Od kilku miesięcy nawiedza mnie pewne, nieco już zapomniane, a przez niektórych poetów i poetki dawno wyegzorcyzmowane widmo poezji zaangażowanej. A to miałem przyjemność uczestniczyć w spotkaniu autorskim, podczas którego padło niemal obowiązkowe pytanie: „jaki jest pani/pana stosunek do poezji zaangażowanej?”, a to przynajmniej kartkowałem kolejne „slamowe” tomy wydawane przez WBPiCAK, często niestroniące od politycznej deklaratywności. Razem z moim serdecznym przyjacielem Michałem Memeszewskim (pozdrawiam!) spędziliśmy parę ładnych godzin na dalekich od konkluzji dyskusjach: czy w 2025 roku warto jeszcze wskrzeszać tego trupa, którego, jak się zdawało, już dawno pogrzebały setki debat, paneli tematycznych, rozmów na początek i koniec w wiadomych wydawnictwach, w książkach wiadomych krytyków i krytyczek? A może trup przemienił się w upiora i bez względu na nasze zainteresowanie tematem (także w przypadku braku tego zainteresowania) nie uciekniemy od dyskusji o jego wpływie na bieżącą działalność literacką?
W opublikowanym niedawno sążnistym tekście opisującym poetyckie debiuty 2024 roku Jakub Skurtys pisał:
dobrze napisany tekst slamerski jest dziś lepszą soczewką języka i problemów społecznych, niż jakakolwiek – wspierana na filarach poststrukturalnych teorii polityczności – poezja tomikowa. Jest czymś na wzór średniej statystycznej albo samej esencji literatury zaangażowanej, choć niekoniecznie w tej postaci, której broniłem we „Wspólnym mianowniku”[1].
Coś jest więc na rzeczy – być może to właśnie poezja slamowa wypełnia dzisiaj pustkę po politycznym pokoleniu millenialsów? Zdaję sobie sprawę, że w podobnych sądach łatwo o pewne krytycznoliterackie nadużycia i zbyt banalne uogólnienia – w końcu wielu twórców skanonizowanych za sprawą wydanej w 2016 roku antologii Zebrało się śliny, wciąż aktywnie działa w literaturze – na przykład Tomasz Bąk czy Kamila Janiak – a debiutująca później Justyna Kulikowska wydaje książki niemal rok po roku. Niemniej pewien model zaangażowania, dla którego ważnym punktem odniesienia były utwory Tomka Pułki czy działalność Rozdzielczości Chleba, zdaje się dzisiaj zepchnięty na dalszy plan. Tym samym wydaną w 2025 roku książkę, która z owym modelem polemizuje, nawiązuje do niego albo po prostu dzieli z nim wiele cech formalnych, trudno czytać w oderwaniu od powyżej nakreślonego kontekstu. Tą książką jest zna swoje miejsce Kaspra Pfeifera.
Zanim jednak napiszę więcej o samej publikacji, pozwolę sobie na dookreślenie, z jakich elementów składa się ów postpułkowski model zaangażowania.
Po pierwsze – próba konstrukcji podmiotu zbiorowego (pokoleniowego) przy jednocześnie pogłębionej refleksji na temat obecności „siebie” w wierszu (gramatycznej, strukturalnej) i świecie (zapośredniczonym przez wyświetlacze, ekrany, procedury). Obrazuje to świetnie metafora „podstawienia”, obecna choćby w debiucie Radosława Jurczaka; raczej „bywanie” podmiotu i hiperłączność jednostki z zewnętrzem (tym zewnętrzem może być – w wąskim rozumieniu – pokolenie, w szerszym – wietnamskie dziecko sprzedające kalkulatory) niż ściśle pierwszoosobowa perspektywa.
Po drugie – myślenie o wierszu jako o głęboko ustrukturyzowanym tekście, często zbudowanym na podstawie „zdań bazowych” – jak rzecz ujmował Jakub Skurtys[2] – podkreślającym swoją logiczność, eksponującym kierunki wynikania czy formułowania relacji przynależności. Wsobność jest tu tylko pozorna; tak uporządkowany tekst wcale nie wyklucza zwrotu ku zewnętrzu, wręcz przeciwnie – żywi się tym, co zewnętrzne, przerabia je i strukturyzuje. Za przykład mogłyby tu posłużyć rozpisane na kilka–kilkanaście wierszy ciągi przyczynowo-skutkowe w książkach Justyny Kulikowskiej.
