W niedawnym artykule Zuzanna Sala1 zgłaszała postulat, pod którym trudno się nie podpisać. W odniesieniu do książek, których celem jest wywoływanie w nas wzruszeń, stwierdzała, że warto podawać w wątpliwość własne łzy. Zgoda. W tekście krytycznoliterackim nie możemy poprzestać na obwieszczeniu swojego jednostkowego wzruszenia. Warto próbować zrozumieć, dlaczego płaczemy nad tym, a nie nad owym, a podsuwana przez Salę metoda Bertolta Brechta faktycznie pozwala rozbijać iluzje, powstrzymując nas przed naiwnym utożsamieniem się z bohaterami przedstawienia.
Zgadzam się też z wieloma bardziej szczegółowymi rozpoznaniami Sali. A jednak coś każe mi wyrazić wobec nich pewne zastrzeżenia.
Problem jest już z samym „efektem obcości”. Mimo że to zabieg otrzeźwiający (choć moim zdaniem z o wiele większą finezją sięgali po niego Pythoni niż Brecht) i wciąż mogący dawać znakomite rezultaty artystyczne (przykładem niektóre filmy Radu Judego), ma poważne ograniczenia. Choćby takie, że nie musi pobudzać krytycznej nadświadomości, bo sam stał się już kolejną konwencją. Widzimy go i mówimy sobie: „aha, efekt obcości”. Nie warto byłoby jednak zabierać głosu, gdyby stawką była ocena – przyznajmy, że mocno wyświechtanych – tez teoretyków teatru. Stawki są tu o wiele wyższe, a wręcz zasadnicze.
Na wstępie, podobnie jak Sala, muszę przyznać, że płaczę notorycznie. Nie tylko przy książkach, głównie przy filmach, ale też muzyce, a czasem nawet (Gombro wybaczy) malarstwie. W telefonie mam tylko dwa foldery ze zdjęciami fragmentów książek. W jednym te, przy których płaczę. W drugim te, przy których się śmieję (czasem zdarza mi się też płakać ze śmiechu).
Tymczasem wzruszenia nie mają w badaniach, nie tylko literackich, dobrej prasy. W procesie poznawczym – głosi obiegowe przekonanie – z zasady nie powinny nas obchodzić sprawy tak niepewne jak jednostkowe emocje. Trzeba je przepędzić jako wynik mamiących złudzeń, które mieszają szyki rozumu. Wzruszenia utożsamia się z tanim sentymentalizmem, ckliwością, która z łez robi zasłonę uniemożliwiającą wyraźne widzenie świata. Broniąc łez, narażamy się na śmieszność, na lekceważące prychnięcia i politowanie, na zbagatelizowanie naszych żali jako spazmów naiwniaków, którzy żałując róż banału, nie widzą, że płoną lasy istotnych problemów społecznych.
I oczywiście, istnieją powody, by zachowywać ostrożność wobec wzruszeń. Nierzadko tego rodzaju afekty sprzyjają jedynie utwierdzeniu się danej jednostki lub grupy w narcystycznym dobrym samopoczuciu. Miraże, które wywołują łkanie, często nie mają nic ze zwiewności. Występują w roli sztywnych pancerzy, przez które do świadomości nie przebija się żadna wiedza zewnętrzna. W tych warunkach otrzeźwienie i otarcie łez stają się niezbędne do przegnania niebezpiecznych rojeń.
Równocześnie jednak najbardziej nawet odczarowane, jak by się wydawało, języki krytyczne, które z wyżyn swojej trzeźwości gromią wszelkie wzruszenia jako naiwne iluzje, nie są wolne od wymiaru afektywnego. Taki chociażby Jacques Lacan, którego nazwisko stało się synonimem pozbawionej złudzeń konfrontacji z bezwzględnością Realnego, stwierdzał nawet mocniej: „nienabrani błądzą”. Podmiot dysponujący krytyczną nadświadomością, przekonany o niezaburzonej ostrości własnego oglądu, odrzucając iluzje, paradoksalnie popełnia błąd, a tym samym… traci zdolność myślenia krytycznego i trzeźwej oceny sytuacji.
