Staruszki rządzą

„Gdy w two­im życiu nic się nie dzie­je, jaki­kol­wiek rebus, zaha­cza­ją­cy o cie­bie niczym przy­pad­ko­wy gwóźdź, sta­je się waż­ny, jak­byś był Mar­lo­wem i za nie­roz­wią­za­nie spra­wy gro­zi­ła ci utra­ta licen­cji”. Ten wyło­wio­ny prze­ze mnie pas­sus, już sam w sobie symp­to­ma­tycz­ny, wyda­je się świet­nym wpro­wa­dze­niem do logi­ki gry, jaką w powie­ści Koniec zaba­wy zapro­po­no­wał Jacek Mel­chior. Przy­wo­ła­ne zda­nie wypo­wia­da gej o gro­te­sko­wym imie­niu i nazwi­sku, Darek Mirek Marek, któ­re­mu zosta­ły trzy lata życia. To istot­ny, ale nie­je­dy­ny uczest­nik prze­wrot­nych zma­gań z pęk­nię­tym cza­sem, pamię­cią i toż­sa­mo­ścią. Bio­rąc udział w owej roz­gryw­ce, mniej lub bar­dziej świa­do­mie, pod­da­je się jej twar­dym regu­łom – nie­od­wra­cal­nym pro­ce­som bio­lo­gicz­nym i psy­chicz­nym. Dla jed­nych mogą być one zwia­stu­nem sym­bo­licz­nej śmier­ci, dla innych to zbit­ka rymów, któ­rą łatwo stry­wia­li­zo­wać: „sta­rość nie radość”. Upływ lat jest brze­mien­ny w skut­ki: powo­du­je nie­ła­skę innych (w przy­pad­ku Dar­ka Mir­ka Mar­ka –„swo­ich”, gejów), wni­ka­nie w bez­czas, bez­zna­cze­nio­wość, a wresz­cie stop­nio­we zani­ka­nie. Wiek to bowiem nie tyl­ko metry­ka, to rów­nież cię­żar, któ­ry w epo­ce ejdży­zmu nosi­my.

Dia­log z prze­szło­ścią, teraź­niej­szo­ścią i przy­szło­ścią, żywy­mi oraz aż zbyt dobrze zna­ny­mi bli­ski­mi to jeden z aspek­tów powie­ścio­wej gry. Czy­tel­nik Koń­ca zaba­wy nie­ja­ko uczest­ni­czy w quasi-detek­ty­wi­stycz­nej roz­gryw­ce, w któ­rą wcią­gnię­ty zosta­je głów­ny boha­ter, otrzy­mu­ją­cy dziw­ne sygna­ły i komu­ni­ka­ty na swój, jak­że ina­czej, prze­sta­rza­ły tele­fon komór­ko­wy. Uwi­kła­ni w „stru­my­ki świa­do­mo­ści” (nie „stru­mie­nie”, ponie­waż są one poszat­ko­wa­ne) prze­pla­ta­ne roz­mo­wa­mi i opi­sa­mi spo­tkań, z cza­sem i my zda­je­my sobie spra­wę, że poza boha­te­rem w tej opo­wie­ści jest jesz­cze ktoś, ukry­ty za ścia­ną nie­okre­ślo­ne­go gło­su. Ktoś, kto pró­bu­je dobić się do upo­rząd­ko­wa­ne­go, zamknię­te­go świa­ta Dar­ka Mir­ka Mar­ka, dopeł­nia­jąc jego, wyda­wa­ło­by się, prze­wi­dy­wal­ny aż do śmier­ci żywot. Mamy bowiem do czy­nie­nia z powie­ścią poli­fo­nicz­ną, w dodat­ku swo­bod­nie inspi­ro­wa­ną, jak wspo­mi­na autor w wywia­dzie, Kochan­ką Wit­t­gen­ste­ina Davi­da Mark­so­na.

