Cierpień

„Zaczynam się bać, że nic nie udało mi się opowiedzieć”[1] – tak w jednym z końcowych akapitów podsumowuje swoją najnowszą książkę Paweł Sołtys. Jest to obawa jak najbardziej słuszna, ponieważ z ponad stustronicowego utworu wyłania się jedynie pustka – pięknie obudowana, bogata stylistycznie, ujęta w udaną pod względem językowym formę, ale jednak pustka.

Sierpień to trzecia książka w dorobku Sołtysa. Jego debiutancki zbiór opowiadań (Mikrotyki, 2017), osadzony w czasach PRL i stanowiący literacką wędrówkę przez Warszawę, odniósł duży sukces i został powszechnie doceniony – przyniósł autorowi Nagrodę Literacką Gdynia oraz nominacje do Nagrody Literackiej „Nike”, Paszportów „Polityki”, Nagrody Conrada i Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza. W Nieradości (2019) obrazy stolicy powracają, ale są przeplatane obrazami Europy Wschodniej – wielkomiejskość zostaje tu zderzona z kameralną atmosferą Pińska i melancholią Kijowa. Piosenki Modern Talking, Limahla i Shakin’ Stevensa zastąpiono pieśniami kościelnymi.

Paweł Sołtys, „Sierpień”, Wołowiec: Wydawnictwo Czarne, 2024.

Sołtys nie opuszcza Warszawy. W Sierpniu (2024) jego bohater snuje się po dwumilionowym mieście, wybierając zapomniane ulice, zajezdnie tramwajowe i kościoły. „Snuje się” to w tym przypadku najtrafniejsze określenie. Zgodnie z definicją zamieszczoną w Słowniku języka polskiego PWN „snuć się” oznacza „chodzić wolno lub bez celu”. Protagonista, a równocześnie pierwszoosobowy narrator właśnie to robi, wskutek czego i nam, czytelnikom, lektura idzie wolno, wręcz ślamazarnie, a jej celu niestety nie widać na żadnym etapie podróży.

Całość jest przeładowana z jednej strony nawiązaniami do literatury, sztuki, architektury, historii, z drugiej zaś widoczkami ulic z przypadkowymi ludźmi w roli głównej. Do tego pojawiają się spontaniczne wspomnienia z dzieciństwa głównego bohatera. I tak na zaledwie trzech stronach dostajemy mieszaninę cerkwi, pogan przed Askoldem, języka rosyjskiego, cytatu z pracy Karola Kurpińskiego O muzyce w ogólności, szat św. Makarego, pustyni egipskiej, opowiadań cioci Basi, dawnych obyczajów, pieśni Już idę do grobuJezu w ogrójcu mdlejący, szumu samochodów na Wisłostradzie, rozmowy dwóch nieznajomych przy stoliku o wyprawach do Serbii, plotek przekazywanych przez ukraińskie dziewczyny, zbyt obszernie gestykulującego mężczyzny, opisu zarazy z początku XVIII wieku z biografii siostry Kotowiczówny, wujka Wariata, Erynii i niedawno odnowionej kamienicy przy Foksal  (s. 25–27). Plączą się więc różne miejsca, epoki, kręgi kulturowe, utwory, fakty historyczne, ludzie oraz dźwięki. Otrzymujemy przedziwną kakofonię, niespójną encyklopedię, przytłaczający strumień świadomości, które donikąd nas nie prowadzą. Zmiana tematyki za każdym razem okazuje się równie chaotyczna. Być może odbiorca mógłby się z tym chaosem pogodzić, gdyby widział motyw przewodni narracji lub czytelne sygnały wskazujące na to, o czym ma to być opowieść. O mieście? O dzieciństwie? O historii? O luźnych skojarzeniach podczas spaceru? O nieudanym, pustym życiu, które bohater próbuje wypełnić przypadkowo napotkanymi obiektami i zdarzeniami?

Jak mówi w jednym z wywiadów sam autor, protagonista „Miał jakąś Ankę, jakąś córkę, ale teraz nie ma domu”. W zasadzie niczego więcej się o nim nie dowiemy. Może właśnie dlatego jest on tak dalece nieinteresujący. Nie wiemy, co go wcześniej spotkało, jaki los popchnął człowieka do samotnego przemierzania Warszawy i rozmyślania o wszystkim i niczym. Nie możemy mu więc współczuć ani zazdrościć, lubić go ani nienawidzić, inspirować się nim ani gardzić. Pozostaje on przezroczysty niczym krople, których „pacnięcie w biel papierosa najpierw tworzyło szarą plamkę, która przy następnym zaciągnięciu się brązowiała, by w końcu zniknąć pod czerwienią żaru” (s. 8).