Łzy nie muszą niczego zasłaniać. Mogą wypływać z wiedzy nieradosnej, na której ciosy nie są zaimpregnowani nawet ci najmniej skłonni do sentymentalizmu: „rozpłakałem się nagle, jak dziecko – jedyny to raz zdarzyło mi się coś podobnego – […] łkałem przerażony wewnętrzną składnią nieszczęścia”2 – wspominał Gombro pisanie Ślubu.
Trzeźwość więc czy upojenie emocjami? Rygoryzm poznania twardych prawideł rzeczywistości czy rojenia o jej alternatywnym kształcie? A dlaczego nie jedno i drugie? Do tego jednak potrzeba by przewrotnej dialektyki – tego największego może narzędzia filozoficznej spekulacji, które, prawda, nie jest dziś szczególnie w cenie.
Tak pisał o tym Theodor Adorno, komentując Waltera Benjamina:
w formie paradoksu możliwości niemożliwego łączy on po raz ostatni mistykę i Oświecenie, emancypacyjny racjonalizm. „Przegnał sen, nie zdradzając go” i uniknął współwiny za stałą jednomyślność filozofów, wedle której tak się nie da3.
Różne dyskursy przekonują nas, że aby wydawać trzeźwe sądy o rzeczywistości, trzeba patrzeć na nią okiem wolnym od wzruszeń. Co jednak, jeśli czasem dopiero łza wyostrza widzenie, pozwalając na prawdziwie krytyczny ogląd rzeczy? Oto mówi nam się tutaj: daj się nabrać, daj się zwieść, przeciwko Brechtowi, a wtedy odkryjesz dla rozumu obszary, o których nie śniło się tym, którzy w imię trzeźwego poznania postanowili nie ulegać złudzeniom. Podejrzliwość wobec łez? Jak najbardziej. Ale zarazem naprawdę podejrzliwi możemy stać się tylko we łzach. Bo też dopiero wtedy będziemy podejrzliwi wobec samej podejrzliwości. I kiedy piszę tu o emocjach, nie chodzi mi o żaden „zwrot afektywny”, bo to przecież funta kłaków niewarta hucpa.
Oczywiście, trzeba rozprawiać się ze wzruszeniami, które zakleszczają nas w kojących fantazjach odpornych na wszelką wiedzę. Tylko wtedy zachowamy krytyczną trzeźwość rozumu, chroniąc go przed pokusami miraży. Trzeba też jednak podważać samą podejrzliwość, by nie zamieniła się w narzędzie jedynie opisujące panujący stan rzeczy. Tylko wtedy zachowamy krytyczną siłę marzenia, ocalając je przed kompletnym odczarowaniem. W pierwszym przypadku ratujemy się przed prześnieniem realności, ale dopiero w drugim zyskujemy możliwość pomyślenia jej sensowniejszego kształtu. Ta podwójna dialektyczna operacja pozwala więc ocalić zarówno imperatyw trzeźwego oglądu, jak i moc fantazji, pobudzającej teraz walory krytyczne rozumu, których ten nie byłby w stanie wydobyć z siebie o własnych siłach.