Tę grę, grę egzy­sten­cjal­ną z pejo­ra­tyw­ny­mi okre­śle­nia­mi – „sta­rzec”, „dziad” czy ich młod­szy kuzyn, zaszu­flad­ko­wa­ny ide­olo­gicz­nie „dzia­ders” – zacznę na prze­kór wie­lo­dy­gre­syj­nej nar­ra­cji Mel­chio­ra od począt­ku Koń­ca zaba­wy, od momen­tu auto­re­flek­sji Dar­ka Mir­ka Mar­ka, będą­cej źró­dłem napię­cia, za któ­re­go impul­sa­mi pró­bu­je podą­żać autor. Co cie­ka­we, jego imię i nazwi­sko, podob­nie jak w przy­pad­ku imie­nia i nazwi­ska boha­te­ra, skła­da się z dwóch imion: Jacek Mel­chior. Ale roz­pra­co­wa­niem tej stra­te­gii kre­owa­nia posta­ci lite­rac­kiej lepiej niech zaj­mą się bio­gra­fo­wie, jeśli już muszą. A my, jeśli może­my, podą­żaj­my za intry­gą dyso­cja­cji i dyso­nan­sów, jaką opla­ta Mel­chior swo­je­go czło­wie­ka. Z histo­rią do odkry­cia.

A zaczy­na się ona tak… Pew­nej nocy po sek­sie ze spa­dem (spad to rodzaj part­ne­ra ero­tycz­ne­go odszu­ka­ne­go na por­ta­lu rand­ko­wym dla gejów w ramach nie­pi­sa­nej umo­wy „upra­wia­my seks i spa­daj”) Dar­ka Mir­ka Mar­ka nawie­dza duch. Naj­pierw w wizyj­nych snach, a potem na jawie. To duch jego mat­ki. Epi­zo­dycz­nie poja­wia się też duch ojca głów­ne­go boha­te­ra. Psy­chia­trów uspo­ka­jam – to nie schi­zo­fre­nia. Darek Mirek Marek to nie­speł­nio­ny teatro­log (nie­ukoń­czo­na Aka­de­mia Teatral­na w War­sza­wie), któ­ry sypie jak z ręka­wa cyta­ta­mi z dzieł Szek­spi­ra. I co waż­ne, szcze­gól­nie upodo­bał sobie Ham­le­ta. Źró­dło jego stu­denc­kie­go cier­pie­nia, a zara­zem… no wła­śnie: cze­go? Dla wie­lu to lek­tu­ra co naj­wy­żej obo­wiąz­ko­wa, dla boha­te­ra wcho­dzą­ca w tkan­kę życia lite­ra­tu­ra, z któ­rą dys­ku­tu­je – nie­wy­czer­pa­ny rezer­wu­ar rein­ter­pre­ta­cji rze­czy­wi­sto­ści. Roz­sa­dza­jąc jej ramy, w roz­ham­le­ty­zo­wa­nym mono­lo­gu Darek pró­bu­je dotrzeć do źró­deł swo­je­go cza­su – odna­leźć wła­sną esen­cję, usta­lić, co mu się uda­ło, a co nie. Bo z kim mie­rzy­my się w momen­tach napięć, zwąt­pie­nia, jeśli nie z tymi, któ­rzy przez lata o nas sta­no­wi­li? Do cza­su… Duch mat­ki to nie tyl­ko paro­dy­stycz­ne nawią­za­nie do Ham­le­ta, ale też figu­ra, któ­ra poja­wia się w momen­cie, gdy boha­ter dostrze­ga pierw­sze obja­wy cho­ro­by wie­ku – sta­rze­nia się. Zanim jed­nak nastą­pi przej­ście na dru­gą stro­nę życia, gdzie domi­nu­ją już quasi-epi­te­ty, gro­te­sko­we fizjo­no­micz­ne szcze­gó­ły, „nocha­le, czół­ska, pod­krą­że­nia, bro­da­wy”, doko­na on roz­li­cze­nia, oso­bi­ste­go roz­ra­chun­ku ze swo­im życiem. Mogło­by się wyda­wać, że już star­czym i dzia­der­skim, zanu­rzo­nym w poło­wie w PRL. A jed­nak coś lub ktoś nie pozwa­la męż­czyź­nie do koń­ca skost­nieć w tych kate­go­riach.