Nieco koloru, który jednak już po chwili blednie, dodają bohaterowi wspomnienia z dzieciństwa – to właściwie jedyne fragmenty pozbawione odczłowieczonych opisów niszowych dzieł barokowych, opuszczonych kamienic, renesansowych drukarzy czy nieistotnych przechodniów. Gdy narrator mówi o swoich dziadkach i pradziadkach, opowieść staje się nareszcie bardziej ludzka, soczysta, zajmująca:

Kelnerka wróciła do środka, nie wiedząc, że przez kilka chwil łączyła mnie z dzieciństwem, z czasami, gdy żyli jeszcze moi dziadkowie Albina i Witold, gdy żyła jeszcze moja wiejska babcia Zosia, a nawet prababcia Regina, wspierająca się o laskę z rzeźbioną głową wilka, która po prawdzie wyglądała jak pysk głupawego psa. Prababcię Reginę całowało się w rękę na przywitanie, gdy jeździliśmy na Grochów w gości. Trudno mi to dziś zrozumieć, ale lubiłem ten rytuał. […] Kobiety kiedyś rodziły wcześniej, tracąc swoje pojedyncze życia szybko, ale dzięki temu dzieci mogły znać swoje prababki, mogły musnąć ustami wiek XIX […]. Myślę o tych dziewczynach, które tak wcześnie musiały się stawać kobietami, a głód i przemoc obu wojen trzymały nad ich macierzyństwami chmurę nieszczęść. Pewnie dlatego ich spojrzenia i charaktery były jak dłoń niemal dziewięćdziesięcioletniej Reginy: twarde, nienawykłe do czułości prócz obrządku powitalnych pocałunków (s. 12).

W powyższym cytacie oraz podobnych do niego fragmentach o rodzinie można odnaleźć upragniony sentyment, który pośród intelektualnych wywodów, przypominających oschłe strumienie świadomości kogoś uczonego, nagle rzuca na książkę inne światło. Bohater dzieli się z czytelnikami emocjami i na chwilę wpuszcza nas do swojego świata – nie wyłącznie do elitarnych sfer wiedzy, lecz po prostu do domu. Domu kojarzącego się z grą w piłkę, z wiejskimi drogami, z czereśniami i pieczonymi ziemniakami z solą. W porównaniu ze śmiertelnie nudnymi akapitami o nic niewnoszącej do całej historii siostrze Franciszce, przełożonej klasztoru żyjącej w XVII wieku, odniesienia do dzieciństwa wypadają zaskakująco żywo. Nawet styl ulega w nich zmianie. W tych partiach tekstu nie mamy już do czynienia z podmiotem piszącym z kronikarskiego obowiązku, lecz z pełnokrwistym człowiekiem z własną przeszłością i uczuciami, a także z ciekawymi spostrzeżeniami. Warto docenić między innymi pojawiającą się tu refleksję o wczesnym macierzyństwie. Do wartościowych wniosków narrator dochodzi najczęściej wtedy, gdy myśli o ludziach, z którymi jest bezpośrednio związany; podczas mijania losowych zaułków Warszawy rzadko ma nam coś ważnego do powiedzenia. Erudycyjne wstawki zazwyczaj sprawiają wrażenie przywoływanych na siłę, a sama fabuła zdaje się jedynie pretekstem do snucia niekończących się wywodów:

Ale od dawna byłem zamknięty w dziś i mogłem tylko kiwać głową w takt ich groteskowego marszu, mrugać przy każdej dobitnej sylabie, które mimo swej liczby nie układały się w żadną treść.

Tak jak nie układały się Romanowi Melodosowi w pewną wigilię Bożego Narodzenia. Przydomek „Melodos” polszczyzna oddaje najczęściej słowem „Pieśniarz”, ale mnie zawsze uwodziła cerkiewnosłowiańska wersja jego imienia: Prepodobnyj Roman Sładkopiewiec. Lakonicznie i wyczerpująco streszcza to, kim był. Bo w noc wigilijną, gdy zabrakło mu słów i melodii, był już słynnym kaznodzieją i melodosem właśnie, czyli tym, kto intonuje kondakion, homilię, z rytmu, ze słów i z tonów, drążek, na którym owija się wiara powtarzającego refreny chóru i wtórujących wiernych. Długą drogę przeszedł do tej chwili i tego miejsca. Urodzony w syryjskiej Emesie, najpewniej w wierze Abrahama, przez Bejrut, chrzest, studia teologiczne i posługę kapłańską, przez ląd i trójcę języków: hebrajszczyznę, syryjski i grekę, przez szept za plecami, który zawsze ściga neofitów, dotarł do kościoła Bogurodzicy na Kyros (s. 30–31).

