Czym jest poezja zaangażowana w 2025 roku

Od kil­ku mie­się­cy nawie­dza mnie pew­ne, nie­co już zapo­mnia­ne, a przez nie­któ­rych poetów i poet­ki daw­no wyeg­zor­cy­zmo­wa­ne wid­mo poezji zaan­ga­żo­wa­nej. A to mia­łem przy­jem­ność uczest­ni­czyć w spo­tka­niu autor­skim, pod­czas któ­re­go padło nie­mal obo­wiąz­ko­we pyta­nie: „jaki jest pani/pana sto­su­nek do poezji zaan­ga­żo­wa­nej?”, a to przy­naj­mniej kart­ko­wa­łem kolej­ne „sla­mo­we” tomy wyda­wa­ne przez WBPi­CAK, czę­sto nie­stro­nią­ce od poli­tycz­nej dekla­ra­tyw­no­ści. Razem z moim ser­decz­nym przy­ja­cie­lem Micha­łem Meme­szew­skim (pozdra­wiam!) spę­dzi­li­śmy parę ład­nych godzin na dale­kich od kon­klu­zji dys­ku­sjach: czy w 2025 roku war­to jesz­cze wskrze­szać tego tru­pa, któ­re­go, jak się zda­wa­ło, już daw­no pogrze­ba­ły set­ki debat, pane­li tema­tycz­nych, roz­mów na począ­tek i koniec w wia­do­mych wydaw­nic­twach, w książ­kach wia­do­mych kry­ty­ków i kry­ty­czek? A może trup prze­mie­nił się w upio­ra i bez wzglę­du na nasze zain­te­re­so­wa­nie tema­tem (tak­że w przy­pad­ku bra­ku tego zain­te­re­so­wa­nia) nie uciek­nie­my od dys­ku­sji o jego wpły­wie na bie­żą­cą dzia­łal­ność lite­rac­ką?

W opu­bli­ko­wa­nym nie­daw­no sąż­ni­stym tek­ście opi­su­ją­cym poetyc­kie debiu­ty 2024 roku Jakub Skur­tys pisał:

dobrze napi­sa­ny tekst sla­mer­ski jest dziś lep­szą soczew­ką języ­ka i pro­ble­mów spo­łecz­nych, niż jaka­kol­wiek – wspie­ra­na na fila­rach post­struk­tu­ral­nych teo­rii poli­tycz­no­ści – poezja tomi­ko­wa. Jest czymś na wzór śred­niej sta­ty­stycz­nej albo samej esen­cji lite­ra­tu­ry zaan­ga­żo­wa­nej, choć nie­ko­niecz­nie w tej posta­ci, któ­rej bro­ni­łem we „Wspól­nym mia­now­ni­ku”[1].

Coś jest więc na rze­czy – być może to wła­śnie poezja sla­mo­wa wypeł­nia dzi­siaj pust­kę po poli­tycz­nym poko­le­niu mil­le­nial­sów? Zda­ję sobie spra­wę, że w podob­nych sądach łatwo o pew­ne kry­tycz­no­li­te­rac­kie nad­uży­cia i zbyt banal­ne uogól­nie­nia – w koń­cu wie­lu twór­ców ska­no­ni­zo­wa­nych za spra­wą wyda­nej w 2016 roku anto­lo­gii Zebra­ło się śli­ny, wciąż aktyw­nie dzia­ła w lite­ra­tu­rze – na przy­kład Tomasz Bąk czy Kami­la Janiak – a debiu­tu­ją­ca póź­niej Justy­na Kuli­kow­ska wyda­je książ­ki nie­mal rok po roku. Nie­mniej pewien model zaan­ga­żo­wa­nia, dla któ­re­go waż­nym punk­tem odnie­sie­nia były utwo­ry Tom­ka Puł­ki czy dzia­łal­ność Roz­dziel­czo­ści Chle­ba, zda­je się dzi­siaj zepchnię­ty na dal­szy plan. Tym samym wyda­ną w 2025 roku książ­kę, któ­ra z owym mode­lem pole­mi­zu­je, nawią­zu­je do nie­go albo po pro­stu dzie­li z nim wie­le cech for­mal­nych, trud­no czy­tać w ode­rwa­niu od powy­żej nakre­ślo­ne­go kon­tek­stu. Tą książ­ką jest zna swo­je miej­sce Kaspra Pfe­ife­ra.

