Genealogiczne uwikłania

Literatura najnowsza oferuje nam coraz częściej – jakby na przekór wzmożonym procesom globalizacyjnym i migracyjnym (a może właśnie ze względu na nie) – narracje o powrotach do miejsc urodzenia i odkrywaniu korzeni. Ich stawką okazują się pytania fundamentalne: o to, jaki wpływ na nasze życie i naszą tożsamość ma miejsce, w którym przyszliśmy na świat, albo o to, jakie historie dziedziczymy, rodząc się w takiej, a nie innej rodzinie. Powroty do rodzinnych miejsc i prywatnych genealogii pozwalają rozpoznać własne uwikłanie w sieć różnorakich zależności i relacji, a także skłaniają do ich nieschematycznego i oddolnego negocjowania. Wiele współczesnych opowieści wyrastających z intymnych lokalności ma charakter rewizjonistyczny, przy czym ich polemiczne ostrze zostaje wymierzone zarówno w historie wyniesione z domu, jak i w tak zwaną Wielką Historię, której bieg wyznaczają wielkie wydarzenia oraz wielkie postaci.

W nurcie tego rodzaju sytuują się najnowsze powieści Mateusza Pakuły Skóra po dziadku i Ewy Wieżnawiec O wilku mówiono w izbie, które – choć zanurzone w odmiennych rejestrach gatunkowych i stylistycznych, a także osadzone w innych topografiach – obrazują, jak ściśle to, co osobiste, splata się z tym, co zbiorowe, i w jak znaczącym stopniu to, co wydarza się we wspomnianej Wielkiej Historii, formuje jednostkowe losy. W obu powieściach kluczowymi figurami w poznawaniu rodzinnej przeszłości są jej świadkowie i depozytariusze – dziadek (u Pakuły) i babcia (u Wieżnawiec). To ich przeżycia stanowią dla głównych bohaterów – wnuka Mateusza i wnuczki Ryny – podstawową materię opowieści. Dostarczają także genderowo sprofilowanych perspektyw, których wspólnym mianownikiem jest doświadczenie tytułowych „ludzi nieznacznych” (o których pisała Agnieszka Dauksza w książce Ludzie nieznaczni. Taktyki przetrwania). Zarówno dziadek Henryk w narracji (auto)biograficznej Pakuły, jak i babka Darafieja w narracji fikcjonalnej Wieżnawiec z historycznego punktu widzenia nie są osobami ważnymi, przeciwnie, zajmują marginesową pozycję. Po trosze przypadek, a po trosze fakt urodzenia na prowincji polskiej (w przypadku dziadka Henryka) i białoruskiej (w przypadku babci Darafiei), gdzie ze względu na topograficzną bliskość intensyfikują się wszelkie procesy i dziejowe zmiany, sprawia, że ich losy przecinają się z wielkimi wydarzeniami, odmieniającymi obraz świata, w jakim przyszło im żyć. Jednocześnie jako „osoby nieznaczne”, działające w tle i w skali mikro, są zdolne do małych dywersji i aktów bezsilnego oporu.

Dla opowieści Pakuły punktem wyjścia jest brzemienny w konsekwencjach młodzieńczy incydent z udziałem jego nastoletniego wówczas dziadka: na początku lat 50. XX wieku za szczeniacki wybryk trafia on (po raz drugi) do kieleckiego więzienia, „mrocznej mordowni, w której gestapo torturowało i zabiło tysiące ludzi, a po wojnie komuniści torturowali i zabili co najmniej drugie tyle” (s. 12). Podczas śledztwa daje popis młodzieńczej zuchwałości, dzięki której manifestuje swoją niezgodę i zachowuje namiastkę podmiotowej niezależności:

– Parkita Henryk, Piotr, syn Piotra.
– I Katarzyny.
– Zamknij ryj, kurwa!
– Tak jest!
– Zamknij się, mówię! (s. 12)

– I coś tam wyczytał z tych gazet?
– A wyczytałem, że Amerykanie nam przysyłają trzydzieści tysięcy kotów.
– A po cóż nam te koty?!
– A po to, żeby nam myszy nie zjadły tego zboża, co nam Związek Radziecki przysyła. (s. 28)