Koniec zaba­wy jest powie­ścią prze­war­to­ścio­wu­ją­cą sta­rość w wie­lu wymia­rach, mno­żą­cą pyta­nia, z któ­rych zasad­ni­czym wyda­je się to gra­nicz­ne: kie­dy czło­wiek uzna­je, że jest już sta­ry? Tu klu­czo­we wyda­ją się dwa aspek­ty samo­świa­do­mo­ści: cia­ło i świa­to­po­gląd. Z jed­nej stro­ny Darek Mirek Marek mie­rzy się z poczu­ciem utra­co­ne­go cza­su – z prze­mi­ja­niem fizycz­nej atrak­cyj­no­ści wła­snej oraz swo­ich (zwy­kle jed­no­ra­zo­wych) part­ne­rów sek­su­al­nych. Ich krąg zaczy­na się kur­czyć; boha­ter ma coraz mniej­sze szan­se na pozna­nie nowych osób. Prze­ko­nu­je się o tym, na przy­kład wcho­dząc w krót­ką rela­cję z młod­szym męż­czy­zną poszu­ku­ją­cym doj­rza­łych part­ne­rów. A że mło­dość bywa but­na, wpa­trzo­na w sie­bie i swo­ją rację, rzad­ko idzie na kom­pro­mi­sy, zwłasz­cza ero­tycz­ne. Dla­te­go Darek Mirek Marek zda­je sobie spra­wę, że powo­li docie­ra do mety, choć chciał jesz­cze do nie­daw­na, jak w wier­szu Kry­sty­ny Miło­będz­kiej, „cią­gle biec, tyl­ko biec, biec”. Na dro­dze poja­wia­ją się widocz­ne prze­szko­dy, a gra­ni­ca wie­ku jest jed­ną z tych nie do prze­sko­cze­nia. Męż­czy­zna wyzna­je: „W mojej oso­bi­stej teo­rii bez­względ­no­ści nic wokół mnie nie opa­da­ło, to ja obsu­wa­łem się niżej i poni­żej, a cała resz­ta się wzno­si­ła”. To obsu­wa­nie się coraz głę­biej w zie­mię, w dół, boha­ter pró­bu­je nie­ja­ko zatrzy­mać przez seks. Co zna­mien­ne, pożą­da­nie opo­wie­dzia­ne jest tu raczej w for­mie lapi­dar­nej, prze­lot­nej, sko­ko­wej, od epi­zo­du do epi­zo­du, jak czyn­ność odbi­ja­nia się od swo­je­go życia, któ­ra chy­ba nie daje peł­ne­go zaspo­ko­je­nia. To pogoń za stra­co­nym cza­sem, lata­mi 2019–2022, nazna­czo­ny­mi covi­dem, napły­wem imi­gran­tów, poli­tycz­nym zakon­ser­wo­wa­niem Pol­ski przez pra­wi­co­wych poli­ty­ków, sta­no­wi spo­łecz­ne tło zma­gań męż­czy­zny z nie­oczy­wi­stą sta­ro­ścią.

Zanik atrak­cyj­no­ści fizycz­nej to tyl­ko jeden aspekt „koń­ca zaba­wy” Dar­ka Mir­ka Mar­ka. Z dru­giej stro­ny – zmia­ny zacho­dzą w jego rela­cji z języ­kiem, histo­rią, poję­cia­mi. W pew­nym momen­cie boha­ter stwier­dza:

Po pięć­dzie­siąt­ce opa­no­wał mnie nie­zna­ny wcze­śniej spo­kój, zobo­jęt­nia­łem na całą wie­dzę o wycią­ga­niu wnio­sków przez innych, na dzie­le­nie opi­nii na fał­szy­we i praw­dzi­we, zło­śli­we celo­wo lub mimo­cho­dem, prze­sta­ło mnie dra­pać, bo prze­sta­ło obcho­dzić.