Kasper Pfeifer, „Zna swoje miejsce”, Łódź: Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, 2025.

Zanim jed­nak napi­szę wię­cej o samej publi­ka­cji, pozwo­lę sobie na dookre­śle­nie, z jakich ele­men­tów skła­da się ów post­puł­kow­ski model zaan­ga­żo­wa­nia.

Po pierw­sze – pró­ba kon­struk­cji pod­mio­tu zbio­ro­we­go (poko­le­nio­we­go) przy jed­no­cze­śnie pogłę­bio­nej reflek­sji na temat obec­no­ści „sie­bie” w wier­szu (gra­ma­tycz­nej, struk­tu­ral­nej) i świe­cie (zapo­śred­ni­czo­nym przez wyświe­tla­cze, ekra­ny, pro­ce­du­ry). Obra­zu­je to świet­nie meta­fo­ra „pod­sta­wie­nia”, obec­na choć­by w debiu­cie Rado­sła­wa Jur­cza­ka; raczej „bywa­nie” pod­mio­tu i hiper­łącz­ność jed­nost­ki z zewnę­trzem (tym zewnę­trzem może być – w wąskim rozu­mie­niu – poko­le­nie, w szer­szym – wiet­nam­skie dziec­ko sprze­da­ją­ce kal­ku­la­to­ry) niż ści­śle pierw­szo­oso­bo­wa per­spek­ty­wa.

Po dru­gie – myśle­nie o wier­szu jako o głę­bo­ko ustruk­tu­ry­zo­wa­nym tek­ście, czę­sto zbu­do­wa­nym na pod­sta­wie „zdań bazo­wych” – jak rzecz ujmo­wał Jakub Skur­tys[2] – pod­kre­śla­ją­cym swo­ją logicz­ność, eks­po­nu­ją­cym kie­run­ki wyni­ka­nia czy for­mu­ło­wa­nia rela­cji przy­na­leż­no­ści. Wsob­ność jest tu tyl­ko pozor­na; tak upo­rząd­ko­wa­ny tekst wca­le nie wyklu­cza zwro­tu ku zewnę­trzu, wręcz prze­ciw­nie – żywi się tym, co zewnętrz­ne, prze­ra­bia je i struk­tu­ry­zu­je. Za przy­kład mogły­by tu posłu­żyć roz­pi­sa­ne na kilka–kilkanaście wier­szy cią­gi przy­czy­no­wo-skut­ko­we w książ­kach Justy­ny Kuli­kow­skiej.

Po trze­cie – szcze­gól­ny spo­sób kon­stru­owa­nia meta­fo­ry. Załóż­my, że w wier­szu poja­wia się zda­nie: „jestem ręką”. Abs­tra­hu­jąc od tego, co mia­ła­by ozna­czać sama „ręka” – w kon­struk­cji tego typu będzie nas inte­re­so­wać rela­cja mię­dzy „ręką” a inny­mi przed­mio­ta­mi (na przy­kład „mone­tą”) oraz to, jakie wyda­rze­nia roz­gry­wa­ją się w tej prze­strze­ni i kto w nich uczest­ni­czy (na przy­kład: „kto obra­ca ręką?”). Tego rodza­ju meta­fo­ry, sło­wa o dużym ładun­ku sym­bo­licz­nym („ręka”, „oko”, język”, „wiersz”), mogą poja­wiać się w kil­ku róż­nych utwo­rach dane­go auto­ra, mogą też być pod­da­wa­ne cią­głej deme­ta­fo­ry­za­cji, umiesz­cza­ne w innych kon­tek­stach i zesta­wia­ne z kolej­ny­mi sytu­acja­mi.

Po czwar­te – co wyni­ka z poprzed­nie­go punk­tu – orga­ni­zo­wa­nie wier­szy w cykle, cią­gła auto­re­flek­sja, języ­ko­wa samo­zw­rot­ność.

Po pią­te – szcze­gól­ne upodo­ba­nie do meto­ni­mii i zapę­tleń, któ­re czę­sto wyni­ka­ją albo z prze­ko­na­nia o symu­la­krycz­no­ści świa­ta, z doświad­cze­nia hiper­rze­czy­wi­sto­ści ekra­nów (stąd jakaś „ręka” zamiast kon­kret­nej instan­cji spraw­czej; jakieś „oko” zamiast kon­kret­ne­go patrzą­ce­go pod­mio­tu), albo z napię­cia mię­dzy fizycz­no­ścią, cia­łem, akty­wi­zmem a obo­jęt­no­ścią świa­ta na tę fizycz­ność.