Po pierwsze więc trzeba byłoby rozbić monolit takiej kategorii jak wzruszenie, pokazując, że istnieją jego różne rodzaje. Płacz płaczowi nie jest równy. Bywają „złe” i „dobre” wzruszenia. Tocząc ślozy nad Żeby Polska była Polską, nie płacze się tym samym płaczem co nad Polską Madonną. Nie chodzi oczywiście o różnice wyborów ideowo-politycznych, ale różnice w samej aktywizowanej tu emocji, którą jak najbardziej można poddać gradacji i wartościowaniu. Mówiąc najkrócej, w pierwszym przypadku łzy wypływają z konsolidującego „ja” pokrzepienia przynależnością do kolektywu, który w łańcuchu pokoleń, mimo burz historii i przeciwności losu, niósł opowieść o sobie samym, by dzięki temu przetrwać. Piosenka Maryli Rodowicz do słów Agnieszki Osieckiej żadnego pokrzepienia nie niesie. Zamiast tego zapewnia gorzką i precyzyjną diagnozę położenia jednostki narażonej na jak najbardziej konkretną, historycznie uwarunkowaną społeczną przemoc, która, jak to w najlepszych tekstach bywa, przekracza ciasne ramy doraźności. Płacz bierze się tu więc z tego, że – jak zawsze – Osiecka, arcymistrzyni dialektycznych historii o poharatanym życiu, nie ma złudzeń („sen ci daruje nadzieję płonną”), a zarazem ludzie, choć pokaleczeni, nigdy nie dają u niej za wygraną.
Po drugie więc, afekt może mieć znaczenie poznawcze. Nie musi wcale zasłaniać faktycznych problemów czy strukturalnych uwarunkowań rzeczywistości, ale przeciwnie, może je wyostrzać, zapewniając dostęp do tych wymiarów doświadczenia, do których nie sposób dotrzeć inna drogą. Polska Madonna jest tekstem, który rozwala mnie na drobne kawałki, także ze względu na to, jak opowiada o społecznym poniżeniu. Ten klasowo-płciowy wymiar piosenki nie zostaje zatarty we wzruszeniu, ale wręcz uwypuklony. Zarazem jednak Osiecka w tym punkcie się nie zatrzymuje. Nie musi więc być tak, jak pisze Sala, że „łza, która jednoczy publiczność w kataraktycznym doświadczeniu, zaciera jednocześnie społeczne antagonizmy”4. Pomijam, że przy tym zdaniu moje oko nie łzawi wprawdzie, ale nieco wybałusza się w zdumieniu, gdyż czynienie tekstom zarzutu z tego, że wywoływane przez nie wzruszenie nie pozwala dostrzec „społecznego antagonizmu”, milcząco opiera się na założeniu o nadrzędności tego ostatniego. Rozumiem, że to dla wielu punkt wyjścia i dojścia w czytaniu literatury („Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało”), szanuję ich uczucia religijne i wiem, że podważać ten fetysz to popełniać towarzyski nietakt, jak gdyby u Prousta podłubać palcem w nosie przy obiedzie, no ale nic nie poradzę, pobrzmiewa mi to zdaniem, które – zostańmy przy tym nieszczęsnym Prouście – Bruno Schulz usłyszał od Wandy Wasilewskiej lub Adama Ważyka: „nam Proustów nie potrzeba”. Nie byłoby dobrze, gdybyśmy odczuwając w toku lektury wzruszenie czy grozę, musieli za każdym razem kontrolnie oglądać się za siebie i sprawdzać, czy mają one alibi w postaci prezentacji antagonizmu społecznego. Wydaje mi się, że rzeczy podobnie zasadnicze, a bez odwołania do tej kwestii, mówi się nam, kiedy czytamy wzruszeni o tym, jak Orr w Paragrafie 22 uszedł z wojny z życiem i ograł stan wyjątkowy za pomocą jego własnych narzędzi, albo kiedy umierająca siostra w Niegdysiejszych śniegach Gregora von Rezzoriego doprowadza brata do orgiastycznego śmiechu, albo kiedy – a niech tam – przed Marcelem wybucha po latach obraz Combray.
Po trzecie, Sala ułatwia sobie rozprawę ze łzami doborem analizowanego materiału. Pisze:
Dacie mi do ręki romantasy? Będę podniecona. Dacie holopolo? Będę wzruszona. Dacie horror oparty na najbardziej utartych kliszach? Nie będę mogła spać przez trzy dni. Czy to znaczy, że te teksty są dobre? Niekoniecznie. Czy znaczy, że działają? O tak.