Dziadek Henryk zostaje oficjalnie (i niesłusznie) oskarżony o działalność wywrotową i napad rabunkowy, a sprawa robi się na tyle poważna, że grozi mu kara śmierci. W końcu wstawia się za nim (po interwencji prababki autora) pochodzący z tej samej wsi Abraham Szymon Stolkowski, Żyd ukrywający się podczas wojny w rodzinnym Sukowie, a po wojnie funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa i pułkownik w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Ten polsko-żydowski splot, który nieoczekiwanie uobecnia się w historii rodziny, otwiera całą złożoność wspólnego życia Żydów i Polaków – ze wszystkimi definiującymi to współegzystowanie pogmatwanymi relacjami i bolesnymi momentami. Pakuła, odbijając się od opowieści dziadka, przygląda się polsko-żydowskiej przeszłości (i zarazem jej teraźniejszym kontynuacjom oraz śladom) z perspektywy lokalnej, kieleckiej. Konfrontuje się przede wszystkim z „długim cieniem Zagłady”, erupcją powojennego antysemityzmu, która w 1946 roku doprowadziła do pogromu żydowskich ocalałych, którzy szukali w Kielcach schronienia.

Babcia Darafieja z powieści O wilku mówiono w izbie, nazywana również Daroszką, Darochną i Totemą, jest miejscową szeptuchą z urodzenia, zajmuje się dziedziczoną przez kobiety w jej rodzinie profesją (ma ją następnie przejąć wnuczka Ryna, „szeptucha wyuczona”). Z racji swojego zajęcia działa na granicy światów realnego i magicznego, w bliskim porozumieniu z naturą, a równocześnie przechowuje w sobie pamięć rodzinną i lokalną, której w dużej mierze bolesną zawartość odsłaniają kolejne rozdziały powieści. Portret Darafiei jest do pewnego stopnia typowy dla kreacji babek w narracjach herstorycznych: reprezentuje przeszłość, tradycję, doświadczenie życiowe. Raczej szorstka i niezbyt wylewna w okazywaniu uczuć, swoje opowieści podaje bez znieczulenia, a jednocześnie zdobywa się na gesty czułości i bliskości. Jej wiedza, osadzona w przednowoczesnym porządku symbolicznym i wiejskim imaginarium, pełni funkcję obronną – pozwala przetrwać jej samej i innym kobietom zdanym na łaskę swych mężów. Strukturę społeczną wiejskiego świata wyznacza patriarchalna przemoc. Darafieja opowiada wnuczce: „No, ale i po Łaziewulkinie, i po Szardyce zostało tu tyle bękartów, że nie zliczyć. I nie tylko bękartów. Bo po wsiach poszły jeszcze kiła z tryprem. A jak miały nie pójść? Wszyscy wtedy gwałcili kobiety i dziewczyny. Kto miał pistolet, te miał używanie. Babcia dwoiła się i troiła, i ja zresztą też. Ale leczyła nie wszystkich, udawała głupią, jak kogoś leczyć nie chciała. (…) Partyzanckie kochanki nie dałyby zabić ani mnie, ani babci. Kto by im zioła warzył na spędzanie płodu?” (s. 89). Szeptucha posługuje się własnymi formami stawiania oporu (choćby po to, by przeciwdziałać konsekwencjom wyrządzonego zła), które niekiedy pozwalają jej również przywrócić na własną rękę sprawiedliwość. Za sprawą magicznych interwencji w porządek rzeczywistości leczy i chroni pokrzywdzonych, ale potrafi także wymierzyć karę lokalnym oprawcom (podając im odpowiednie zioła).

Mimo odchodzenia starych systemów geopolityczno-społecznych i kształtowania się nowych Darafieja zostaje po stronie tradycyjnego świata wartości. Z jej perspektywy oglądamy, jak leżąca pośród białoruskich bagien wieś Naŭhalne doświadcza historycznej intensyfikacji zdarzeń, które zachodzą pod wpływem zmieniających się w krótkim czasie granic państwowych, ideologii i władz. Prowincja z opowieści babki kumuluje w sobie zło, przemoc i krzywdę, niesione przez kolejne okupacje, pogromy żydowskie (zaangażowany w nie jest ojciec Darafiei) oraz wysiedlenia związane z kolektywizacją, a także morderstwa i gwałty. Rodzinna okolica zostaje naznaczona wielokrotnym okrucieństwem i śmiercią, jej mieszkańcy nieustannie zmagają się z biedą i głodem:

A wiosną zaraz w marcu – Niemcy zaczynają obławę. W 1942, w ’43 – obławy! W 1944 – obława! Już nawet nie mieliśmy siły uciekać, wszyscy ledwo po tych mokradłach się czołgali. Głodni, obdarci. Ile tam się dzieci potopiło, ilu starców! A od czterdziestego trzeciego Niemcy jeszcze bombardowali i ściągnęli czołgi. I tak to, moje dziecko. Partyzantów były setki, tysiące. Chłop tylko w lesie mógł przeżyć. A nas – baby starców i dzieci – wszyscy mieli za bydło do zaszlachtowania (s. 87).