Powróć­my jesz­cze na chwi­lę do „sla­mo­wych” dyk­cji. Na czym pole­ga róż­ni­ca mię­dzy naszki­co­wa­nym powy­żej mode­lem zaan­ga­żo­wa­nia a poety­ką upra­wia­ną mię­dzy inny­mi przez Woj­cie­cha Kobu­sa, Aga­tę Afel­to­wicz czy Opal Ćwi­kłę? Ci ostat­ni pró­bu­ją odzwier­cie­dlać w swo­ich książ­kach pro­ble­my spo­łecz­ne; odno­szą się do donie­sień medial­nych, gło­śnych spo­łecz­nie tema­tów, ale osta­tecz­nie zazwy­czaj nie wycho­dzą poza ramy jed­nost­ko­wej per­spek­ty­wy. Przez swo­je uwi­kła­nie w per­for­ma­tycz­ność książ­ki te naj­czę­ściej wyra­ża­ją spo­łecz­ne lęki; klu­czo­we dla reto­rycz­ne­go try­bu tych tek­stów sta­ją się zaś „oso­bi­sty” głos nar­ra­to­ra oraz odwo­ły­wa­nie do „wspól­no­ty doświad­cze­nia” dzie­lo­nej z pro­jek­to­wa­nym czy­tel­ni­kiem.

Zaan­ga­żo­wa­ny wiersz post­puł­kow­ski znacz­nie czę­ściej powsta­je przez prze­ra­bia­nie i udziw­nia­nie języ­ko­we­go two­rzy­wa. Temat takie­go utwo­ru nie jest naj­waż­niej­szy dla zna­cze­nia tek­stu, naj­istot­niej­sze oka­zu­je się bowiem zde­rza­nie owe­go tema­tu z róż­ny­mi języ­ko­wy­mi i for­mal­ny­mi mode­la­mi, abs­tra­ho­wa­nie i meta­fo­ry­zo­wa­nie. Autor wier­sza, o któ­rym mowa, zamiast „zda­wać raport” z dane­go pro­ble­mu, raczej go „kon­stru­uje”; to z zesta­wia­nia i kon­fron­ta­cji ma wyło­nić się inte­re­su­ją­ce pod wzglę­dem poetyc­kim napię­cie.

Sko­ro czy­tel­nik poznał już moją, naszki­co­wa­ną tu skró­to­wo, rela­cję z „poli­tycz­ne­go” wycin­ka pol­skiej poezji, zapew­ne nie zdzi­wi się, gdy przy­znam, że książ­ka Pfe­ife­ra – z zauwa­żal­ną w niej potrze­bą roz­li­cze­nia się ze wspo­mnia­nym tru­pem zaan­ga­żo­wa­nia – dość moc­no mnie skon­fun­do­wa­ła. Co praw­da zna swo­je miej­sce sta­no­wi wyraź­ne nawią­za­nie auto­ra do jego debiu­tu (choć nie bez auto­po­le­micz­ne­go zacię­cia, o czym póź­niej), ale – mimo wszyst­ko, zwłasz­cza w obli­czu zmian, któ­re nastą­pi­ły w cią­gu ostat­nich kil­ku lat w obrę­bie dys­ku­sji nad poli­tycz­no­ścią poezji – intry­gu­ją­ce jest, w jakim momen­cie pro­po­zy­cję tego rodza­ju przed­sta­wia Pfe­ifer.