Zawarto tu wiele uczonych terminów i faktów, które niewątpliwie świadczą o oczytaniu Sołtysa, mimo to w żadnym stopniu nie posuwają akcji do przodu, ba, nawet się z nią w uzasadniony sposób nie łączą. Wyglądają przez to dość karykaturalnie, jakby miały stanowić satyrę na przesadne chwalenie się wiedzą, chociaż satyrą nie są. Katarzyna Sawicka-Mierzyńska w recenzji dla czasopisma „Książki. Magazyn do czytania” stwierdza nawet, że całość jest niezwykle poważna: „Ale taka jest właśnie ta proza – cała w tonie niedzisiejszego serio, stworzona w akcie obrony przed egzystencjalną rozpaczą”. Można tam zobaczyć „niedzisiejsze serio”, a można zwyczajne nadęcie.

Należałoby jednak uczciwie pochwalić autora za dbałość o język i dopieszczenie stylistyczne książki, które da się już zauważyć w krótkich cytatach powyżej. Za owo „muśnięcie ustami wieku XIX” i za „szept za plecami, który zawsze ściga neofitów”. Książka bezsprzecznie obfituje w piękne, dopracowane zdania, zawierające rozmaite środki retoryczne. Niektóre z tych konstrukcji mogłyby tworzyć tekst urzekającej piosenki i być muzyką dla naszych uszu, co dla Pawła Sołtysa, wokalisty i kompozytora, znanego także pod pseudonimem Pablopavo, z pewnością stanowi dużą wartość artystyczną. Dla większości czytelników również.

Broni się także omawiany wcześniej temat rodziny i dzieciństwa, ponieważ wprowadza na scenę postacie wyraźnie związane z głównym bohaterem, dzięki czemu mamy ochotę śledzić ich losy. Niezwykle duży potencjał narracyjny mają ponadto segmenty poświęcone ptakom: wronom, kawkom, krukom, wróblom i innym, w szczególności zaś gołębiom, które zostają ukazane nie jako czyste i symbolizujące Ducha Świętego, lecz jako brudne i pogardzane, o czym autor Mikrotyków wspominał w wywiadzie dla „Dwutygodnika”. Na wyjątkowe uznanie zasługuje również fragment o człowieku-sowie:

I gdy chodziłem wtedy pomiędzy nimi, z okienka niewielkiej stróżówki jak z dziupli spojrzała na mnie sowa. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to człowiek z brodą, bokobrodami i bujną czupryną rudej barwy, w okularach o bardzo grubych szkłach (s. 60).

Obrazy gołębi i ludzi przypominających ptaki przywodzą na myśl odwołania do Biblii oraz opowiadań Brunona Schulza, a więc po raz kolejny udowadniają głębokie osadzenie Sołtysa w kulturze i tradycji literackiej.

Mimo tylu zalet tekstu nie czyta się go z przyjemnością. Narrator jest nijaki, dlatego jego wędrówka niespecjalnie nas zajmuje. Nie nęci on odbiorców swoją wielowymiarowością, nie fascynuje, nie zachwyca, nie odrzuca. Ot, po prostu jest. Gdy książka się kończy, nie czujemy z tego powodu ani smutku, ani radości. Narrator nie zostawił nas z intrygującymi przemyśleniami ani z zapadającym w pamięć pomysłem na życie. Z trójcy docere, movere, delectare dał czytelnikom jedynie docere, w dodatku niezwykle niszowe i niezbyt przydatne (chyba że pasjonatom literatury staropolskiej).

Z zawartego w Sierpniu materiału można by stworzyć interesującą, wartościową powieść, gdyby pewne wątki rozwinięto (na przykład przeszłość głównego bohatera i jego rodziny, ptaki jako motyw przewodni) lub dodano inne, które w większym stopniu spoiłyby całość. Bez nich obcujemy raczej ze szkicem literackim, co pośrednio potwierdzał sam Paweł Sołtys w rozmowie z Magdaleną Czubaszek. W wywiadzie autor otwarcie mówi, że najpierw pracował nad zupełnie inną książką. Pisał ją aż przez cztery lata, pełno w niej było inspiracji różnymi utworami i widokami z ulicy, pełno fantazji i zmyślonych cytatów. Liczyła około miliona znaków. Projekt został uznany za szalony i odrzucony przez wydawnictwo: „No, podobał mi się ten pomysł, ale wydawnictwo chciało zmian. Na tyle radykalnych, że podziękowałem. Im zależało na takiej konwencjonalnej książce. Warszawa oczami Pawła Sołtysa”[2].