Rzeczy pozostałe po zmarłych dziadku i babci główni bohaterowie omawianych powieści traktują nie tyle jako pamiątki, ile spadek, stawiający przed nimi konkretne zadanie i zobowiązanie. Po dziadku Pakuła dziedziczy tytułową skórę, czyli zakupiony w sklepie w latach siedemdziesiątych płaszcz, który – jak przyznaje narrator – niesie pokusę pamięciowej mitologizacji. Podkreśla mianowicie, że „Wyglądał jak SS-mański albo NKWD-owski, choć równie dobrze mógł być bardziej swojski, akowski, ubecki czy tam jakiś. Okazało się, że był i jest (bo cały czas wisi w mojej kieleckiej szafie) zupełnie niewinny i ahistoryczny, bez żadnej ciekawej opowieści w zanadrzu, żadnej krwawej anegdoty w swoich czarnych połach. Ot, zwykła kurta taksówkarza kieleckiego. No dobra, może nie taka zwykła i jednak nie kurta, może jednak odświętne okrycie wierzchnie” (s. 13). Skóra po dziadku mogłaby też łatwo – i to druga pokusa – stać się literacką figurą, punctum otwierającym całą opowieść i od początku przykuwającym czytelniczą uwagę, mimo że wiązałoby się to z naruszeniem prawdy nieartystycznej. W metanarracyjnym wyznaniu autor ujawnia, że pierwsze zdanie powieści miało brzmieć: „Skórę kupił na bazarach u ruskich. Albo: Kupił sobie skórę na bazarach u ruskich” (s. 13). Pozostawiony spadek pobudza pamięciowe tryby i wywołuje potrzebę opowieści, ale jeszcze mocniej sugeruje, w jakiej pozycji wobec przeszłości umieszcza siebie autor-wnuczek. Stara się mianowicie „wejść w dziadkową skórę”, postawić się w jego położeniu, wczuć się w to, czego doświadczył, a umożliwiają mu to zarówno cytowany we fragmentach wywiad biograficzny dziadka, jak i wyobrażeniowe projekcje literackie (znakomitą realizację projekcji tego rodzaju przynosi poetycki monolog, w którym autor wyobraża sobie cierpienie odbywającego karę karceru Henryka).

Rynie, głównej bohaterce powieści Wieżnawiec, pozostają po babci jej zeszyty, w których niebieskim ołówkiem chemicznym notowała swoje „nauki”. Gdy ojciec zaczyna palić rzeczy po Daroszce, wnuczka ratuje z ognia stertę zapisanych nieporadnym i koślawym pismem brulionów: „«Jak prosiaki nie chcą brać cycków, posmaruj miodem» – przeczytała Ryna i wstrząsnęła nią nieodwracalność tego, co się stało. Usiadła na kłodzie pod drewutnią i się rozpłakała. Nic już nie można zrobić. Szlajała się po świecie, z dala od tego, co ważne. Może i koślawe, kruche, na wpół martwe, ale swoje, jedyne ważne naprawdę” (s. 28). W brutalny sposób dociera do niej, że straciła nie tylko babcię – najbliższą jej osobę, ale po części również pozostawiony przez nią spadek, zapiski, które dawały namiastkę babcinej obecności, były materialnym śladem jej istnienia oraz ich bliskiej więzi.

Choć Ryna, należąc już do świata odczarowanego, deklaratywnie nie wierzy w „nauki” babki-szeptuchy, to właśnie ze względu na przywiązanie do niej podświadomie nosi w sobie ich obecność. Jako mała dziewczynka została powierniczką babcinej wiedzy – dawnych wierzeń i wyobrażeń oswajających otaczający świat i zamykających go w mitycznych ramach, czyli w ludowej mądrości, która każe tłumaczyć niejasne zdarzenia działaniem sił nadprzyrodzonych lub nieludzkich (jak w sygnalizowanej w tytule opowieści o wilkach). Do tego kulturowego dziedzictwa wraca poniewczasie – nie tyle po to, by ponownie zacząć w nie wierzyć, ile by stać się jego strażniczką. Częścią tego dziedzictwa jest również przywiązanie do topografii dzieciństwa – znajomej i oswojonej białoruskiej okolicy, której uczyła ją babcia: „zarówno Ryna, jak i Daroszka jakby czuły, gdzie stąpać. Tak chodzą po bagnach łosie. Na tej kępie zegnij nogę tak, a kolano o tak i nie dociskaj, a bo pod spodem może być dół. A tam, przy kamieniu, rośnie cały wiecheć psiej trawki – odstaw trochę stopę i stań palcami, nie na pięcie” (s. 32). Te swoiste „nauki” świadczyły o głębokim osadzeniu w miejscu urodzenia i lokalnej pamięci – fizycznym i zarazem kulturowym zakorzenieniu, które Ryna próbowała w sobie przezwyciężyć.