Zasta­nów­my się więc, z czym i z kim dokład­nie spie­ra się poeta. Już w dru­gim wier­szu – któ­ry jest tak napraw­dę począt­ko­wym frag­men­tem dłuż­sze­go tek­stu prze­pla­ta­ne­go inny­mi utwo­ra­mi – Pfe­ifer para­fra­zu­je Pąt­ni­ków ze swo­jej debiu­tanc­kiej książ­ki. Wiersz przy­wo­ła­ny w cało­ści brzmi tak:

szli­śmy myśląc o lamen­cie wład­nym by lepić typów z woli lecz ten któ­ry szedł
pła­zem chcąc widzieć wię­cej skle­ił z tema­tem pieśń pod któ­rą kitra­łem iro­nię

krzy­cząc do auto­rów nauczań mię­kłem zamy­ka­jąc się w żoł­nier­skim sło­wie
szli­śmy zauro­cze­ni bez­czel­ną pust­ką utrzy­ma­ną w mowie

Pust­ka w adbloc­ku była jed­nym z pojęć, któ­re poeta chęt­nie pod­da­wał meta­fo­ry­za­cji, poja­wia­ło się ono kil­ku­krot­nie i było ści­śle zwią­za­ne z języ­kiem – obra­ca­niem się komu­ni­ka­tu w iro­nię i pró­bą prze­zwy­cię­że­nia tego impa­su mię­dzy inny­mi przez cha­rak­te­ry­stycz­ny, baro­ko­wo-rycer­ski szta­faż. Wykre­owa­ny pod­miot miał być tref­ni­siem: gdy sytu­acja wyma­ga­ła od nie­go auto­kry­tycz­ne­go spoj­rze­nia – zdy­stan­so­wa­nym, a innym razem for­mu­łu­ją­cym zupeł­nie poważ­ne sądy pod pozo­rem żar­tu. Tak czy ina­czej – to struk­tu­ry języ­ka, cyber­ne­tycz­ne wywrot­ki, takie bądź inne zapo­śred­ni­cze­nia rze­czy­wi­sto­ści wyzna­cza­ją kształt poezji Pfe­ife­ra. Nie­ty­po­wa kon­wen­cja gatun­ko­wa pozwa­la­ła cie­ka­wie uchwy­cić wła­śnie to napię­cie, któ­re tak inte­re­so­wa­ło Rado­sła­wa Jur­cza­ka czy Macie­ja Taran­ka: pieśń sta­wa­ła się medium dla losów jed­nost­ko­we­go boha­te­ra, ale rów­no­cze­śnie odzwier­cie­dla­ła dyna­mi­kę poko­le­nio­we­go mar­szu, odwo­ły­wa­ła się do zbio­ro­wej ety­ki i form pozwa­la­ją­cych ustruk­tu­ry­zo­wać inter­su­biek­tyw­ne doświad­cze­nie pre­kar­no­ści.

W para­fra­zu­ją­cej ten wiersz Sfo­rze, pocho­dzą­cej z dru­gie­go tomu auto­ra, widać dwa zasad­ni­cze prze­su­nię­cia:

Szli­śmy,
myśląc o lamen­cie wład­nym […]
lecz ten, któ­ry szedł pła­zem […]
skle­ił z frak­ta­lem pieśń,
pod któ­rą cho­wa­łem iro­nię.

Idzie­my […]
bo prze­sta­li­śmy widzieć
przy­szłość
pod­trzy­my­wa­ną w mowie.

Frak­tal, czy­li obiekt moż­li­wie naj­bar­dziej samo­zw­rot­ny – iden­tycz­ny w ska­li mikro i makro, nie­skoń­cze­nie zło­żo­ny, sta­no­wią­cy jed­no­cze­śnie frag­ment i całość – to obraz języ­ka zapo­śred­ni­czo­ne­go do tego stop­nia, że nie wyni­ka już z nie­go żad­ne dzia­ła­nie – że nigdy nie pro­wa­dzi on do kon­klu­zji, lecz sta­je się rezer­wu­arem spo­łecz­nych fan­ta­zma­tów, odda­lo­nym od rze­tel­nej ana­li­zy socjo­lo­gicz­nej. W takim zwie­lo­krot­nie­niu auto­re­fe­ren­cji nie ma już miej­sca na upły­wa­ją­cy czas; zamiast two­rze­nia przy­szło­ścio­wej uto­pii jest wiecz­ne „teraz” – i ta wła­śnie, cha­rak­te­ry­stycz­na dla póź­ne­go kapi­ta­li­zmu cza­so­wa wsob­ność niwe­lu­je jaką­kol­wiek moż­li­wość uciecz­ki.

W kolej­nej czą­st­ce Sfo­ry Pfe­ifer pisze:

Nas ten śpiew,
nas ten słod­ki śpiew,
nas, sfo­ry, ten słod­ki śpiew
wpra­wia w śnie­nie.