Autor dodaje, że z przekory zaczął pisać właśnie Sierpień.

Mamy więc historię opowiedzianą bez konkretnego pomysłu czy celu, pisarza z naprawdę dobrym warsztatem, w rzeczywistości pragnącego stworzyć i opublikować zupełnie inny tekst, oraz wydawnictwo, które z pewnością gani i pogania autora. Podobny problem sygnalizowała już ponad dziesięć lat temu Paulina Wilk na łamach „Tygodnika Powszechnego” w artykule Tanio pisać, szybko sprzedać:

W pośpiechu wszyscy – pisarze, wydawcy i czytelnicy – łatwiej godzimy się na bylejakość. […] Rynek książki stawia przed autorami wymóg częstszego publikowania, dając im mniej przestrzeni na poszukiwania i pracę. W efekcie cierpi sztuka pisania powieści czy esejów, gatunków wymagających niezliczonych powrotów i pielęgnacji[3].

Powrotów i pielęgnacji w Sierpniu zabrakło. Nie w obrębie układu poszczególnych słów czy zdań, ponieważ pod względem stylistycznym wszystko jest bez zarzutu. Niemniej należało zastanowić się nad sensem globalnym: czy ta książka coś nam daje? Czy można z niej wyczytać jakiś przekaz? Albo chociaż zetknąć się z uzasadnionym brakiem przekazu? A może miała być to swego rodzaju autoterapia? Sołtys w „Dwutygodniku” wyjaśnia, że bohater jest na jakimś zakręcie życiowym, przez co chodzenie mężczyzny powinno się określać jako kompulsywne. Spacer staje się „rodzajem ucieczki, szukania ukojenia”. Jeśli celem opisywanej wędrówki rzeczywiście jest znalezienie wytchnienia i ulgi, to być może książka powinna zaspokajać prywatne potrzeby autora i trafić do jego szuflady, a nie na półki księgarni.

Sierpień rozczarowuje jako gawęda miejska, esej oraz powieść introspekcyjna flanera. Jakkolwiek byśmy tej książki nie sklasyfikowali, zawodzi. Atutem słynnych opowiadań Marka Nowakowskiego jest to, że stworzonych przez niego bohaterów – wrzuconych w warszawską przestrzeń – można i warto zapamiętać. Oni są nie byle jacy, a ukazane wydarzenia opisano tu w sposób niebanalny. Książki Andrzeja Stasiuka, który wprawdzie stroni od dużych miast, lecz podobnie jak Sołtys przemierza zapomniane, nieodwiedzane przez turystów miejsca, również wypadają w tym zestawieniu o wiele korzystniej, ponieważ ich siłę napędową stanowi niezwykle charyzmatyczny narrator. Bez względu na to, w jakim otoczeniu się znajdzie, zawsze ma nam coś ciekawego do powiedzenia. W Sierpniu kogoś takiego boleśnie brakuje.

Nie szata zdobi człowieka, nie styl zdobi książkę. Sam oszlifowany język nie stanowi o literackim brylancie. Potrzeba jeszcze treści, ludzi, mięsa. Czy tutaj to znajdziecie? Nie. Ale nikt tak pięknie jak Paweł Sołtys nie opowie wam o osiemnastowiecznych pieśniach, które nikogo nie obchodzą.

[1] P. Sołtys, Sierpień, Wołowiec: Wydawnictwo Czarne, 2024 s. 72. Kolejne cytaty przywołuję za tym wydaniem; numery stron umieszczam w nawiasach w tekście głównym.

[2] Kurczaki bez głowy. Rozmowa z Pawłem Sołtysem, rozmawiała M. Czubaszek, „Dwutygodnik” 2024, nr 398, online: https://www.dwutygodnik.com/artykul/11550-kurczaki-bez-glowy.html [dostęp: 26.06.2025].

[3] P. Wilk, Tanio pisać, szybko sprzedać, „Tygodnik Powszechny” 19.05.2014, online: https://www.tygodnikpowszechny.pl/tanio-pisac-szybko-sprzedac-22951 [dostęp: 26.06.2025].

– studentka filologii polskiej na specjalności krytycznoliterackiej na Uniwersytecie Wrocławskim

więcej →

– muzyk, autor piosenek, prozaik,

więcej →

Powiązane teksty