), ale – inaczej niż heroska z wiadomego serialu – pali jednego papierosa za drugim i bezwstydnie łoi piwo pod klatką. A jak bezwstyd to i obleśność: na wakacjach jej galaretowate uda, zrogowaciałe stopy oraz brzuch przypominający „niedogotowany stek” budzą odruch wymiotny nawet w córce. Cóż, sitcomy sitcomami, ale nie jesteśmy też chyba tak znowu daleko od poetyki Żeromskiego, czy nawet Padliny Baudelaire’a. Jeśli jednak nie dość wam modernistycznych tropów, to spieszę dodać, że wszyscy członkowie patologicznej rodziny Kaspijskich mają we krwi „zarazę”, „śmierdzące odpadki” i „truciznę”, a w powietrzu zamieszkiwanego przez nich miasta unosi się zaś „przenikające do ciała i narządów” błoto. Bardziej (nie-)nowocześnie się nie da.
Trzeba przy tym dodać, że choć modernistyczne klisze rozsiane są po tekście gęsto, to służą narratorce niemal wyłącznie jako źródło gagów i językowych efektów specjalnych. Ekonomicznie Kaspijscy przypominają natomiast raczej ponowoczesnych „konsumentów z usterką” niż społeczne „nieużytki”, o których pisali co bardziej radykalni pozytywiści. Opisując te „usterki”, autorka swoim zwyczajem nieco popuszcza wodze fantazji. W pato-rodzinie szuflada służy za kuwetę, jada się naleśniki z bigosem (wprost z patelni), sypia w pralce, kotlety lądują w (założonej na stopę) skarpecie, a masło na depilowanych nogach. Poza alkoholowymi ekscesami życie Kaspijskich jest płaskie i pozbawione podniet. W wesołym miasteczku główna bohaterka sika ze strachu zamiast dobrze się bawić, jej ojciec woli zaś zachwycać się penisami sikających pod blokiem piłkarzy niż sprawić seksualną satysfakcję swojej żonie. Co do zasady mieszkańcy miasteczka „preferują nigdzie nie wyjeżdżać, niczego nowego nie doświadczać, żadnych innych widoków nie oglądać, tylko bloki i trochę większy od kałuży zbiornik z wodą”. Bardziej (nie-)ponowocześnie się nie da.
Nie da się też bardziej memicznie. Bo filozofia filozofią, ale opiewając losy swojej Gryczanki, Kasprzak (niekiedy ironicznie) odwołuje się po prostu do większości internetowych wyobrażeń na temat zabiedzonych, prowincjonalnych umysłów. Jej pariasi piją piwa z puszek oplecionych różańcem, katechetka w lokalnej szkole „ryje paznokciem w gumolicie cyfry symbolizujące godzinę śmierci największego Polaka”, ksiądz namawia nastolatkę do seksu z ministrantem, po fabule snują się wciąż wąsate wcielenia kultury gwałtu, a autorka uśmierca bohaterów tylko po to, by napisać, że kaloryfer jest zimny jak ich stopy. Nikt zresztą po nich nie płacze. Bo od początku wiadomo, że postaci są tu tylko nośnikami treści, ideologii czy przedmiotami krótkiego żartu.
I chyba wystarczy tych poszukiwań. W przypadku debiutu Kasprzak sprawa wydaje się bowiem prosta: bieda to przede wszystkim lepkość, nieumiejętna konsumpcja i memiczna ciasnota intelektualna. Inna – być może bardziej skomplikowana – sprawa: czy na styku Wokulski–Bauman–Make life harder (z przewagą ostatniego) udało się stworzyć coś ciekawego? Czy ostre pióro Kasprzak zdołało wyrzeźbić z kulturowego gruzu satyrę w stylu (i na poziomie) tygodnika „NIE”, Malcolma XD, Masłowskiej czy choćby Świata według Kiepskich?