Na podstawie takiego zestawienia można by odnieść wrażenie, że literatura afektywnie działająca to wyłącznie literatura zła. Niesłusznie. Bo czy nie istnieją teksty arcydzielne, które emocjonalnie roztrzaskują? Nie jestem Michałem Pawłem Markowskim, który w swoim apodyktycznym tonie stwierdzał niegdyś, że „kto nie płakał, gdy umierał Nemeczek, nie zapłacze już nigdy”. Zarazem jednak trudno mi wyobrazić sobie, żebym znalazł porozumienie z kimś, kto nie zapłakałby nad, dajmy na to, Szkołą uczuć Gustave’a Flauberta. Płaczę tam przez cały ostatni rozdział, w którym dwóch bohaterów dokonuje bilansu wszystkich swoich zawiedzionych nadziei i wspomina pewną (zakończoną oczywiście spektakularną klapą) przygodę:
– To było może najlepsze ze wszystkiego, co mieliśmy w życiu! – rzekł Fryderyk.
– Tak, kto wie? To było może najlepsze! – powtórzył Deslauriers5.
Możemy się chyba zgodzić, że książka Flauberta jest całkiem dobra, a zarazem robi z nami coś na gruncie emocjonalnym, nie będąc przy tym ani szantażem, ani prywatnym lamentem, a do tego ukazując antagonizm społeczny.
Jednocześnie można pozostać niewzruszonym na to, co zostało bezczelnie spreparowane jako mające poruszać. Inaczej niż Sala, umieram z nudów na holopolo i ziewam na horrorach. Bo melodramat nie ma nic wspólnego z dramatyzmem, makabra to nie groza, sentymentalizm nie jest sentymentem6. Nie przypadkiem najbardziej przerażającą książką w historii literatury nie jest Kat z Płaszowa, ale opowieść o wakacjach w Zakopanem, podczas których dwóch gości gapi się z nudów w rysy na suficie, a trzeci lepi kulki z chleba (Kosmos). Holopolo oferuje najwyżej dreszczyk wynikający z obcowania z pornografią zbrodni. Przestrzeń ludobójstwa przemierzamy tu jednak jak park rozrywki, wciąż bezpieczni, by po skończonej lekturze spokojnie wrócić na swoje śmieci. Tymczasem z prawdziwej grozy w pewnym sensie nie ma żadnego powrotu. A w każdym razie robi się od niej tak niewygodnie, że nie czujemy się już u siebie.
Tak samo jak z holopolo sprawa ma się z obecnymi w tekście Sali przykładami. Podane przez autorkę cytaty z książek Małgorzaty Lebdy i Mateusza Pakuły nie dowodzą wcale immanentnego problemu z lekturowym wzruszeniem. Sala pisze, że książka Pakuły „chwyta nas, czytelników, w sidła wzruszenia”, jest „porażającą opowieścią o bólu” czy „faktycznie chwyciła za serce”. Otóż mnie nic tu nie chwyta i nie poraża. Czytam te książki i nic, ale to po prostu nic mnie tu nie rusza, czasem ta absolutna nicość przechodzi najwyżej w irytację. Z mojej perspektywy to koślawe emocjonalne szantaże, które efekciarsko szafują gestami obliczonymi na wywołanie wzruszenia. Nie mają one jednak nic wspólnego z rezultatem w postaci emocjonalnego potrzaskania odbiorcy.
Sala pisze, że Pakuła instrumentalnie używa intymistyki, by rozmiękczonym wzruszeniem czytelnikom sprzedać swoje przekonania na temat eutanazji jako uniwersalną prawdę. Ale przecież można wyobrazić sobie teksty, które wzruszają, a działają zupełnie inaczej. Także wśród – by pozostać w komentowanym przez Salę polu – zapisów doświadczenia żałoby po śmierci rodzica.