„Sen” to – obok „bań­ki” – jed­no z waż­niej­szych pojęć, wokół któ­re­go poeta orga­ni­zu­je meta­fo­ry­kę spo­łecz­nej samo­zw­rot­no­ści. Wspo­mi­na­łem wcze­śniej, że zna swo­je miej­sce jest książ­ką roz­li­cze­nio­wą z poko­le­niem spod zna­ku wspo­mnia­nej anto­lo­gii Zebra­ło się śli­ny, i to wła­śnie z tego „snu”, czy­li pew­ne­go rodza­ju zamknię­cia się w wąskiej per­spek­ty­wie poko­le­nio­wej, roz­li­cza się autor. „Sen” to rów­nież roz­mi­nię­cie się rze­czy­wi­sto­ści z wyobra­że­nia­mi o zmia­nie spo­łecz­nej, brak nama­cal­nych efek­tów tych wyobra­żeń i pla­nów. Ten roz­li­cze­nio­wy ton naj­gło­śniej wybrzmie­wa w Pol­sce wiel­kich miast:

Obja­wił się poeta w gol­fie
z kasz­mi­ru. Czy­tał poemat o tru­dach pra­cy,
potem orga­ni­zo­wa­li­śmy
anty­ka­pi­ta­li­stycz­ne insty­tu­cje.

Uwiel­biam cie­bie, powie­dzia­łem,
mój bra­cie śnie.

Trud­no było­by uznać tego rodza­ju kry­ty­kę za szcze­gól­nie odkryw­czą, ale – szczę­śli­wie dla książ­ki – nar­ra­tor nie poprze­sta­je na samych podob­nie dosłow­nych obser­wa­cjach. Osta­tecz­nie Pfe­ife­ro­wi nie cho­dzi o dema­sko­wa­nie czy obna­ża­nie, ale o przed­sta­wie­nie kon­struk­tyw­nej pro­po­zy­cji – zre­de­fi­nio­wa­nia na nowo poję­cia tłu­mu i roz­ry­so­wa­nia moż­li­wych napięć mię­dzy nim a jed­nost­ką. „Śnie­nie” to w koń­cu rów­nież nie­zdol­ność do zawią­zy­wa­nia szer­szych soju­szy i pogrą­że­nie się w swo­jej wsob­no­ści. Dla­te­go wła­śnie pod­miot książ­ki Pfe­ife­ra nie jest cał­ko­wi­cie ukształ­to­wa­nym, jed­no­li­tym boha­te­rem, lecz czę­sto wygła­sza sprzecz­ne sądy, namy­śla się, wra­ca do pew­nych wąt­ków i je aktu­ali­zu­je. Nie­zmier­nie cha­rak­te­ry­stycz­na cho­ciaż­by dla poety­ki Taran­ka czy Kuli­kow­skiej figu­ra zapę­tle­nia, model języ­ka wciąż pod­da­wa­ne­go powtór­nym meta­fo­ry­za­cjom, w tej książ­ce odpo­wia­da namy­sło­wi nad kształ­to­wa­niem się tłu­mu (czy też „sfo­ry”). Ostat­nia część Krysz­ta­łów sfo­ry świet­nie odzwier­cie­dla ten klincz:

28.
Gdy­bym był w mocy czy­nić swo­ją wolę,
pło­nął­by ten dom.
Gdy­bym był w mocy czy­nić swo­ją wolę,
spo­kój wiódł­by nadzie­ją sfo­ry.

Momen­ta­mi pod­miot zda­je się cał­ko­wi­cie bez­wład­ny, powta­rza krą­żą­cy wśród sfo­ry refren, jest czę­ścią mar­szu, w któ­rym powie­la­ne fra­zy siłą rze­czy ule­ga­ją znie­kształ­ce­niom, rezo­nu­ją ze sło­wa­mi innych współ­uczest­ni­ków. Poja­wia­ją się tu jed­nak rów­nież afek­ty, takie jak: strach, gniew i bez­sil­ność, któ­re mają, owszem, swo­ją jed­nost­ko­wą arty­ku­la­cję, ale wybrzmie­wa­ją zupeł­nie róż­nie, zależ­nie od oko­licz­no­ści. Wyda­je się to dość banal­nym stwier­dze­niem, nie­mniej Pfe­ifer potra­fi tę obser­wa­cję inte­re­su­ją­co opi­sać; i tak sło­wa klu­cze oraz meta­fo­ry nabie­ra­ją róż­nych zna­czeń w zależ­no­ści od try­bu wypo­wie­dzi (zbio­ro­wy, ale pierw­szo­oso­bo­wy sta­te­ment, wypo­wiedź skie­ro­wa­na do dru­giej oso­by, zda­nia zasły­sza­ne z tłu­mu), licz­by powtó­rzeń czy wła­śnie „oto­cze­nia” seman­tycz­ne­go. W wier­szu Lej­ce poja­wia się kun­del – nie­jed­no­li­ty, zmie­nia­ją­cy się boha­ter, czło­nek sfo­ry:

Nam, któ­rzy wymy­śli­li­śmy czu­łość, kun­del zry­wa się z pier­si.
A prze­cież wyra­ża­li­śmy sie­bie,

wycho­dzi­li­śmy ze stre­fy kom­for­tu, śmia­ło sta­wa­li­śmy się sobą.
Spo­kój wymy­śli­li­śmy i czu­łość, któ­rych odmó­wi­li­ście ludziom.

Ser­ce ści­śnię­te jak krysz­tał. Z zazdro­ści mażę się w sfo­rze.
Mówią, że brak mi ogła­dy, gdy szcze­kam.

W przy­wo­ła­nym powy­żej wier­szu mamy i zbio­ro­wą per­spek­ty­wę pierw­szo­oso­bo­wą („nam”, „wyra­ża­li­śmy sie­bie”), i bli­żej nie­spre­cy­zo­wa­ne „wy” (czy zarzut jest for­mu­ło­wa­ny w obrę­bie sfo­ry? czy pod­miot prze­ma­wia w imie­niu swo­im, wspól­no­ty i czy w ogó­le dało­by się roz­róż­nić te dwa try­by wypo­wie­dzi?), i roz­pły­nię­cie się w wie­lo­ści („mażę się w sfo­rze”). Z jed­nej stro­ny „kun­del” mógł­by być wyra­ża­ną emo­cją – czy­li czymś przy­god­nym, pew­nym sta­nem, jaki widzą inni ludzie. Z dru­giej stro­ny – czy ta zewnętrz­na obser­wa­cja nie spra­wia, że chwi­lo­wo (sko­ro „brak mi ogła­dy”) tym kun­dlem jest wła­śnie pod­miot? W wier­szu tym dobrze widać, że mowa nie tyle o trwa­łej przy­na­leż­no­ści do wspól­no­ty-sfo­ry, ile o przy­god­nym uczest­ni­cze­niu w jej dzia­ła­niach. Pod­miot wzbra­nia się od przy­ję­cia toż­sa­mo­ści kun­dla, zamiast tego zaj­mu­je okre­ślo­ne pozy­cje spo­łecz­ne, wystę­pu­je z inny­mi boha­te­ra­mi, kie­dy podob­nie jak oni odczu­wa gniew i gdy ma z nimi zbież­ny inte­res. „Kun­del” w koń­cu bywa rów­nież psem, jak w Lamen­cie („Skąd wiesz, że gdy­bym miał psa, nie nazwał­bym go spo­kój?”), czy zwie­rzę­ciem, jak w wień­czą­cym tom wier­szu Trzy­maj gar­dę, pię­ści twar­de:

Prze­mie­rzy­li­śmy zwie­rzę wzdłuż i wszerz, teraz pamię­tam
wydłu­ba­łem drza­zgę tuż przed speł­nie­niem i było mnie wresz­cie stać,
by powie­dzieć, na czyj koszt tu jestem.