Po trzecie – szczególny sposób konstruowania metafory. Załóżmy, że w wierszu pojawia się zdanie: „jestem ręką”. Abstrahując od tego, co miałaby oznaczać sama „ręka” – w konstrukcji tego typu będzie nas interesować relacja między „ręką” a innymi przedmiotami (na przykład „monetą”) oraz to, jakie wydarzenia rozgrywają się w tej przestrzeni i kto w nich uczestniczy (na przykład: „kto obraca ręką?”). Tego rodzaju metafory, słowa o dużym ładunku symbolicznym („ręka”, „oko”, język”, „wiersz”), mogą pojawiać się w kilku różnych utworach danego autora, mogą też być poddawane ciągłej demetaforyzacji, umieszczane w innych kontekstach i zestawiane z kolejnymi sytuacjami.
Po czwarte – co wynika z poprzedniego punktu – organizowanie wierszy w cykle, ciągła autorefleksja, językowa samozwrotność.
Po piąte – szczególne upodobanie do metonimii i zapętleń, które często wynikają albo z przekonania o symulakryczności świata, z doświadczenia hiperrzeczywistości ekranów (stąd jakaś „ręka” zamiast konkretnej instancji sprawczej; jakieś „oko” zamiast konkretnego patrzącego podmiotu), albo z napięcia między fizycznością, ciałem, aktywizmem a obojętnością świata na tę fizyczność.
Powróćmy jeszcze na chwilę do „slamowych” dykcji. Na czym polega różnica między naszkicowanym powyżej modelem zaangażowania a poetyką uprawianą między innymi przez Wojciecha Kobusa, Agatę Afeltowicz czy Opal Ćwikłę? Ci ostatni próbują odzwierciedlać w swoich książkach problemy społeczne; odnoszą się do doniesień medialnych, głośnych społecznie tematów, ale ostatecznie zazwyczaj nie wychodzą poza ramy jednostkowej perspektywy. Przez swoje uwikłanie w performatyczność książki te najczęściej wyrażają społeczne lęki; kluczowe dla retorycznego trybu tych tekstów stają się zaś „osobisty” głos narratora oraz odwoływanie do „wspólnoty doświadczenia” dzielonej z projektowanym czytelnikiem.
Zaangażowany wiersz postpułkowski znacznie częściej powstaje przez przerabianie i udziwnianie językowego tworzywa. Temat takiego utworu nie jest najważniejszy dla znaczenia tekstu, najistotniejsze okazuje się bowiem zderzanie owego tematu z różnymi językowymi i formalnymi modelami, abstrahowanie i metaforyzowanie. Autor wiersza, o którym mowa, zamiast „zdawać raport” z danego problemu, raczej go „konstruuje”; to z zestawiania i konfrontacji ma wyłonić się interesujące pod względem poetyckim napięcie.
Skoro czytelnik poznał już moją, naszkicowaną tu skrótowo, relację z „politycznego” wycinka polskiej poezji, zapewne nie zdziwi się, gdy przyznam, że książka Pfeifera – z zauważalną w niej potrzebą rozliczenia się ze wspomnianym trupem zaangażowania – dość mocno mnie skonfundowała. Co prawda zna swoje miejsce stanowi wyraźne nawiązanie autora do jego debiutu (choć nie bez autopolemicznego zacięcia, o czym później), ale – mimo wszystko, zwłaszcza w obliczu zmian, które nastąpiły w ciągu ostatnich kilku lat w obrębie dyskusji nad politycznością poezji – intrygujące jest, w jakim momencie propozycję tego rodzaju przedstawia Pfeifer.
Zastanówmy się więc, z czym i z kim dokładnie spiera się poeta. Już w drugim wierszu – który jest tak naprawdę początkowym fragmentem dłuższego tekstu przeplatanego innymi utworami – Pfeifer parafrazuje Pątników ze swojej debiutanckiej książki. Wiersz przywołany w całości brzmi tak:
szliśmy myśląc o lamencie władnym by lepić typów z woli lecz ten który szedł
płazem chcąc widzieć więcej skleił z tematem pieśń pod którą kitrałem ironię
krzycząc do autorów nauczań miękłem zamykając się w żołnierskim słowie
szliśmy zauroczeni bezczelną pustką utrzymaną w mowie
Pustka w adblocku była jednym z pojęć, które poeta chętnie poddawał metaforyzacji, pojawiało się ono kilkukrotnie i było ściśle związane z językiem – obracaniem się komunikatu w ironię i próbą przezwyciężenia tego impasu między innymi przez charakterystyczny, barokowo-rycerski sztafaż. Wykreowany podmiot miał być trefnisiem: gdy sytuacja wymagała od niego autokrytycznego spojrzenia – zdystansowanym, a innym razem formułującym zupełnie poważne sądy pod pozorem żartu. Tak czy inaczej – to struktury języka, cybernetyczne wywrotki, takie bądź inne zapośredniczenia rzeczywistości wyznaczają kształt poezji Pfeifera. Nietypowa konwencja gatunkowa pozwalała ciekawie uchwycić właśnie to napięcie, które tak interesowało Radosława Jurczaka czy Macieja Taranka: pieśń stawała się medium dla losów jednostkowego bohatera, ale równocześnie odzwierciedlała dynamikę pokoleniowego marszu, odwoływała się do zbiorowej etyki i form pozwalających ustrukturyzować intersubiektywne doświadczenie prekarności.