Spadek po dziadku i babci – jak odkrywają bohaterowie reprezentujący trzecie pokolenie po wojnie i Zagładzie – niesie wyzwanie genealogicznego badania i odkrywania przeszłości. Ich perspektywa jest osadzona w postpamięci – to znaczy, że nie wsłuchują się oni już wyłącznie w echo (zwykle traumatycznych) doświadczeń poprzednich pokoleń (jak w przypadku postpamięci), lecz świadomie starają się równocześnie konstruować i rekonstruować rodzinną i lokalną historię, wiedząc, że materia pamięciowa, z jaką mają do czynienia, jest krucha, wybiórcza, zapośredniczona przez różne media, przekazy i domysły. Tego rodzaju genealogiczne dociekania nie zmierzają do stworzenia jednolitej, spójnej i idealistycznej opowieści o przeszłości. Wręcz przeciwnie – są próbą uchwycenia historycznego „stawania się”, które jest dynamiczne i którym rządzi przypadek. Proces odkrywania rodzinnej i zarazem lokalnej przeszłości – jak widzimy to w powieściach Wieżnawiec i Pakuły – wymaga zachowania czujności i podejrzliwości. Tylko wtedy możliwe będzie zakwestionowanie pozornie stabilnych tożsamości i sentymentalnych mitów, a także odsłonięcie wewnętrznych pęknięć i szczelin w pozostawionej kolejnym pokoleniom schedzie.

Pakuła sięga do historii rodziny, by rozwikłać niejasne sploty zdarzeń i postaci, by wypełnić pojawiające się w relacji dziadka luki. W metanarracyjnych partiach powieści zdaje sprawę ze swoich poszukiwań: relacjonuje wizyty w miejscach związanych z uwięzieniem dziadka, zamieszcza fragmenty przeprowadzonych rozmów (na przykład z Bogdanem Białkiem, założycielem Stowarzyszenia im. Jana Karskiego), dzieli się wnioskami z przeczytanych lektur. W odkrywaniu przeszłości polega również na własnej pamięci, odsłaniając jednocześnie (często wiodące na manowce) rządzące nią mechanizmy oraz weryfikując to, co i jak pamięta. Jak przyznaje, długo pozostawał przekonany, że Żyd, który uratował dziadka Henryka z więzienia, przeżył wojnę dzięki pomocy jego prababci: „Matka mojego dziadka uratowała go w czasie wojny, przechowała go w okupację u siebie w piwnicy czy gdzieś. We wsi pod Kielcami, w Sukowie. No i on się odwdzięczył po wojnie. I uratował mojego dziadka, wyciągnął go z tej mordowni. Życie za życie” (s. 44). Niemniej okazuje się, że to nieprawda: Stolkowski ukrywał się u sąsiadki.

Znacząca modyfikacja, do jakiej dochodzi w pamięci autora, nadaje tej historii wymiar wyjątkowy – choć jednocześnie ją zafałszowuje. Mimo to czyni ją gotowym materiałem literackim, ponieważ oto dostajemy opowieść o akcie wzajemnej pomocy i wdzięczności, która przy okazji dowodzi heroicznego czynu przodków. Tym samym więcej niż o tym, co się wydarzyło, mówi ona o afektywnym umocowaniu procesów pamięciowych, o lęku przed niechcianą prawdą i podświadomym pragnieniu, by ochronić wizerunek rodziny, z którą jest się związanym (zatem: odkryta prawda może świadczyć również o nas samych). W swojej genealogicznej narracji Pakuła – wyczulony na tego rodzaju pułapki pamięci – snuje przypuszczenia i domysłami próbuje wypełnić puste miejsca. Uprawia również kontrfaktyczny tryb mówienia, dopuszczając się kontrolowanych konfabulacji pamięciowych, na przykład gdy snuje potencjalny scenariusz o romansie swojej prababci Kaśki z Abramem, który następnie kwituje słowami: „Żartuję, to nie powieść Michaela Chabona. Niestety. Mogłoby tak być, ale raczej nie było” (s. 63). A żeby przekonać się, że „mogłoby tak być”, wystarczy sięgnąć do powieści Wieżnawiec, w której babcia głównej bohaterki nawiązuje romantyczną relację z Orką, miejscowym Żydem ocalałym z Holokaustu (tragedie Żydów dotykają ją wobec tego w dwójnasób).