W stra­te­gii poetyc­kiej Pfe­ife­ra jest jesz­cze jed­na inte­re­su­ją­ca rzecz – jak­kol­wiek pod­miot się zapę­tla, poję­cia mie­sza­ją się ze sobą (trud­no mówić o jakiejś ewo­lu­cji: naj­pierw „kun­del”, póź­niej „pies”, na koń­cu „zwie­rzę”), to jed­nak widać, że wszyst­kie te ele­men­ty two­rzą jed­ną nar­ra­cyj­ną ukła­dan­kę. Tak – pod­miot raz sta­je się czę­ścią tłu­mu, a innym razem się od nie­go odłą­cza (jak pisze Pfe­ifer: „Kmi­ny idą echem”), nie­któ­re sło­wa i posta­ci są wid­mo­we, ale – zwłasz­cza w dru­giej poło­wie książ­ki – sto­sun­ko­wo łatwo dostrzec kie­ru­nek mar­szu – jak­by przy­wró­ce­nie przy­szło­ści i celo­wo­ści mia­ło toro­wać dro­gę wyj­ścia z póź­no­ka­pi­ta­li­stycz­ne­go zapę­tle­nia ku obiet­ni­cy lep­sze­go życia. Pfe­ifer w nie­któ­rych miej­scach prze­ma­wia pro­fe­tycz­nym, pod­nio­słym tonem. Zresz­tą uto­pij­ną cza­so­prze­strze­nią, do któ­rej zmie­rza sfo­ra, jest peł­na reli­gij­nych kon­tek­stów „nie­dzie­la”. W wier­szu Wyru­szyć bez chle­ba i bro­ni czy­ta­my:

Czas wol­ny:
męt­ny i krót­ki. Pla­no­wać, kon­su­mo­wać,

nie nudzić się. Góry zle­gły
w poło­gu, uro­dził się pies.

Każ­dy jego dzień będzie jak nie­dzie­la.

Już w poprzed­nim tomie Pfe­ife­ra inte­re­su­ją­ce było przy­wra­ca­nie histo­rycz­no­ści (stąd mię­dzy inny­mi się­ga­nie auto­ra po zako­rze­nio­ną w kon­kret­nym cza­sie dyk­cję lite­rac­ką, jaką była poezja rycer­ska). Jak pisał Krzysz­tof Szta­fa w recen­zji dla „Małe­go For­ma­tu”, cho­dzi­ło „o wypra­co­wa­nie dzia­ła­ją­cej – boga­tej i prze­wrot­nie upo­rząd­ko­wa­nej – for­my mogą­cej w jakiś sub­wer­syw­ny spo­sób wypeł­nić trom­ta­dra­cyj­ną, post­hi­sto­rycz­ną nija­kość póź­ne­go kapi­ta­li­zmu”[3]. Mimo to w prze­ci­wień­stwie do adbloc­ka, czer­pią­ce­go z daw­nych tra­dy­cji, zna swo­je miej­sce wyraź­niej uka­zu­je potrze­bę wypra­co­wa­nia uto­pij­nej przy­szło­ści. W tym kon­tek­ście poja­wia się kwe­stia „gro­dzeń”, „dzie­lo­nych zie­mi” – rezo­nu­ją tu więc wąt­ki obec­ne w twór­czo­ści takich kry­ty­ków i bada­czy, jak Dawid Kuja­wa, Łukasz Moll czy Kata­rzy­na Cze­czot, zwią­za­nych z bada­niem histo­rii oddol­nych (przede wszyst­kim lum­pen­pro­le­ta­ria­tu i motło­chu). W książ­ce Pfe­ife­ra tak­że bio­lo­gicz­na wie­lość ma pro­wa­dzić do ponow­ne­go uwspól­nie­nia dóbr, a gra­ni­ce mię­dzy poszcze­gól­ny­mi gru­pa­mi i orga­ni­zma­mi mają się roz­sz­czel­niać, co widać w para­fra­zie słyn­ne­go wier­sza Charles’a Baudelaire’a:

Słoń­ce oświe­tla­ło słu­pem tę gni­dę,
jak gdy­by chcia­ło ją wypiec na zło­to
i po kawa­łu wygro­dzić
nie­dziel­ne dotąd jed­no.