Wątpię. Nie chodzi nawet o to, że narratorce tak lekko przychodzi naśmiewanie się z „pijanego starego”, czy przeplatanie gagów wspomnieniami o gwałtach, samobójstwie i samookaleczeniach. Niech będzie, że to śmiech przez łzy. Ostatecznie można by też przymknąć oko na wciąż pojawiające się w książce bezsensowne bon moty typu: „Są wzruszenia, których nie pomieści żadna lodówka”; „Alkohol jest z Marsa, a ser – z Wenus” albo „Szukając ucieczki, tam gdzie inni szukają kanapeczki”. Podobny literacki prymitywizm zdobi przecież teksty zaliczane do klasyki teatru absurdu.
Co zatem poszło nie tak? Cóż, w porządnej grotesce klisze, hiperbole i bezsensowne mikroelementy narracji powinny układać się w sensowne, odświeżające intelektualnie lub chociaż efektowne całości. U Kasprzak niedorzeczne, sklecone z wyświechtanych fraz dialogi i sceny rzucone są samopas, tak jakby autorka liczyła, że znajome motywy same się jakoś dogadają. Albo że w stworzeniu z tego swojskiego bałaganu artystycznie spójnej całości pomogą jej co życzliwsi krytycy. Że jeśli rozrzuci po tekście kilka sekwencji rodzaju: papież, 21:37, wódka, różaniec, browar, geje, narodowcy, trans, Jędrzej Dadu, Smoleńsk, siostrzeństwo, klimat, rzyganie, gwałty, autoagresja, samobójstwo, patriarchat… to czytelnicy sami posklejają wszystko w jakąś błyskotliwą satyrę, przenikliwą diagnozę, a z niemiłosiernie ciągnącej się fabuły uczynią symbol płynnej nowoczesności.
Nie byłby to pierwszy raz. Wydrąż mi rodzinę… wydaje mi się dobrym przykładem adaptacji rynku książki do bańkowej (kibolskiej) konstrukcji dyskursu politycznego. Spod opowieści o biedzie przebija tu wizja prostego świata, w którym każdy facet jest potencjalnym gwałcicielem, każda kobieta w średnim wieku to zniszczony przegryw, księża molestują, organiści chleją, a odważni przedstawiciele LGBT+ próbują się jakoś emancypować, czytając o feminizmie i gender. Trudno tu nawet mówić o szyciu grubymi nićmi. To same nici. I może tak ma być. Może takie powieści są jak kibicowska przyśpiewka? – służą oznaczaniu własnej przynależności, cementowaniu wspólnoty i dobrej zabawie. Nic tu po krytyce literackiej. Jeśli tak, to spoko – widziałem kilka groźniejszych wspólnot i kilka głupszych przyśpiewek. Bawcie się dobrze!
Widmo fabrykanta
A my jedziemy dalej, to znaczy do Pabianic, gdzie rozgrywa się akcja innego – znacznie głośniejszego i mniej krotochwilnego – debiutu. Jeśli chodzi o przedmiot opowieści oraz – do pewnego stopnia – jej konstrukcję, Kości, które nosisz w kieszeni (2021) Łukasza Barysa wydają się jednak wręcz bliźniaczo podobne do wydanej kilka lat później książki Kasprzak. W obu przypadkach mamy do czynienia z serią kilkunastu historii, składających się raczej na portret pato-rodziny, niż jakąś wciągającą opowieść o jej przygodach. Chodzi o to, by odmalować zjawisko, a że częścią zjawiska jest nuda i powtarzalność, to na poziomie zdarzeń bywa nudno i powtarzalnie (wyłączając fantazje bohaterek). Ma to sens.
U Barysa już od pierwszych stron zapowiada się jednak na spektakularne zerwanie z triadą: brud, smród i ubóstwo. W otwierającej książkę scenie nastoletnia Ula myje swoją siostrę w (ciepłej!) wodzie. Tak jakby ktoś chciał postawić sprawy na nogach, mówiąc „dajcie spokój, jest XXI wiek, biedni ludzie nie zawsze muszą lepić się od brudu, czy robić pod siebie”. Barys zdecydowanie urealnia też obraz relacji społecznych: „Wszyscy inni na wczasach…/nartach/wycieczce” – myśli wciąż Ula, wciągając nas w typową dla prowincji grę wstydu i kompensacji, której zdecydowanie brakowało na kartach książki Kasprzak. W Sierpcu bieda i patologia były wszędzie. Mieliśmy do czynienia z zamkniętym kręgiem, w którym o statusie społecznym decydowała często skala patologii (uznanie zdobywało się bijąc rekordy w piciu piwa). W Pabianicach sprawy mają się zdecydowanie inaczej. Istnieją tu „wszyscy inni” (lepsi, bogatsi) i rodzina Uli oraz jej znajomi (patologia). A do tego – jak to w świecie social mediów – pod rękę z nierówną dystrybucją życiowych szans idzie unifikacja marzeń.