Tak mówił mi o tym Marek Bieńczyk w kontekście Kontenera, dla którego punktem odniesienia była śmierć matki:
Niepowtarzalna intymność gasnącego życia miała być oddana przez literackość. Nie chciałem narcyzmu żałoby, przesłonięcia zmarłych własnym bólem. Ani rozpaczy, ani krzyku, ani milczenia. Chciałem wyprowadzić matkę z naszego rodzinnego domu, posadzić obok matek Prousta i Barthes’a czy na meteorycie, który spadł blisko Bazylei kilkaset lat temu, wypuścić do kawiarni z Canettim, zamienić w uciekającego niewolnika z opowiadania Faulknera albo w indiański totem, dać jej wolność niebycia tą jedną wspominaną matką. Tym jednym trupem. Wolność bycia tym, kim nie była. Jak wiesz, umarli szybko jadą, trzeba stworzyć im warunki do jazdy7.
Czytając Kontener, płaczę w sposób spazmatyczny. Nie dlatego, że Bieńczyk bombarduje mnie pornografią czyjegoś umierania, ale może dlatego, że oddaje sprawiedliwość tej jednej jedynej niezastępowalnie pojedynczej umarłej, wprowadzając nas zarazem w doświadczenie uniwersalnej grozy. Wiem, co mogę usłyszeć w odpowiedzi: panie (M)areczku, poważne sprawy jak antagonizm społeczny to są dla zarządu, dla pana zostaje intymistyka, jeśli zamknie się w swoich „ograniczonych politycznie ambicjach”8. Według mnie Kontener jest szalenie wywrotowy politycznie, choć w ogóle nie stoją za nim takie ambicje, a zarazem dla oceny książki nie ma to większego znaczenia.
Wróćmy jeszcze do poprzedniej kwestii. W oddzieleniu świetnej literatury od afektywnego bodźcowania widzę nie tylko gest nietrafiony, ale też mający poważne konsekwencje dla funkcjonowania całokształtu tak zwanego pola literackiego. Niesie on ze sobą groźbę dowartościowania pisarstwa anemicznego, niekoniecznie nawet sprawnie zmajstrowanego, które choć nie obchodzi nikogo poza wąskim kręgiem wyspecjalizowanych czytelników, w odpowiednim oku ułoży się w zmyślną analizę konfliktu klasowego czy kolejną odsłonę honorowanej przez krytykę poetyki. Piszący wykonują wtedy gesty „biorące” (wówczas i Brecht staje się towarem), znajdują pociechę w nagrodach lub entuzjastycznych recenzjach, ale rezygnują choćby z próby porozumienia się z czytelnikami na bardziej elementarnym gruncie. Zamiast kontaktu pozostaje laboratoryjne i aseptyczne cyzelowanie form. W konsekwencji drogi jakości literackiej i zdolności poruszania nieodwracalnie się rozchodzą.
„Kiedyś wyjaśni się, z jakiego to opacznego małżeństwa twórcy z odbiorcami rodzą się utwory pozbawione artystycznego sex appeal’u”9. Oby. Bo literatura, jako świat form symbolicznych, w ogóle ma skłonność do oddzielania się od życiowych instynktów, które dają o sobie znać też w sferze wzruszeń. Tymczasem dla Gombrowicza sprawa była jasna: „Suchy antypoeta nie wabi nas, […] nie kochamy jego głębin i ogromów, ponieważ różni się z nami w płytkich i powierzchownych drobiazgach naszego odczuwania”10. Jak może więc stać się dla nas naprawdę istotny pisarz, który ani nas ziębi, ani grzeje? Postulat Gombra brzmiał więc prosto: „Wzorem wielkich mistrzów zespolić szczęśliwie życie i teorię, człowieka i abstrakcję”11. Będziemy daleko od realizacji tego zadania w prozie (nazwijmy to) wysokoartystycznej, jeśli zdolność poruszania przypiszemy na wyłączność literaturze emocjonalnych szantaży.
A przecież nie musi tak być. Przykładem – książki wspomnianego Bieńczyka, który mówił mi ostatnio tak:
Historykowi i krytykowi literackiemu nie zdarza się płacz. A już na pewno się do niego nie przyzna. Jeśli ktoś mówi, że płakał w trakcie czytania, jest to najważniejsza rzecz, którą chciałbym usłyszeć. Odbiór czysto intelektualny jest za silny, to spirytus polany na ranę. Marzy mi się nadal, żeby książki faktycznie odczuwało się w oczach czy, jak mówisz, na skórze12.