Nie będę ukry­wał, że aku­rat we frag­men­tach, któ­re naj­do­słow­niej obra­zu­ją pew­ną filo­zo­fię poli­tycz­ną, tom Pfe­ife­ra wyda­je mi się naj­mniej inte­re­su­ją­cy. Nie cho­dzi tu nawet o kon­kret­ny zestaw poglą­dów czy idei, ale o tro­chę zbyt oczy­wi­ste roz­wią­za­nia, wyraź­nie kon­tra­stu­ją­ce ze zde­cy­do­wa­nie mniej jed­no­znacz­ny­mi pozy­cja­mi pod­mio­to­wy­mi, któ­re roz­pi­su­je w książ­ce poeta. Mimo że punk­tem wyj­ścia książ­ki Pfe­ife­ra są pro­ble­my odmien­ne od for­mu­ło­wa­nych swe­go cza­su przez poko­le­nie sku­pio­ne wokół anto­lo­gii Zebra­ło się śli­ny, wią­żą się one z przy­ję­ciem podob­nej per­spek­ty­wy. Ani „oso­bi­sta” reflek­sja, ani pisa­nie poko­le­nio­we­go mani­fe­stu – lecz nie­zwy­kle pro­duk­tyw­na dia­lek­ty­ka jed­nost­ki i tłu­mu, bywa­nia, pod­sta­wia­nia pod rów­na­nie i wycho­dze­nia sta­je się odpo­wie­dzią na trud­ne do uchwy­ce­nia napię­cie wyni­ka­ją­ce z uczest­nic­twa w „sfo­rze”. Z post­puł­kow­skiej poety­ki autor adbloc­ka czer­pie rów­nież wyjąt­ko­wo zdy­scy­pli­no­wa­ny, celo­wy for­mal­nie język – pra­cę na zapę­tla­niu, powta­rza­niu i deme­ta­fo­ry­zo­wa­niu pojęć.

Powróć­my na chwi­lę do począt­ko­wych roz­wa­żań o dzi­siej­szym sta­tu­sie tak zwa­nej poezji zaan­ga­żo­wa­nej: czy zna swo­je miej­sce jest książ­ką ana­chro­nicz­ną i przez swój roz­li­cze­nio­wy cha­rak­ter nie­po­trzeb­ną, nie­in­te­re­su­ją­cą? Wręcz prze­ciw­nie – pro­sił­bym o wię­cej podob­nych pro­po­zy­cji poetyc­kich, tak spraw­nie roz­bi­ja­ją­cych zgra­ny do bólu ter­cet: zaan­ga­żo­wa­nie – kon­fe­sja – toż­sa­mość. W koń­cu Pfe­ifer sku­pia się na pew­nych poetyc­kich roz­li­cze­niach nie po to, żeby zane­go­wać post­puł­kow­ski model zaan­ga­żo­wa­nia, ale by go odświe­żyć. Nawet jeśli momen­ta­mi zna swo­je miej­sce ocie­ra się o zbyt­nią oczy­wi­stość roz­po­znań, to rekom­pen­su­je te wady z nawiąz­ką – dzię­ki cie­ka­we­mu wyko­rzy­sta­niu tro­chę już zaku­rzo­nej poety­ki (jak widać – wciąż mają­cej wie­le do zaofe­ro­wa­nia), peł­nej wewnętrz­nych napięć i niu­an­sów pra­cy nad pod­mio­to­wo­ścią oraz świe­że­mu spoj­rze­niu na pew­ne wąt­ki, takie jak mię­dzy­ga­tun­ko­wa uto­pia czy płyn­ność pod­mio­tu, któ­re w naj­now­szej pol­skiej poezji zazwy­czaj bio­rą na sztan­da­ry auto­rzy two­rzą­cy w cał­ko­wi­cie innych – powiedz­my: mniej zdy­scy­pli­no­wa­nych for­mal­nie – poety­kach. Ale to już zupeł­nie inny temat.

[1] J. Skur­tys, Raport ze staj­ni Augia­sza, czy­li pod­su­mo­wa­nie debiu­tów poetyc­kich 2024, „Mały For­mat” 2025, nr 3–4, onli­ne: https://malyformat.com/2025/05/raport-ze-stajni-augiasza-czyli-podsumowanie-debiutow-poetyckich-2024/ [dostęp: 10.07.2025].

[2] Ten­że, Tomasz Puł­ka. Long­play. O wybie­ga­niu z raju [w:] Psem i kością. Recep­cja poezji Toma­sza Puł­ki do roku 2021, oprac. P, Kacz­mar­ski, Kra­ków: Insty­tut Lite­ra­tu­ry, 2021, s. 148.

[3] K. Szta­fa, Wszy­scy, czy­li zgu­bie­ni, „Mały For­mat” 2019, nr 5, onli­ne: https://malyformat.com/2019/05/7758/ [dostęp: 10.07.2025].

– poeta, redaktor czasopisma i wydawnictwa KONTENT, okazjonalnie krytyk.

więcej →

– autor dwóch książek poetyckich: zna swoje miejsce oraz adblock.

więcej →

Powiązane teksty