W parafrazującej ten wiersz Sforze, pochodzącej z drugiego tomu autora, widać dwa zasadnicze przesunięcia:
Szliśmy,
myśląc o lamencie władnym […]
lecz ten, który szedł płazem […]
skleił z fraktalem pieśń,
pod którą chowałem ironię.
Idziemy […]
bo przestaliśmy widzieć
przyszłość
podtrzymywaną w mowie.
Fraktal, czyli obiekt możliwie najbardziej samozwrotny – identyczny w skali mikro i makro, nieskończenie złożony, stanowiący jednocześnie fragment i całość – to obraz języka zapośredniczonego do tego stopnia, że nie wynika już z niego żadne działanie – że nigdy nie prowadzi on do konkluzji, lecz staje się rezerwuarem społecznych fantazmatów, oddalonym od rzetelnej analizy socjologicznej. W takim zwielokrotnieniu autoreferencji nie ma już miejsca na upływający czas; zamiast tworzenia przyszłościowej utopii jest wieczne „teraz” – i ta właśnie, charakterystyczna dla późnego kapitalizmu czasowa wsobność niweluje jakąkolwiek możliwość ucieczki.
W kolejnej cząstce Sfory Pfeifer pisze:
Nas ten śpiew,
nas ten słodki śpiew,
nas, sfory, ten słodki śpiew
wprawia w śnienie.
„Sen” to – obok „bańki” – jedno z ważniejszych pojęć, wokół którego poeta organizuje metaforykę społecznej samozwrotności. Wspominałem wcześniej, że zna swoje miejsce jest książką rozliczeniową z pokoleniem spod znaku wspomnianej antologii Zebrało się śliny, i to właśnie z tego „snu”, czyli pewnego rodzaju zamknięcia się w wąskiej perspektywie pokoleniowej, rozlicza się autor. „Sen” to również rozminięcie się rzeczywistości z wyobrażeniami o zmianie społecznej, brak namacalnych efektów tych wyobrażeń i planów. Ten rozliczeniowy ton najgłośniej wybrzmiewa w Polsce wielkich miast:
Objawił się poeta w golfie
z kaszmiru. Czytał poemat o trudach pracy,
potem organizowaliśmy
antykapitalistyczne instytucje.
Uwielbiam ciebie, powiedziałem,
mój bracie śnie.
Trudno byłoby uznać tego rodzaju krytykę za szczególnie odkrywczą, ale – szczęśliwie dla książki – narrator nie poprzestaje na samych podobnie dosłownych obserwacjach. Ostatecznie Pfeiferowi nie chodzi o demaskowanie czy obnażanie, ale o przedstawienie konstruktywnej propozycji – zredefiniowania na nowo pojęcia tłumu i rozrysowania możliwych napięć między nim a jednostką. „Śnienie” to w końcu również niezdolność do zawiązywania szerszych sojuszy i pogrążenie się w swojej wsobności. Dlatego właśnie podmiot książki Pfeifera nie jest całkowicie ukształtowanym, jednolitym bohaterem, lecz często wygłasza sprzeczne sądy, namyśla się, wraca do pewnych wątków i je aktualizuje. Niezmiernie charakterystyczna chociażby dla poetyki Taranka czy Kulikowskiej figura zapętlenia, model języka wciąż poddawanego powtórnym metaforyzacjom, w tej książce odpowiada namysłowi nad kształtowaniem się tłumu (czy też „sfory”). Ostatnia część Kryształów sfory świetnie odzwierciedla ten klincz:
28.
Gdybym był w mocy czynić swoją wolę,
płonąłby ten dom.
Gdybym był w mocy czynić swoją wolę,
spokój wiódłby nadzieją sfory.