Od tej pory zaczy­na inte­re­so­wać go wyskro­by­wa­nie sie­bie z sie­bie. Dar­ka z Mar­ka, zmar­łych mat­ki i ojca z syna, mło­de­go ze sta­re­go i odwrot­nie. To mie­rze­nie się z wła­sny­mi ogra­ni­cze­nia­mi narzu­co­ny­mi same­mu sobie (oraz przez innych) i z odpo­wie­dzią na pyta­nia: czy ja, Darek Mirek Marek, mam jesz­cze jakieś moż­li­wo­ści, czy coś mnie jesz­cze cze­ka, czy pro­wa­dzi to w moim przy­pad­ku do „otwar­cia na…”? Boha­ter podej­mu­je decy­zję, żeby skoń­czyć jak Har­ry Hal­ler w Wil­ku ste­po­wym, tyl­ko w wie­ku sześć­dzie­się­ciu lat. Albo­wiem ten kone­ser kon­kur­sów cho­pi­now­skich, znaw­ca fil­mu, eru­dy­ta zacza­dzo­ny Szek­spi­rem, nie­wy­ko­rzy­stu­ją­cy zawo­do­wo swo­je­go poten­cja­łu i swo­ich kom­pe­ten­cji, wyda­je się coraz mniej zro­zu­mia­ły dla ogó­łu i coraz mniej mu potrzeb­ny. Czy to pułap­ka uprze­dzeń? Na to pyta­nie czy­tel­nik będzie mógł odpo­wie­dzieć sam. Naj­waż­niej­sza jest bowiem per­spek­ty­wa. To dzię­ki niej męż­czy­zna ma szan­sę otwo­rzyć się na rela­cję sms-ową i mms-ową z kimś, kto pozwo­li mu odkryć same­go sie­bie na nowo, i to w zupeł­nie nowej roli.

Okładka powieści Jacka Melchiora pod tytułem „Koniec zabawy”.
Jacek Melchior, „Koniec zabawy”, Olsztyn: Wydawnictwo Seqoja, 2024.

I tu poja­wia się mój pro­blem recen­zenc­ki z Koń­cem zaba­wy Jac­ka Mel­chio­ra. Zdra­dzić czy nie zdra­dzić, co spra­wi­ło, że Darek Mirek Marek zaczął ina­czej patrzeć na swo­je doświad­cze­nie? Jak opi­sać to, czy zdo­łał unieść cię­żar wła­sne­go ojco­stwa? Oto są pyta­nia doty­czą­ce nie tyle lite­ra­tu­ry (kry­ty­ki lite­ra­tu­ry), ile życia, do któ­re­go zbli­ża się ta dygre­syj­na, dia­lo­go­wa powieść, rezo­nu­ją­ca z tym frag­men­tem: „Nawet jeże­li jesteś, jak twier­dzisz, moral­nym dino­zau­rem, ludzie są cie­ka­wi, co taki dino­zaur ma do powie­dze­nia”. To wypo­wiedź Lucy Lurie – boha­ter­ki Hań­by Joh­na Maxwel­la Coet­ze­ego – skie­ro­wa­na do Davi­da, ojca dziew­czy­ny. Podob­ne sło­wa mogła­by wypo­wie­dzieć oso­ba, któ­rą pozna­je głów­ny boha­ter Koń­ca zaba­wy. Dzię­ki niej jego roz­wa­ża­nia nabie­ra­ją nowe­go sen­su, a samot­nik, sku­pio­ny dotąd na wła­snym „ja”, na pry­wat­nych zain­te­re­so­wa­niach, mają­cy tyl­ko paru zna­jo­mych, odkry­wa w sobie pokła­dy empa­tii, odpo­wie­dzial­no­ści i opie­kuń­czo­ści, jakie wyzwa­la w nim nie­ero­tycz­na miłość. Tyle dopo­wiem, ponie­waż wie­rzę – być może naiw­nie – że sztu­ka kry­ty­ki ma pew­ne zobo­wią­za­nia wobec sztu­ki lite­ra­tu­ry.

