Pan Asturias

Może nie niezauważona, ale na pewno bez medialnych fanfar pojawia się owa publikacja na polskim rynku wydawniczym, choć gdyby przykładać miarę stricte literacką – to znaczy zapomnieć o komercyjnym potencjale i o bieżących kanonach prestiżu – to wydanie Pana Prezydenta gwatemalskiego pisarza Miguela Ángela Asturiasa jest właśnie tym, co powinniśmy nazwać wydarzeniem. Dostajemy oto przekład jednej z najważniejszych powieści latynoamerykańskich XX wieku, dotąd w Polsce nieznanej – a jakkolwiek by na to patrzeć, literatura Ameryki Łacińskiej przede wszystkim dla drugiej połowy minionego stulecia jest kluczowa – i zarazem wraca na scenę wielki pisarz, owszem, kiedyś, dekady temu, wydawany, ale od dawna u nas nieobecny, dlatego nie będzie przesadą powiedzieć, że zapomniany. Jest to więc wypełnienie białej plamy w historii polskiego przekładu – polskojęzyczny odbiorca zyskuje dostęp do dzieła naprawdę ważnego – i równocześnie powrót literackiego giganta.

Literatura latynoamerykańska z okresu tak zwanego boomu to zjawisko bez wątpienia wyjątkowe: oto na kontynencie, na którym pisarska produkcja poszczególnych krajów niezmiernie rzadko przedostawała się poza ich granice, w niezwykle krótkim czasie – mówimy w zasadzie o trzech, czterech dekadach – objawiła się cała seria wybitnych dzieł stworzonych przez wybitnych twórców. Utwory te szturmem wdarły się do światowego (zachodniego) kanonu i już w nim pozostały. Dziś trudno wyobrazić sobie jakikolwiek literacki ranking bez choćby paru nazwisk z tamtej części świata. Latynoski boom oznaczał odrodzenie powieści, ponieważ to właśnie ona stała się gatunkiem szczególnie chętnie uprawianym przez pisarzy zza oceanu – publikowane książki były przy tym naprawdę niezwykłe. Właściwie każde z wielkich powieściowych dzieł tamtego okresu – podajmy kilka przykładowych tytułów: Gra w klasy, Kraina najczystszego powietrza, Sto lat samotności, Podróż do źródeł czasu, Rozmowa w „Katedrze”… – było nowym pisarskim wynalazkiem, świeżym pomysłem, eksperymentem formalnym, w którym, co ważne, nie zapominano o fabule. Latynosi, być może czerpiąc negatywne inspiracje z przekombinowanej francuskiej nouveau roman, pozwalali sobie na kompozycyjne i strukturalne szaleństwa, ale zawsze opowiadali zajmujące historie. Pewnie dlatego byli i są czytani.

Polscy czytelnicy znają, i to od lat, wymienione wyżej i inne klasyczne latynoamerykańskie powieści. Są one bez wątpienia częścią kanonu, o czym mogą świadczyć ich liczne wydania i wznowienia. Wspomniany boom dotarł do Polski z pewnym opóźnieniem, ale spotkał się ze znakomitym przyjęciem. Tyle że nie poznaliśmy wszystkiego: niektóre naprawdę ważne i wartościowe dzieła wówczas, w latach 70. czy 80. XX wieku, nie zostały opublikowane po polsku i trafiają do nas dopiero teraz bądź wciąż czekają na swój czas. Niekiedy przyczyny tej nieobecności są dość jasne – najciekawsi pisarze kubańscy drugiej połowy ubiegłego wieku byli prześladowani przez castrowskie władze, więc albo uciekali z kraju, albo egzystowali na wyspie, skazani na ostracyzm. Z tego powodu tak ważne dzieła, jak Trzy pstre tygrysy Guillerma Cabrery Infantego czy opowiadania Virgilia Piñery, ukazały się po polsku dopiero w bieżącym stuleciu, w PRL ciążył na nich zakaz publikacji.

Ale są również pisarze wielcy, których twórczość, mimo że wybitna, jest dziś wydawana na pół gwizdka, a z nieznanych przyczyn w tamtym czasie nie była chwytliwa. Właśnie tego rodzaju los spotkał Miguela Ángela Asturiasa.

