Tak jak istnieje w Polsce zespół Muzyka Końca Lata, tak Ishbel Szatrawską można nazwać „pisarką końca wojny”. Prawdę mówiąc, nie sądziłem, że z wielu żywiołów zawierających się w debiutanckim dramacie o Hershu Libkinie, wojna jest tym, co stanie się literackim j’accuse krakowskiej twórczyni. Wojna, a właściwie jej chaotyczny zmierzch. Tym aktualnie – za pomocą różnych poetyk, z różnych perspektyw – zajmuje się Szatrawska w swoich powieściach.
Utworów takich jak właśnie ukazujący się Wyrok niby powstało wiele (i pewnie jeszcze wiele powstanie). Jak napisała niedawno Monika Ochędowska na łamach „Tygodnika Powszechnego”: „wojna to czas, kiedy literatura wraca do swoich korzeni”. Groźba kolejnego, wielkiego konfliktu, która wisi od kilku lat nad nami – peryferiami Zachodu – staje się coraz bardziej realna, a więc budzi pierwotny strach i inne pierwotne instynkty, także te literackie. I właśnie, niestety, w historiach o ludziach snujących się przez „skrwawione ziemie” jawi się całe DNA prozy epickiej, szczególnie tej środkowoeuropejskiej. Na odwiecznym polu walki między wschodem a zachodem rzadko wyrastały typowe utwory czasów pokoju: Lalka Bolesława Prusa czy współczesny Stracony Poranek Gabrieli Adameşteanu. Aby powstały, potrzebne jest kilka lat spokojnego rozkwitu, rozwoju miast, kultury, cywilizacji, kawiarni, rodzinnych przedsiębiorstw. Zamiast tego, od Bałtyku po Morze Czarne pełno pisanych w pośpiechu, krótkich i rytmicznych opowieści o egzekucjach, zemście, przemycie i kradzieży.
Jest to wszystko trochę podobne do westernu, trochę do powieści drogi. Wspólne korzenie tej surowej prozy tkwią zapewne w mrocznych poematach Blake’a i Byrona, tak chętnie czytanych przez romantycznych wieszczów, których dorobił się każdy z małych, środkowoeuropejskich krajów. Powieść romantyczna o zawadiackich jeźdźcach albo żeglarzach to programowa kontynuacja starożytnych eposów, próba dojścia do pierwszych momentów ludzkiej relacji z językiem. I to samo czuć w Wyroku, który błyszczy dziwnymi metaforami, krótkim rozważaniem o pustce, rytmem końskich kopyt, resztkami życia na spalonych wsiach. Ta literatura wyrasta z samotności i niezgody na nihilizm, z odwiecznych pytań rzucanych na wiejący, zimny wiatr.
Przede wszystkim tło pasuje do wzorca Ziemi Ulro, która, w Miłoszowej interpretacji, jest przestrzenią odzwierciedlającą pustkę zachodniej cywilizacji, która pod wpływem wykształconej przez siebie filozofii „zapomniała o bycie”.
Wyrok dzieje się na fantazmatycznej, polskiej prowincji, w której jedne nazwy pochodzą z Małopolski, inne z Mazur, jeszcze inne z Beskidu i Tatr. Fabuła, w której Majda i Strzelecki gonią za hitlerowskim szpiclem, wydaje się jedną z ostatnich misji, jeszcze bardziej smutną i gorzką niż ta z filmu Popiół i diament Andrzeja Wajdy. To właściwie nie jest gonitwa za rozliczeniem z przeszłością, a rozpaczliwa walka o sens w świecie, który dawno już go stracił. Tu już dzieci, jeśli przeżyją, nauczone są głównie podrzynania gardeł. W książce pada zresztą pytanie „Czy jeszcze jest coś takiego jak dzieci?”. Wszystko zostało naznaczone głodem i traumą wojenną. Wsie nie mają w sobie grama sielskości, a jedynie grozę i nieufność wojennych lat (o ile istnieją, bowiem, jak wiadomo, spalenie wsi lub wycięcie jej w pień to w czasie wojny kwestia kilku minut).

Można powiedzieć, niczym Hannah Arendt, że w zastanej w Wyroku rzeczywistości wyobcowany jest każdy wobec każdego, co oczywiście pokrywa się z wysnutą w podobnym czasie i miejscu opowieścią Miłosza o współczesnej Ziemi Ulro.