Tę ostat­nią upra­wia Jacek Mel­chior, któ­ry wpro­wa­dza do fabu­ły twist (nawet nie­je­den), myląc czy­tel­ni­cze tro­py. To wła­śnie zwro­ty akcji wyno­szą tę eru­dy­cyj­ną, nie­po­zba­wio­ną humo­ru powieść poli­fo­nicz­ną – a wraz z nią głów­ne­go boha­te­ra – na zupeł­nie inny poziom czu­ło­ści. Dzie­je się tak dzię­ki odkry­tej rela­cji rodzin­nej, pochy­le­niu się nad spra­wa­mi, któ­re jak się wyda­wa­ło, z cza­sem zosta­ły zapo­mnia­ne. Daw­ne spra­wy i porzu­co­ne zna­jo­mo­ści wra­ca­ją, przy­po­mi­na­jąc, że póki życie trwa, może nas zasko­czyć. Tak­że za pośred­nic­twem obser­wa­cji, że na tym świe­cie oprócz gejów i hete­ry­ków żyją też kobie­ty. Tak, ta powieść jest zaska­ku­ją­ca i chy­ba nie ma nic bar­dziej banal­ne­go, a jed­no­cze­śnie cel­ne­go, co moż­na o niej powie­dzieć, by zachę­cić do jej lek­tu­ry. To powieść-wyzwa­nie rzu­co­ne eru­dy­tom – lite­ra­tu­ra, film i muzy­ka odgry­wa­ją tu dużą rolę. Zara­zem książ­ka ta igra z czy­tel­ni­kiem, a jej odbiór zale­ży od jego orien­ta­cji i wie­ku (myślę, że ina­czej zin­ter­pre­tu­je ją hete­ryk, ina­czej gej).

Pisząc o Koń­cu zaba­wy, łatwo popaść w sen­ty­men­ta­lizm, ale Mel­chior, doświad­czo­ny pro­za­ik (to już jego siód­ma powieść) nie nale­ży do auto­rów, któ­rzy przed­kła­da­ją wywo­ły­wa­nie emo­cji u czy­tel­ni­ka nad lite­rac­kość tek­stu. Zresz­tą nie­ja­ko sam Darek Mirek Marek pró­bu­je odciąć się od tego, co mogło­by pod­ry­fo­wać na głę­bo­kie morze kiczu emo­cjo­nal­ne­go. Widać to na wie­lu płasz­czy­znach, czy to dygre­sji, czy innych roz­wią­zań nar­ra­cyj­nych (od pew­ne­go momen­tu boha­ter zaczy­na mówić o sobie w trze­ciej oso­bie, na przy­kład: „Ten Co Przy­szedł Pie­cho­tą…” do szpi­ta­la). Widać to tak­że w ryt­mie i na pozio­mie aka­pi­tów: zwię­złych, lapi­dar­nych, wyskro­bu­ją­cych kolej­ne war­stwy skó­ry, aby­śmy w tej poje­dyn­czo­ści zdań poczu­li wewnętrz­ną prze­mia­nę.

Wła­śnie dla­te­go czy­tam Koniec zaba­wy jako powieść gra­nicz­ną, powieść prze­kro­cze­nia. Świad­czy o tym choć­by symp­to­ma­tycz­na fra­za: „w powie­ści…”, „w złej powie­ści napi­sa­no by…” albo „w naj­gor­szej powie­ści sta­ło­by…”. Po tego rodza­ju sfor­mu­ło­wa­niach poda­wa­ne są róż­ne spo­so­by zapi­su tego, co się wyda­rzy­ło lub co mogło­by się wyda­rzyć w tej książ­ce. Tak jak­by jej oczy­ta­ny boha­ter z dorob­kiem dzien­ni­kar­skim, roz­my­śla­ją­cy o koń­cu swo­je­go życia, zasta­na­wiał się nad tym, czy to, co opo­wia­da, jest lite­ra­tu­rą czy nie. A prze­cież wie­my, i Darek Mirek Marek też wie, że to, co lite­rac­kie, para­dok­sal­nie rów­nież bywa nie­po­wie­ścio­we, czy­li życio­we.

To napię­cie, nakła­da­nie się warstw, któ­re obja­wia się cho­ciaż­by przez zapis zwar­tych zdań wyra­ża­nych „do sie­bie”, zdań będą­cych poje­dyn­czy­mi „stru­my­ka­mi świa­do­mo­ści” boha­te­ra lite­rac­kie­go, ale też eve­ry­ma­na, jest w Koń­cu zaba­wy naj­bar­dziej fra­pu­ją­ce. Opo­wieść Dar­ka Mir­ka Mar­ka prze­bi­ja ścia­nę mię­dzy fik­cjo­nal­no­ścią a egzy­sten­cją, autor two­rzy tu pomost mię­dzy mozai­ką nar­ra­cji, sta­no­wią­cej pró­bę odpo­wie­dzi na pyta­nia, czym jest sta­rość i jakie doświad­cze­nia obej­mu­je, a mime­sis nagie­go życia, w któ­rym boha­ter pod­da­je się auto­te­ra­pii i roz­po­czy­na pro­ces akcep­ta­cji, zro­zu­mie­nia prze­mi­ja­nia. Ten etap wcho­dze­nia w nową, narzu­co­ną niczym w dra­ma­cie Szek­spi­ra rolę star­ca, uru­cha­mia w boha­te­rze emo­cje, któ­re udzie­la­ją się odbior­cy. Są to nie­na­wiść (do sie­bie), iry­ta­cja, strach, pogo­dze­nie się z rze­czy­wi­sto­ścią czy nie­ocze­ki­wa­na miłość po zawa­le.