Ta ponowoczesna bieda nie zmusza może do tak wyczerpującej walki o byt jak jej nowoczesna poprzedniczka, wydaje się natomiast niepomiernie bardziej frustrująca. Kuba z Chłopów mógł marzyć najwyżej o tym, by dostać się na wesele Boryny, Ślimak z Placówki Prusa, by kupić trzecią krowę; wyobraźnia Uli przekracza zaś granice klasowe – dziewczyna, niczym wielkomiejska młodzież – chciałaby „poczuć się wreszcie kimś prawdziwym”, czyli kimś, kto zna języki, ma na półce książki i jeździ na narty. Jak łatwo się domyślić, tak szerokie horyzonty nie czynią życia bohaterki szczególnie prostym. Znaczna część opowiadanych przez narratorkę historii to historie karykaturalnie wręcz nieudanych pogoni za „autentycznym” życiem „tamtych”, to jest bogatych. Rodzinie Uli nie udają się święta, pochówek babci czy wyjazd za miasto; matka romansuje wyłącznie z życiowymi przegrywami, a główna bohaterka nie daje rady wyjść z domu w sylwestrową noc.
Beznadziejne usytuowanie rodziny Uli w przepastnym, ponowoczesnym systemie odniesień sprawia, że zasadniczą fantazją jej członków jest nie tyle wspinaczka po drabinie społecznej, ile ucieczka przed systemem. Matka chciałaby być jedyną osobą, która przeżyła apokalipsę (wtedy nie musiałaby się przed nikim wstydzić), perspektywy Uli są zaś bliźniaczo podobne do tych, które ma przed sobą jej rówieśniczka z Wyjarzmionej Renaty Bożek: utopić się lub zanurzyć w świecie marzeń.
Bohaterka Barysa wybiera to drugie, spaceruje po cmentarzach, snując wciąż fantazje o spotkaniach (a nawet romansach) ze zmarłymi. To, co było oczywiste dla zmagających się z twardą nowoczesnością (stopniowe zawężenie świata, wyrośnięcie z marzeń i naśladowanie poprzednich pokoleń w ich walce o byt), wydaje się jej zaś najczarniejszym koszmarem: „Będziesz zarabiała pieniądze – mówi w pewnym momencie matka – a ja się wreszcie zwolnię”. Nie brzmi to jak dobra wróżba. Tym bardziej, że w tekście wyśmiany zostaje liberalny mit silnej jednostki, która rodzi się w biednej rodzinie, ale haruje jak wół… i tak dalej. Klaudii (jedynej koleżance Uli) ciężka praca od piętnastego roku życia nie pozwala nawet na wyprowadzkę od przemocowego ojca.
W porównaniu z Kasprzak, u Barysa mamy więc do czynienia z pewną aktualizacją systemu – obraz biedy odmalowany na kartach Kości… wydaje się bardziej zniuansowany, przekonujący i – przede wszystkim – przystający do współczesności. Tyle na poziomie faktów i realistycznych zdarzeń. A dalej? Cóż, tu nie jest już tak kolorowo. Poszukując intelektualnych czy fantazmatycznych ram, w które można by ująć poszczególne sceny z życia biedaków, narrator czerpie wszystkim z repertuaru wypracowanego przez wczesnych krytyków kapitalizmu lub dzisiejszych badaczy dawnej chłopskości. Nośnikiem obu dyskursów jest babcia Uli – chłopka zniszczona przez wieloletnią pracę w fabryce. Co ciekawe, choć większość życia kobiety przypadła na czasy PRL, to jej krzywda wpisywana jest zwykle w obręb klasycznej opozycji: bogaty fabrykant–biedne, wykorzystane (również seksualnie) włókniarki. Ma to swoje dobre i złe strony. Pełna zgoda, że w parze z częstymi w książce nawiązaniami do „chłopskiej doli” (Barys powołuje do życia Minotaura, który przywodzi na myśl pańszczyźniane zombie z Chamstwa Pobłockiego) całość może prowokować do spojrzenia na historię biednych z perspektywy długiego trwania.