Momentami podmiot zdaje się całkowicie bezwładny, powtarza krążący wśród sfory refren, jest częścią marszu, w którym powielane frazy siłą rzeczy ulegają zniekształceniom, rezonują ze słowami innych współuczestników. Pojawiają się tu jednak również afekty, takie jak: strach, gniew i bezsilność, które mają, owszem, swoją jednostkową artykulację, ale wybrzmiewają zupełnie różnie, zależnie od okoliczności. Wydaje się to dość banalnym stwierdzeniem, niemniej Pfeifer potrafi tę obserwację interesująco opisać; i tak słowa klucze oraz metafory nabierają różnych znaczeń w zależności od trybu wypowiedzi (zbiorowy, ale pierwszoosobowy statement, wypowiedź skierowana do drugiej osoby, zdania zasłyszane z tłumu), liczby powtórzeń czy właśnie „otoczenia” semantycznego. W wierszu Lejce pojawia się kundel – niejednolity, zmieniający się bohater, członek sfory:
Nam, którzy wymyśliliśmy czułość, kundel zrywa się z piersi.
A przecież wyrażaliśmy siebie,
wychodziliśmy ze strefy komfortu, śmiało stawaliśmy się sobą.
Spokój wymyśliliśmy i czułość, których odmówiliście ludziom.
Serce ściśnięte jak kryształ. Z zazdrości mażę się w sforze.
Mówią, że brak mi ogłady, gdy szczekam.
W przywołanym powyżej wierszu mamy i zbiorową perspektywę pierwszoosobową („nam”, „wyrażaliśmy siebie”), i bliżej niesprecyzowane „wy” (czy zarzut jest formułowany w obrębie sfory? czy podmiot przemawia w imieniu swoim, wspólnoty i czy w ogóle dałoby się rozróżnić te dwa tryby wypowiedzi?), i rozpłynięcie się w wielości („mażę się w sforze”). Z jednej strony „kundel” mógłby być wyrażaną emocją – czyli czymś przygodnym, pewnym stanem, jaki widzą inni ludzie. Z drugiej strony – czy ta zewnętrzna obserwacja nie sprawia, że chwilowo (skoro „brak mi ogłady”) tym kundlem jest właśnie podmiot? W wierszu tym dobrze widać, że mowa nie tyle o trwałej przynależności do wspólnoty-sfory, ile o przygodnym uczestniczeniu w jej działaniach. Podmiot wzbrania się od przyjęcia tożsamości kundla, zamiast tego zajmuje określone pozycje społeczne, występuje z innymi bohaterami, kiedy podobnie jak oni odczuwa gniew i gdy ma z nimi zbieżny interes. „Kundel” w końcu bywa również psem, jak w Lamencie („Skąd wiesz, że gdybym miał psa, nie nazwałbym go spokój?”), czy zwierzęciem, jak w wieńczącym tom wierszu Trzymaj gardę, pięści twarde:
Przemierzyliśmy zwierzę wzdłuż i wszerz, teraz pamiętam
wydłubałem drzazgę tuż przed spełnieniem i było mnie wreszcie stać,
by powiedzieć, na czyj koszt tu jestem.
W strategii poetyckiej Pfeifera jest jeszcze jedna interesująca rzecz – jakkolwiek podmiot się zapętla, pojęcia mieszają się ze sobą (trudno mówić o jakiejś ewolucji: najpierw „kundel”, później „pies”, na końcu „zwierzę”), to jednak widać, że wszystkie te elementy tworzą jedną narracyjną układankę. Tak – podmiot raz staje się częścią tłumu, a innym razem się od niego odłącza (jak pisze Pfeifer: „Kminy idą echem”), niektóre słowa i postaci są widmowe, ale – zwłaszcza w drugiej połowie książki – stosunkowo łatwo dostrzec kierunek marszu – jakby przywrócenie przyszłości i celowości miało torować drogę wyjścia z późnokapitalistycznego zapętlenia ku obietnicy lepszego życia. Pfeifer w niektórych miejscach przemawia profetycznym, podniosłym tonem. Zresztą utopijną czasoprzestrzenią, do której zmierza sfora, jest pełna religijnych kontekstów „niedziela”. W wierszu Wyruszyć bez chleba i broni czytamy:
Czas wolny:
mętny i krótki. Planować, konsumować,
nie nudzić się. Góry zległy
w połogu, urodził się pies.
Każdy jego dzień będzie jak niedziela.