Kilka jego książek, owszem, wydano, znaliśmy już wcześniej jego Legendy gwatemalskie, Niejaką Mulatkę, Zwierciadło Lidy Sal, Bolesny piątek i nieco opowiadań – niby nie tak mało, ale rzuca się w oczy fakt, że nie spolszczono akurat najważniejszych dzieł pisarza, a więc właśnie Pana Prezydenta oraz Hombres de maíz (Ludzi z kukurydzy). Nie mam pojęcia, co było przyczyną tych braków. O żadnych powodach związanych z aparatem cenzury mowy tu być nie może, z punktu widzenia socjalistycznych władz światopogląd pisarza pozostawał bez zarzutu. W dodatku Asturias to jeden z sześciu latynoskich twórców (i trzech prozaików) wyróżnionych Literacką Nagrodą Nobla, tym bardziej więc zasługuje na uwagę. Ale mniejsza o przeszłość: ważne jest to, że na początku roku nakładem wydawnictwa PIW ukazał się przekład Pana Prezydenta dokonany przez Kacpra Szpyrkę. To znakomita okazja, by zapoznać się z tym oryginalnym dziełem i przypomnieć sobie jego oryginalnego autora.

Biografia i twórcza droga Miguela Ángela Asturiasa (1899–1974) są, można by rzec, typowe dla twórców z jego regionu i jego epoki; w każdym razie szczególne są owoce tej twórczości. Noblista urodził się i wychował w Gwatemali; został ukształtowany przez Gwatemalę i był jej pisarsko wierny. Należał do wąskiej i uprzywilejowanej klasy w zasadniczo ubogim, nawet na tle kontynentu, kraju o niezmiernie wyrazistej specyfice społecznej, kulturowej i etnicznej (Gwatemala to jeden z najbardziej „indiańskich” obszarów Ameryki, o wysokim procencie ludności rdzennej, zaliczającej się do różnych grup, w tym majańskiej). Z dzisiejszej perspektywy wydaje się oczywiste, że to ogromne bogactwo kulturowe, niemniej sto lat temu miejskie elity postrzegały ową „indiańskość” raczej jako balast i czynnik hamulcowy. Asturias – i tu znów typowy element biografii pisarza epoki – jako młody człowiek wyjechał do Francji, studiował w Paryżu antropologię i dopiero z dystansu zaczął odkrywać, w jak interesującym kraju przyszło mu się urodzić. W czasie pracy nad prekolumbijskimi tekstami Majów Miguel Ángel pojął, że jego współcześni rodacy, ci z klas ludowych, w znacznej części zamieszkujący dalsze prowincje kraju, są dziedzicami i kontynuatorami dawnej kultury oraz że olśniewające są, owszem, zabytki Majów sprzed stuleci, ale również materialne dziedzictwo i niematerialny świat dzisiejszych rdzennych Gwatemalczyków. Zainteresowanie kulturą łączyło się w naturalny sposób z zainteresowaniem warunkami bytowymi – jak można się domyślić, zasadniczo fatalnymi. Co istotne, pisarz bawił we Francji akurat w czasie rozkwitu surrealizmu i wszedł z jego przedstawicielami w intensywne relacje, zresztą podobnie jak jego kubański kolega Alejo Carpentier. Tyle że Carpentier rychło odciął się od surrealizmu i pokpiwał sobie z niego choćby w manifeście stanowiącym wstęp do Królestwa z tego świata, Asturias zaś przyjął wrażliwość i techniki nadrealistów i zaprzągł je do swojej sprawy. Właśnie w ten sposób narodził się jego pisarski patent: surrealistyczne w formie i gwatemalskie w treści – tak można by określić jego dzieła. Gwatemalskie, bo autor podejmował w nich tematykę związaną z mieszkańcami (przede wszystkim rdzennymi) tego kraju, kładł też wyjątkowo silny nacisk na sprawy społeczne i polityczne, które były ukazywane z lewicową – jak w przypadku większości jego kolegów po piórze – wrażliwością.