Z drugiej strony, te historiozoficzne przebitki z konieczności oddalają nas od doświadczenia zwykłych ludzi – trudno sobie wyobrazić, by współczesna, wyśmiewana w szkole nastolatka z niższej klasy średniej postrzegała swoją sytuację przez pryzmat rozgrywki między jej babką a „fabrykantem Niemcem”. Co więcej, o ile na podstawie tekstu dość łatwo byłoby wskazać winnych biedy z początku XX wieku (krwiopijczych kapitalistów), o tyle przyczyny niedoli Uli pozostają niejasne. Nie wiem, czy to koniecznie źle. Naśladowanie stanów psychicznych, ani – tym bardziej – poszukiwanie społeczno-ekonomicznych korzeni ubóstwa nie były, jak sądzę, pierwszorzędnymi celami autora Kości…. Chodziło raczej o grę fantazmatami, eksplorowanie odżywającego w tym czasie dyskursu chłopskiego, korektę spojrzenia na przeszłość, a więc także na własną tożsamość.
Jeśli ujmiemy sprawy w ten sposób, to mająca niewielki wpływ na akcję babcia Uli staje się wręcz główną bohaterką powieści. Bohaterką – dodajmy – z gruntu modernistyczną. Niemal każde wspomnienie o staruszce zapowiada wątki jakby żywcem przeniesione z prozy początku XX wieku. Kobieta jest strażniczką mieszczańskiej moralności, w jej pokoju śmierdzi jak w starej sutenerze – („starością, sikami, kwaśnym potem”) a gdy zaczyna chorować, cała rodzina (przez oszczędność) żywi się wyłącznie pasztetem drobiowym, przemieniającym pariasów w oślizgłe humanoidy („zmielone, napompowane antybiotykami kurczęta pulsowały pod naszą skórą jak rozgrzana oliwa, mieliśmy żółtawą, pryszczatą cerę i bielutkie wzgórki pełne surowicy…”).
Oprócz takich naturalistycznych kawałków w prozie Barysa znalazło się miejsce dla znanych nam spacerów po dzielnicach biedy:
Centrum miało kupę na każdym kroku – relacjonuje narratorka – Miałam przed oczami dzieci w szambach, szambo w dzieciach. A także ciemność, bramy, kocie łby, i lubieżne, wystawione nad ulicą jak języki balkony, na które nieustannie wychodził zajarać kochanek z owłosioną klatą.
Obok poetyki „śmieci podwórza” ciekawa wydaje się tu typowa dla wczesnej nowoczesności kwestia (nie-)widzialności ciała i – przede wszystkim – seksualności. W tym sensie bogaci (i kulturalni) to ci, którzy mają środki i narzędzia służące do zakrycia ciała czy okiełznania własnych popędów. Po drugiej stronie znajduje się bezwstydna para, którą podgląda Wokulski, „kochanek z owłosioną klatą”, matka Uli kochająca się głośno z kolejnymi konkubentami; Pawełek, który „klepie ją w dupę otwartą dłonią” w obecności dzieci, ale też: rodzice Gryczanki, sapiący ojciec Rozalii z Wyjarzmionej czy bohaterowie opowiadania otwierającego Magiczną ranę Masłowskiej. W każdej z tych opowieści biedni to ci, którzy nie są w stanie zapanować nad „kulami mięsa” popychającymi ich do „brudnej miłości”.

(Anty-) kapitalistyczna bieda?