Koniec zaba­wy to jed­nak nie tyl­ko powieść o samo­świa­do­mo­ści, o czło­wie­ku, któ­ry zbyt wcze­śnie chce pod­su­mo­wać swo­je życie. To też histo­ria prze­kształ­ca­ją­ca się w her­sto­rię, zmie­nia­ją­ca wek­tor z doświad­cze­nia męskie­go na kobie­ce, a więc na ten nie­ogar­nia­ny kosmos, któ­ry w dość nie­oczy­wi­sty spo­sób prze­bi­ja homo­ero­tycz­ną i dzia­dow­ską bań­kę Dar­ka Mir­ka Mar­ka. Albo­wiem poja­wie­nie się w jego życiu cór­ki wybu­dza go z kosz­ma­ru nocy zimo­wej, uru­cha­mia­jąc w nim skry­wa­ne dotąd zaso­by empa­tii:

Czy­sta kome­dia, bo co o was, mło­dych kobie­tach, wie­dzia­łem? Poza tym, że tej jesie­ni nie były­ście nie­me: wypier­da­lać, wypier­da­lać! Że szły­ście nie jak w dym, ale w dym, robio­ny wam przez sądy, poli­cję, sutan­ny i nie­roz­dzie­wi­czo­ne pan­ny. Być albo nie być. Kobie­ty ist­nia­ły, lecz gdzieś dale­ko w Kobie­to­lan­dii.

Przy­wo­ła­ny frag­ment to świa­dec­two prze­mia­ny, jaką prze­szedł boha­ter, skła­nia­ją­cy nas do post­ham­le­tow­skie­go roz­wa­ża­nia: to dzia­ders czy nie dzia­ders? Oto jest pyta­nie. Czy tak mówi zgorzk­nia­ły gej-dzia­ders, któ­ry nie zro­bił karie­ry, więc los wyrzu­cił go na zarob­ko­wy mar­gi­nes? Obja­wia się nam tu ktoś, kto sta­ra się spoj­rzeć głę­biej na swo­je życie i dzię­ki prze­wrot­ne­mu loso­wi odkryć nie­zna­ną więź z bli­ski­mi, porzu­co­ny­mi w PRL, ale odzy­ska­ny­mi w nowej erze życia. I choć w Koń­cu zaba­wy znaj­dzie­my nie­co prze­ga­da­ne frag­men­ty i poszat­ko­wa­ne wąt­ki, to prze­wa­ża we mnie myśl, że w tej powie­ści jest tak wie­le nitek do zła­pa­nia, pocią­gnię­cia do sie­bie… – „oto począ­tek mojej zaba­wy z poważ­ną, choć nie­po­zba­wio­ną iro­nii i humo­ru lite­ra­tu­rą”.

Na koniec mogę jedy­nie spa­ra­fra­zo­wać – w duchu tej powie­ści – hasło będą­ce nazwą mar­ki Old Guys Rule, pro­du­ku­ją­cej mię­dzy inny­mi czap­ki z dasz­kiem, bejs­bo­lów­ki. W kon­tek­ście bio­gra­fii Dar­ka Mir­ka Mar­ka zga­dzam się z tym slo­ga­nem. Game’s not over. Old guys rule. Prze­mie­nio­ne sta­rusz­ki rzą­dzą. I nie jest to cytat z dra­ma­tu Szek­spi­ra.

– absolwent kulturoznawstwa i filologii polskiej.

więcej →

– teatrolog, krytyk kultury, recenzent prasowy, dziennikarz radiowy.

więcej →

Powiązane teksty