Śmierć Darafiei skłania Rynę do powrotu do rodzinnej wsi i zarazem do konfrontacji z własnym pochodzeniem i dziedzictwem. Wnuczka, która pod naporem pokoleniowych traum pogrąża się w życiowej bezsilności i uzależnieniu alkoholowym, mierzy się oczywiście z ciężarem historii, który babka przekazała jej w opowieściach, ale również z własnym nieudanym życiem:

Ryna nosiła w głowie mapę śmierci. Starą mapę, mniej więcej od 1920 roku. Babcia pamiętała, gdzie kto zginął czy umarł, na jakim uroczysku i jak go znaleziono, i co się o tym mówiło. Przeżyła dwie wojny i dziewięć różnych władz, i nie żałowała wnuczce opowieści. Ryna czuła się, jakby sama żyła sto drugi rok i nosiła w głowie i mapę śmierci, i drzewa genealogiczne całych wsi, i jeszcze na dobitkę babcine „nauki”. Często myślała, czemu los zdarzył tak, że w swoim słusznym już wieku nie zna się na niczym pożytecznym, że w wielkim, bogatym i barwnym świecie niczego się przez ostatnich dwadzieścia lat nie dorobiła, za to ciągle lubi taplać się w tym, co przeżyła w tej biednej, zapomnianej krainie w pierwszych dwudziestu latach życia. I czy aby nie to było przyczyną jej klęski: ani rodziny, ani domu, ani zawodu, za to dojrzały alkoholizm (s. 13-14).

Symbolem dawnego, zapomnianego świata jest Biały Słup, źródło mające zgodnie z ludowymi wierzeniami właściwości apotropaiczne, czyli chroniące przed złem, i uzdrawiające. Odbija ono burzliwe dzieje białoruskiej prowincji: zostaje zasypane z powodu krucjaty miejscowych oficjeli kościelnych przeciw zabobonnym praktykom składania przy nim ofiar, zanieczyszczają je prace melioracyjne podjęte w ramach modernizowania wsi, wreszcie staje się grobem dla zabitych podczas pacyfikacji w 1943 roku. Próbując dociec sensu swojego życia i powrotu w rodzinne strony, Ryna postanawia odkopać źródło – być może po to, aby dotrzeć do utraconego „początku” i przywrócić porządek w świecie (wypełniając tym samym domniemany testament babki), albo by pogodzić się z tym, że nie ma ucieczki ani od tego pięknego i zarazem straszliwego miejsca, ani też od „cudzej, wykoślawionej pamięci”. Ponieważ właśnie to miejsce jest tym, co „swoje, jedyne ważne naprawdę”. Z taką konkluzją zostawia nas także powieść Pakuły. Na jej okładce widnieje obraz Patryka Różyckiego o znaczącym tytule Odjeżdżam, w końcowych partiach zaś autor wyznaje: „Kocham Kielce i okolice. (…) Region świętokrzyski jest dla mnie jak Shire, do którego mój wewnętrzny Frodo nieustannie chce wracać” (s. 171). I Ryna, i Mateusz za sprawą odziedziczonych opowieści dziadków migrują między „tu i teraz” a „tam i wtedy”, negocjując w ten sposób ograniczenia pokoleniowego dystansu wobec doświadczonej przez przodków przeszłości, upominając się o to, co zapomniane i odkrywając to, co wyparte. Oboje równocześnie prowadzą własne prywatne dochodzenia, w genealogicznych uwikłaniach próbując odnaleźć i zrozumieć siebie.

–  literaturoznawczyni, kulturoznawczyni i jidyszystka.

więcej →

– pisarz, reżyser, dramaturg, adaptator i twórca słuchowisk radiowych,

więcej →

– białoruska pisarka, dziennikarka, redaktorka i badaczka.

więcej →

Powiązane teksty