Kim jest z kolei szpicel Pierończyk? Oczywiście zdrajcą, tylko kogo on zdradził? Wojna, w ujęciu tej powieści, jest przetasowaniem kart. Szansą dla tych, którzy przez lata oglądali próżność bogaczy i dziękowali bogom za każdy przeżyty dzień. Szpicel jest więc pozornie złą istotą, bo to człowiek naznaczony piętnem zdrady, ale kto podczas wojny nie popełnia zbrodni? Czy jest bardziej winny od kogokolwiek innego? A kogo w końcu obchodzi, jeśli donosił przegranej już stronie, hitlerowcom, którzy wtedy już tylko bronią się rozpaczliwie gdzieś pod Berlinem? Partyzanci wiedzą również, że ich własne dni są policzone, że Sowieci za chwilę wezmą ich na celownik, o ile już tego nie zrobili. Idą więc zabić szpicla, bo niczego poza zabijaniem już nie potrafią, bo „urodzili się, by dożyć czasu wojny”.
W Wyroku język przykuwa uwagę krótkimi, rytmicznymi zdaniami i oszczędnymi metaforami. Są one konstruowane polszczyzną na poły gwarową, na poły literacką. Podobnie jak nazwy miejscowości pochodzą z różnych części Polski, tak poszczególne wyrazy, idiomy można przypisać różnorakim rejestrom. Nie ma jednak wrażenia chaosu. To pisarstwo niezwykle zdyscyplinowane, z mocno wyostrzoną koncepcją zawierającą się w tytule (o którego znaczeniu faktycznie przekonać się można dopiero pod koniec lektury).
Jak to już zostało wspomniane na początku, powstało wiele podobnych utworów, natomiast trudno wyobrazić sobie istnienie literatury bez nich. To historie esencjonalne, mające swoje ujście zarówno w polskich powieściach sprzed wieków, jak Maria Antoniego Malczewskiego czy Lambro Juliusza Słowackiego, tak i we współczesnym, międzynarodowym kanonie (by wspomnieć tylko Drogę Cormaca McCarthy’ego czy Internat Serhija Żadana). Wszystkie wojny kończą się tak samo: bezsensowną tułaczką walczących, oczekiwaniem na śmierć z czyjejkolwiek ręki. W takich momentach ludzkiej egzystencji ukazuje się kruchość sensów i wszystkich kulturowych naddatków, jakie stwarza życie w harmonijnie funkcjonującej cywilizacji. Być może więc powtarzalność wojennych powieści, poematów, wierszy, piosenek i pamiętników stanowi o ciągłości życia gatunku, dla którego lata bardziej skomplikowane – lata dobrobytu i obfitości – są jedynie dziwną, choć powtarzającą się anomalią.
Podobnie jednak jak Toń, Wyrok odczytać można zgodnie ze słynnym zdaniem Williama Blake’a: „Nadmiar smutku się śmieje”. Pożoga wojenna, bezsens istnienia, nadchodząca śmierć i metafizyczny akcent w zakończeniu: to wszystko można obrócić w swoisty, szekspirowski żart. Z dziwacznych metafor padających w tekście, z mrocznego obrazowania wychodzi swoisty danse macabre, którego wyczucie ma niewątpliwie każdy szanujący się dramatopisarz. I właśnie, może to jest kluczem do zrozumienia prozy Szatrawskiej: pokazać w powieściach magiczną, dwoistą naturę teatru, który do końca trwania ludzkości będzie powtarzał, że Eros i Tanatos, sacrum i profanum, tragedia i komedia zawsze idą w parze. Byłoby to zgodne chociażby z tym, co Stanisław Brzozowski pisał przed laty o Dostojewskim: że jego najwybitniejsze powieści są w istocie zapisanymi prozą dramatami. Przenikanie się zresztą kultury dramatu i kultury prozatorskiej to rzecz dość powszechna. Niedawno przecież powstały słynne Dwie powieści ruchu Mateusza Górniaka, również bardzo mocno oparte na bliskiej relacji tych dwóch żywiołów.
Dlaczego więc literatura potrzebuje ciągłych powrotów do korzeni? Czy wojna jest najbardziej osobliwym z ludzkich zachowań, dlatego tak nieustannie się powtarza, w nowych wariantach, lecz z tym samym, tragicznym skutkiem? A może to literatura oddziałowuje na człowieka destrukcyjnie, prowadząc go w meandry odwiecznych pytań, na które nie ma odpowiedzi, jest jednak ciągle rozbudzana potrzeba zrzucenia z rzeczywistości cywilizacyjnych masek? Wszystko wskazuje, że w najbliższych latach przyjdzie nam niejednokrotnie o tym rozmyślać. Im szybciej się z tym pogodzimy, tym lepiej.