Okładka powieści Miguela Ángelo Asturiasa pod tytułem „Pan Prezydent”.
Miguel Ángel Asturias, „Pan Prezydent”, Warszawa: PIW, 2025.

Asturias nie traktował jednak surrealizmu jako interesującej konwencji czy europejskiego filtra przykładanego do środkowoamerykańskich realiów. Zdaniem pisarza to, co nad Sekwaną ochrzczono mianem surrealizmu, stanowi, i to w sposób zupełnie niezależny, kluczowy element wizji rzeczywistości właściwej rdzennym mieszkańcom Nowego Świata:

Może pan spotkać Indianina, który opowie, że widział, jak skała zmienia się w człowieka albo chmura w skałę – objaśniał kiedyś w rozmowie. – Wydarzenie to jest namacalnie rzeczywiste i dla Indianina wiąże się z rozumieniem sił nadnaturalnych. Kiedy muszę znaleźć dla tego nadnaturalnego zjawiska jakieś literackie określenie, mówię o „realizmie magicznym”. Istnieją także inne rodzaje podobnych zdarzeń. Na skutek nieszczęśliwego wypadku kobieta wpada do dołu albo jeździec zostaje zrzucony przez konia i upada na skałę. Takie „różnorakie przypadki”, jak można by je nazwać, także mogą przemienić się w magiczne wydarzenia. Nagle to nie kobieta wpadła do dołu, ale dół ją wezwał. A jeździec nie upadł na skałę, tylko skała go wezwała.

Właśnie to okazało się owym wielkim wynalazkiem Asturiasa: pokazywać świat nie z zachodniej, racjonalizującej perspektywy, ale tak, jak jawi się on człowiekowi myślącemu magicznie: to prawdziwy surrealizm, nazywany przez pisarza realizmem magicznym.

Wszystko to znakomicie pasuje do większej części dorobku pisarza – Hombres de maíz to opowieść o konflikcie rdzennej ludności z farmerami, mocno podlana mitycznym sosem; Niejaka Mulatka opowiada historię czarownika Rozporka, który sprzedał żonę diabłu i próbuje ją odzyskać – fabuła rodem z ludowej bajki przepoczwarza się w obłędną historię pełną potworów i nieokiełznanej fantazji – ale właśnie Pan Prezydent jawi się na tym tle jednak w nieco odrębny sposób. To wczesne dzieło pisarza: zaczął nad nim pracować jako bardzo młody człowiek, pierwotnie powstało opowiadanie, które przeistoczyło się w pierwszą część, potem tekst był rozwijany, niemniej ukazał się drukiem dopiero w 1946 roku, przeleżawszy w szufladzie kilkanaście lat. Pierwsze (meksykańskie) wydanie spotkało się z dobrym przyjęciem, ale większą popularność powieść zdobyła dwa lata później, kiedy ukazała się nakładem pewnej oficyny w Buenos Aires; końcówka dekady lat 40. XX wieku to był czas, kiedy ferment już się zaczynał, czujny czytelnik mógł zauważyć, że w latynoskiej prozie coś się święci. Pan Prezydent stopniowo zyskał szerokie uznanie i choć nie była to raczej powieść czytana tak masowo jak późniejsze hity Cortázara czy Garcíi Márqueza, to mimo wszystko czytana była, w tym na pewno przez innych pisarzy, co z czasem przełożyło się na inne dzieła, w których tropić można asturiasowskie ślady.

Pan Prezydent to powieść nieco zwodnicza; przystępując do jej lektury, możemy spodziewać się czegoś trochę innego, niż w rzeczywistości dostaniemy. Nie w sensie formalnym, co do języka i mocy obrazowania nie będziemy mieć złudzeń już od pierwszego akapitu, szaleńczego i karkołomnego, który w oryginale zaczyna się zdaniem: ¡Alumbra, lumbre de alumbre, Luzbel de piedralumbre!, zaś w wersji Szpyrki: „Płońże, łuno ałunowa, płoń, z ałunu Lucyferze!”. Kto zachwyci się tym otwarciem, będzie czerpać radość z lektury aż do ostatniej strony. Tego zaś, kto się spłoszy, mogę uspokoić, że jedynie we fragmentach forma w tej prozie tak znacznie bierze górę nad treścią – jest tu oczywiście także fabuła, i to rozbudowana.