W historiach bohaterek i bohaterów Kości…, Wydrąż… (Gryczanka oraz jej transsiostra) czy choćby drugiej powieści Barysa (nastoletni gej) najbardziej dołujący jest chyba brak nadziei na społeczną lub geograficzną migrację, która pozwalałaby uciec przed dyscyplinującym, prowincjonalnym spojrzeniem. Nikt nie łudzi się tu nawet, że kiedyś wyjedzie do Warszawy, Krakowa czy Berlina i – będąc tym, kim jest – stanie się jednocześnie częścią grupy podobnych sobie lub przynajmniej tolerancyjnych ludzi. W tym sensie symboliczna wydaje się pierwsza scena Jeśli przecięto cię na pół, w której zmierzająca ku lepszemu („na północ”) matka bohatera zostaje rozjechana przez tira.
Zdecydowanie inaczej jest w Pustostanach (2020) Doroty Kotas. Raz, że drogi ucieczki przed opresją wydają się tu bardziej drożne; dwa, że dla mieszkającej na warszawskim Grochowie głównej bohaterki bieda (a w każdym razie brak pieniędzy) jest raczej rozwiązaniem, niż problemem. Nie przepadająca za kontaktami z ludźmi i kapitałem („kryła się we mnie pogarda dla pieniędzy”) dziewczyna zamieszkuje w otoczonej pustostanami ruderze, pracuje od wielkiego dzwonu, żywi się jedzeniem wyrzuconym przez innych, a ubiera w to, co znajdzie, buszując po opuszczonej piwnicy, którą ironicznie nazywa „bardzo dużym second-handem”. Nieposiadanie jest tu czymś w rodzaju stylu życia. Bo choć bohaterka często wspomina o swoich wadach (słabej znajomości angielskiego, niskich kompetencjach społecznych), to niewiele wskazuje, by skazana była na resentymentalny involuntary minimalism. Przeciwnie, wydaje się, że kobieta mogłaby bez trudu zdobyć jakąś graeberowską „pracę bez sensu” i wieść zwykłe, miejskie życie. Zamiast tego woli jednak ćwiczyć się w sztuce rezygnacji „z fascynującej pracy, ratowania świata, wychowywania dzieci, pisania doktoratu, segregowania śmieci, spełniania marzeń i podejmowania decyzji w związku ze swoją karierą”.
Łatwo byłoby się rozpędzić i stwierdzić, że bohaterka zwyczajnie ucieka poza system, podobnie jak robili to hipisi, beatnicy czy dawni wywrotowcy, wybierający się na Sicz Zaporoską. Nic nowego. Problem w tym, że styl życia, który prowadzi, byłby nie do utrzymania nie tylko poza systemem, ale także w systemie innym niż późny kapitalizm. Czerpiąc z filozofii Roberta Esposita, należałoby powiedzieć, że mamy tu do czynienia raczej z immunizacją (mechanizmem szczepionki) niż negacją. Protagonistka wykorzystuje cząstkę zabójczego dla siebie kapitalistycznego wirusa (nadmiar produkcji) do tego, by uodpornić się i bezpiecznie żyć w jego sąsiedztwie. W świecie powieści dochodzi przy tym do ciekawego paradoksu. Znajdując się na dnie hierarchii społecznej, bohaterka realizuje jednocześnie wczesnonowożytne marzenie o szczęśliwych wyspach, na których korzystania z życia nie zakłócają rzeczy tak uciążliwe jak praca:
Codziennie budzę się w południe, a potem zakładam kapcie i idę do kuchni smażyć placki ze składników przeterminowanych o co najmniej trzy lata.
Można uznać tę zero-waste’ową arkadię za absurdalną; można powiedzieć, że takie „szczęśliwe wyspy” istniały zawsze i że zamieszkiwali je żebracy. Ale można też poczytać Bartosza Kuźniarza, poszperać w danych i stwierdzić, że… samotny Polak zarabiający połowę minimalnej jest wśród 20 % najbogatszych ludzi na świecie, a przy tym wiedzie życie bardziej komfortowe niż 99,99 % ludzi w historii. Chyba w tym kontekście należałoby czytać słowa narratorki:
Żyjemy […] w naprawdę świetnych czasach, chociaż nikt z nas w to nie wierzy. W dziwnym miejscu, na małej planecie Grochów, w całkiem przyzwoitej odległości od słońca, w krainie bogatej w pączki i kawopoje, znajdujące się maksymalnie sto metrów od domu w linii prostej, na tej samej orbicie.