Oczywiście, to, że płaczemy podczas lektury jakichś książek, nie jest żadnym argumentem krytycznoliterackim. Argumenty takie starałem się jednak podać, nawiązując do twórczości Bieńczyka – rozpisać założenia jego antropologii i dyskursywnie uchwycić czynniki, które wywołują tu wzruszenie13. Starałem się też przedstawić je przy okazji jednego z najwybitniejszych, a z pewnością najbardziej wzruszających tekstów o polskiej transformacji14, kiedy to Włodzimierz Szaranowicz walczy ze ściskiem w gardle, stopniowo tę walkę przegrywając15. Jego monolog, przy którym trudno chyba się wraz z Szaranowiczem nie rozpłakać, podsuwa nam też podpowiedź, w jaki sposób dobrze, bo dialektycznie, pomyśleć o wzruszeniu. Wzruszeniu stanowiącym przechowalnię parautopijnych przeczuć, które nie mówią niemożliwemu „nie”, ale „tak, być może, czasem”16.
Jednym z najwspanialszych (i oczywiście najbardziej wzruszających) przykładów takiego dialektyczno-utopijnego myślenia o wzruszeniu jest dla mnie zakończenie Pewnego razu… w Hollywood. Bo błądzą ci, którzy mają Quentina Tarantina za śmieszka od niezobowiązujących żartów. Już w Bękartach wojny Tarantino to gość przede wszystkim przejęty losem ofiar historii, a zarazem niepogodzony z tym, że „co się stało, to się nie odstanie”, a co się nie stało, nie ma już szans się ziścić. Tarantino interweniuje fikcją w realny przebieg dziejów, by rozgałęziając je poprzez zepchnięcie w potencjalność, na boczny tor, przeprowadzić na nich operację naprawczą. Sharon Tate została zamordowana przez bandę Mansona? To czemu jej nie ocalić, traktując sekciarzy miotaczami ognia? A zarazem nie będzie w tym nic z naiwnego pocieszenia.
To ten moment u Tarantina, przy którym nie mogę przestać płakać. Mówi o nim tekst, przy którym też zresztą zawsze płaczę. Adam Lipszyc wspaniale pokazuje, na czym polega różnica między „parautopijnym” wzruszeniem a rozmaitymi holopolowymi szwindlami. To pierwsze nie zaspokaja naszych fantazji, ale je przełamuje. Tarantino udowadnia, że wzruszenie nie musi wyłącznie odgrywać roli kleju dla narcystycznego samozadowolenia. Istnieją afekty, które przerywają oczywistość i bezpośredniość przekazu, ogrywając nasze zaprogramowane socjotechnicznie oczekiwania.
Od początku seansu zastanawiamy się, czy aby naprawdę chcemy to oglądać. Film o morderstwie Tate? „A teraz coś, na co wszyscy czekaliście” – mówi facet w telewizji, którą ogląda jeden z przyjaciół aktorki. Ale „nagle rzeczywistość skręca w stronę fikcji”. Dostajemy po oczach wybuchem przesadzonej przemocy, dotykającej jednak nie tych, których się spodziewaliśmy. Ale jeśli naprawdę baliśmy się o Tate, to po co zaczęliśmy oglądać film? Czy nie po to, żeby zobaczyć pornografię przemocy, kiedy kobieta zostanie „zaszlachtowana przez maniaków”? I choć naszą perwersyjną fantazją było zobaczyć jatkę dokonaną przez bandę Mansona, dostajemy coś zupełnie innego, co jednak nas roztrzaskuje, ocalając tych, którzy w porządku ziszczonej, realnej historii zostali zamordowani.