Tak czy inaczej jest to powieść językowa, rozbuchana, którą stawiać należy obok odmiennych dzieł owego boomu, pomników literackiego neobaroku, takich jak „Raj„ José Lezamy Limy czy wspomniane „Trzy pstre tygrysy” Guillerma Cabrery Infantego.

Tu więc zaskoczeń nie będzie – Pan Prezydent zdziwić może raczej tokiem swojej fabuły. Tytuł bowiem odnosi się jednoznacznie do centralnej, jak oczekujemy, postaci, czyli rządcy kraju. W każdym komentarzu do tego utworu, w tym w pierwszym zdaniu na tylnej części okładki, można przeczytać, że jest to powieść o dyktatorze inspirowana autentyczną postacią, Manuelem Estradą Cabrerą, który rządził krajem przez ponad dwadzieścia lat, akurat w czasach dzieciństwa i wczesnej młodości pisarza. Nurt powieści o dyktatorze i dyktaturze jest w Ameryce Łacińskiej niezwykle obfity, rzecz to wiadoma i wynikająca z realnych politycznych uwarunkowań – długo by można rozprawiać o przyczynach, ale faktem jest, że w swojej historii ów region ma mnóstwo autorytarnych rządów. Pan Prezydent jednak skręca w dość nieoczekiwaną stronę: dyktator pojawia się tu w sumie raczej rzadko, owszem, widzimy go, lecz w krótkich rozbłyskach. Treść stanowią perypetie sporej grupy niezmiernie różnorodnych postaci, sam dyktator nie tyle stoi w cieniu, ile rzuca na wszystkich cień. Jest nieobecny i wszechobecny zarazem, poznajemy go jako człowieka z krwi i kości, lecz także jako mityczną wręcz istotę, która nasyca rzeczywistość kraju swoim istnieniem. To właśnie ten aspekt podpatrzyli – twórczo! – inni wielcy pisarze regionu: Jesień patriarchy Garcíi Márqueza czy Szaleństwo i metoda Aleja Carpentiera prawdopodobnie wyglądałyby zupełnie inaczej, gdyby owi pisarze nie znali twórczości gwatemalskiego kolegi.

Mam wrażenie, że ta powieść, czytana na innym kontynencie i całe dekady po wydarzeniach, które stanowiły inspirację dla autora, jest zaproszeniem do zdecydowanie niepolitycznej lektury. To kreacja niesamowitego świata, pełnego ludzkich namiętności, siły i słabości, władzy i uległości, zbudowana na bardzo specyficznej zasadzie, z gruntu surrealistycznej, w której jednak budulcem pozostają realia Ameryki Środkowej. Nie jest to literatura instruująca nas w kwestii dziejów czy współczesności Gwatemali, żadna tam proza krajoznawcza czy folklorystyczna, lecz niezmiernie oryginalny konstrukt, ukazujący nam odmienne uniwersum. Jest to również z pewnością językowy majstersztyk, w którym niemal każde zdanie przypomina konceptualną szaradę i poetycką miniaturę zarazem. Trzeba podkreślić, że przekład Kacpra Szpyrki jest naprawdę wyjątkowy. Tekst, którego nie da się po prostu przetłumaczyć, zmusza tłumacza do inwencji twórczej, do rozkodowywania pierwotnych sensów, odtwarzanych następnie po polsku. Szpyrka poświęcił tej pracy kilka lat – efekt robi wrażenie, mamy do czynienia ze znakomitym tekstem, świetnie oddającym charakter prozy wielkiego Gwatemalczyka. Może to właśnie dlatego Pan Prezydent tak długo czekał na swoją polską premierę: musiał znaleźć kogoś, kto nada mu właściwy polski idiom. Teraz pozostało mu już tylko czekać na czytelników.

– polski tłumacz literatury hiszpańskojęzycznej, pisarz i wykładowca.

więcej →

– gwatemalski prozaik, poeta, dziennikarz i dyplomata.

więcej →

Powiązane teksty