Z perspektywy historycznej sytuacja bohaterki istotnie może wydać się godna pozazdroszczenia: z rzadka tylko pracująca kobieta je i mieszka lepiej niż tyrający od świtu do nocy galicyjscy chłopi, ma życie towarzyskie, chodzi na jogę, a nawet jeździ na zagraniczne wakacje. Problem w tym, że poza drobnymi przebłyskami prawie nigdy nie spoglądamy na (własne) życie z tej perspektywy. Bo bliżej od galicyjskich chłopów są zawsze jacyś inni, współcześni, którzy zawstydzają, wywierają presję; są też marzenia, które rodziły się u progu XXI wieku, a nie pod austriackim zaborem i tak dalej. Podobnie jest w Pustostanach. Jeśli uznamy książkę za rozbudowany pejzaż mentalny, to pejzaż ten pełen jest kontrapunktów: na kilku stronach bohaterka potrafi przeżyć upojenie wolnością, wyrażać lęk o przyszłość, wspominać o depresji czy pragnieniu niebycia. Jesteśmy raczej daleko od Arkadii.
Gdzie zatem? Cóż, przede wszystkim w głowie dwudziestoparoletniej abnegatki. Myślę, że dynamikę jej skomplikowanych relacji z kapitalizmem najlepiej oddają znane nam, skądinąd, spacery po mniej prestiżowych rejonach miasta. Co ciekawe, poza drobnymi wyjątkami (opis zagrzybionej kamienicy) u Kotas w zasadzie brak wstrętu. We fragmentach potencjalnie turpistycznych narracja bywa zwykle lekko ironiczna: opisy bazaru utkane są z korpo-mowy i utrzymane w poetyce nadmiernego optymizmu, kojarzącej się z instagramowym wellnessem. Drobna handlarka nazwana zostaje „freelancerką”, a jej sposób na życie jawi się jako spełnienie marzeń „o pracy blisko domu i do której można zabierać psa”, o życiu „sprzężonym z rytmem przyrody”, „wśród lokalnej społeczności i miejscowego folkloru”. Wszystko to buduje dystans nie tylko do ludzi i przedmiotów bezpośrednio opisywanych przez narratorkę, lecz także do entuzjazmu wyrażanego przez nią we fragmentach refleksyjnych. Przez pryzmat takich scen (dynamiki ucieczek i pochwyceń przez kapitalistyczne filtry) łatwiej zrozumieć labilność emocjonalną protagonistki, a także odnaleźć w prozie Kotas pewną część doświadczeń istotnych dla całego pokolenia. To bardzo dużo.
Czy w Pustostanach mamy jednak do czynienia z jakimś przekonującym obrazem współczesnej biedy? Raczej nie. Nie sądzę zresztą, by zarysowanie podobnego obrazu było celem autorki.
Gdzie zatem szukać takich obrazów? Nie wiem. Jak dotąd niedoścignionym wzorem pisania o duchocie moralnej czy dziecięcej krzywdzie pozostaje dla mnie wydany dwadzieścia dwa lata temu Gnój Wojciecha Kuczoka. A dziś? Cóż, najbliżej do istoty sprawy zbliżył się chyba Mateusz Górniak w Trash story oraz – przede wszystkim – Ćpunie i głupku. Szczególnie celny (i poetycko pojemny) wydaje mi się tu fragment szkolnego występu Szarego z ostatniej książki pisarza: „Kurczaki ziemniaki Kurczaki ziemniaki Kurczaki ziemniaki Kurczaki i ziemniaki Kurczaki ziemniaki Kurczaki ziemniaki Kurczaki i ziemniaki Ziemniaki, mniaki, mniaki”. Należałoby to oczywiście nieco rozwinąć, ale kierunek jest jak najbardziej słuszny.