Już w poprzednim tomie Pfeifera interesujące było przywracanie historyczności (stąd między innymi sięganie autora po zakorzenioną w konkretnym czasie dykcję literacką, jaką była poezja rycerska). Jak pisał Krzysztof Sztafa w recenzji dla „Małego Formatu”, chodziło „o wypracowanie działającej – bogatej i przewrotnie uporządkowanej – formy mogącej w jakiś subwersywny sposób wypełnić tromtadracyjną, posthistoryczną nijakość późnego kapitalizmu”[3]. Mimo to w przeciwieństwie do adblocka, czerpiącego z dawnych tradycji, zna swoje miejsce wyraźniej ukazuje potrzebę wypracowania utopijnej przyszłości. W tym kontekście pojawia się kwestia „grodzeń”, „dzielonych ziemi” – rezonują tu więc wątki obecne w twórczości takich krytyków i badaczy, jak Dawid Kujawa, Łukasz Moll czy Katarzyna Czeczot, związanych z badaniem historii oddolnych (przede wszystkim lumpenproletariatu i motłochu). W książce Pfeifera także biologiczna wielość ma prowadzić do ponownego uwspólnienia dóbr, a granice między poszczególnymi grupami i organizmami mają się rozszczelniać, co widać w parafrazie słynnego wiersza Charles’a Baudelaire’a:
Słońce oświetlało słupem tę gnidę,
jak gdyby chciało ją wypiec na złoto
i po kawału wygrodzić
niedzielne dotąd jedno.
Nie będę ukrywał, że akurat we fragmentach, które najdosłowniej obrazują pewną filozofię polityczną, tom Pfeifera wydaje mi się najmniej interesujący. Nie chodzi tu nawet o konkretny zestaw poglądów czy idei, ale o trochę zbyt oczywiste rozwiązania, wyraźnie kontrastujące ze zdecydowanie mniej jednoznacznymi pozycjami podmiotowymi, które rozpisuje w książce poeta. Mimo że punktem wyjścia książki Pfeifera są problemy odmienne od formułowanych swego czasu przez pokolenie skupione wokół antologii Zebrało się śliny, wiążą się one z przyjęciem podobnej perspektywy. Ani „osobista” refleksja, ani pisanie pokoleniowego manifestu – lecz niezwykle produktywna dialektyka jednostki i tłumu, bywania, podstawiania pod równanie i wychodzenia staje się odpowiedzią na trudne do uchwycenia napięcie wynikające z uczestnictwa w „sforze”. Z postpułkowskiej poetyki autor adblocka czerpie również wyjątkowo zdyscyplinowany, celowy formalnie język – pracę na zapętlaniu, powtarzaniu i demetaforyzowaniu pojęć.
Powróćmy na chwilę do początkowych rozważań o dzisiejszym statusie tak zwanej poezji zaangażowanej: czy zna swoje miejsce jest książką anachroniczną i przez swój rozliczeniowy charakter niepotrzebną, nieinteresującą? Wręcz przeciwnie – prosiłbym o więcej podobnych propozycji poetyckich, tak sprawnie rozbijających zgrany do bólu tercet: zaangażowanie – konfesja – tożsamość. W końcu Pfeifer skupia się na pewnych poetyckich rozliczeniach nie po to, żeby zanegować postpułkowski model zaangażowania, ale by go odświeżyć. Nawet jeśli momentami zna swoje miejsce ociera się o zbytnią oczywistość rozpoznań, to rekompensuje te wady z nawiązką – dzięki ciekawemu wykorzystaniu trochę już zakurzonej poetyki (jak widać – wciąż mającej wiele do zaoferowania), pełnej wewnętrznych napięć i niuansów pracy nad podmiotowością oraz świeżemu spojrzeniu na pewne wątki, takie jak międzygatunkowa utopia czy płynność podmiotu, które w najnowszej polskiej poezji zazwyczaj biorą na sztandary autorzy tworzący w całkowicie innych – powiedzmy: mniej zdyscyplinowanych formalnie – poetykach. Ale to już zupełnie inny temat.
[1] J. Skurtys, Raport ze stajni Augiasza, czyli podsumowanie debiutów poetyckich 2024, „Mały Format” 2025, nr 3–4, online: https://malyformat.com/2025/05/raport-ze-stajni-augiasza-czyli-podsumowanie-debiutow-poetyckich-2024/ [dostęp: 10.07.2025].
[2] Tenże, Tomasz Pułka. Longplay. O wybieganiu z raju [w:] Psem i kością. Recepcja poezji Tomasza Pułki do roku 2021, oprac. P, Kaczmarski, Kraków: Instytut Literatury, 2021, s. 148.
[3] K. Sztafa, Wszyscy, czyli zgubieni, „Mały Format” 2019, nr 5, online: https://malyformat.com/2019/05/7758/ [dostęp: 10.07.2025].