We wspaniałym, jawnie polemicznym wobec Brechta geście, tak kończy tekst Lipszyc:
Oglądając tę nierealną orgię przemocy, przestajemy przejmować się ludźmi, których widzimy na ekranie. Zaczynamy przejmować się Sharon Tate i jej przyjaciółmi, którzy – w tzw. prawdziwym życiu – są właśnie mordowani w innym domu, za ekranem. Tym razem ta nadmiarowa przemoc, zamiast być źródłem taniej ekscytacji, staje się dosłownie obrazem-ekranem i utopią, niemożliwym wyjściem, o które po prostu błagamy. I oto je dostajemy: po rzezi […] zostajemy zaproszeni do utopijnej, onirycznej strefy – domu Polańskiego, drzwi obok. „Czy wszyscy są cali?” […] Tak. Nie. Tak. […] W tej chwili, gdy sekwencja refleksyjnych obrazów zabawiła się naszymi oczekiwaniami i zakwestionowała strukturę emocjonalnych impulsów wytwarzanych przez przemysł filmowy, przeobrażamy się z pozornie suwerennych, a w istocie zniewolonych jednostek w ulotne i pokawałkowane podmioty, które naprawdę patrzą i widzą – bo to właśnie w tej chwili afekt zrywa się w nas z łańcuchów i – nie, nie śmiejemy się – lamentujemy, i płaczemy, i bardzo, bardzo, bardzo chcemy ocalić Sharon Tate17.
Tarantino jest wielki i najdobitniej krytyczny dokładnie w tym momencie, w którym wzrusza. Najbardziej precyzyjne poznanie odbywa się tu właśnie wtedy, gdy mamy w oczach łzy. Nie są to jednak łzy wylewane pod wpływem wyciskacza łez, łzy sentymentalizmu czy ideowego zaślepienia. To łzy, które wylewamy po rozbiciu naszych fantazji, kiedy okazało się, że sprawy mają się straszniej, a zarazem szczęśliwiej, niż nam się wydawało. To łzy, dzięki którym zdajemy też sobie sprawę, że jak mówi gdzie indziej Lipszyc, „języki teorii zwykle coś wygładzają”18. I dopowiada od razu:
Literatura pokazuje, że zawsze jest trochę gorzej, niż nam mówią. Ale też, w nieoczywisty sposób – lepiej. Bo literatura wskazuje sposoby wymyślania się na nowo, opowiadania sobie siebie i świata inaczej, niż to nam suflują formatujące języki19.
Największe książki i filmy, które bywają przy tym najbardziej wzruszające, pozwalają nam może właśnie na to: patrzeć spojrzeniem wyostrzonym przez łzy.
1 Z. Sala, Podawać w wątpliwość własne łzy, online: https://dziennikliteracki.pl/podawac-w-watpliwosc-wlasne-lzy/ [dostęp: 9.10.2025].
2 W. Gombrowicz, Testament. Rozmowy z Dominique de Roux, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2012, s. 83.
3 T.W. Adorno, Portrait de Walter Benjamin [w:] Prismes, Critique de la culture et société, tr. G. et R. Rochlitz, Paris: Payot, 2018, s. 213. Cyt. za: J. Derrida, Fichus. Wykład frankfurcki, tłum. P. Sadzik, Kraków: Ostrogi, 2021, s. 16–17.
4 Cytat przytaczam w oryginale, choć przyznaję, że początkowo miałem go za lapsus redakcji. Taki zapis pojawia się w tekście jeszcze raz, kiedy mowa o „kataraktycznej łzie spływającej po policzku”. Jak rozumiem, nie chodzi o „katarktyczność”, ale „kataraktę” w rozumieniu optycznym. Łza wzruszenia miałaby tu działać jak katarakta (zaćma) wywołująca ślepotę. Katarakta posiada jednak również znaczenie geograficzne i jako próg skalny tworzący wodospad oznaczałaby raczej mechanizm punktowo wstrzymujący wylew łez, by przyspieszyć go wezbraną falą.
5 G. Flaubert, Szkoła uczuć, tłum. A. Micińska, Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 1974, s. 214.
6 W. Gombrowicz, Czytelnicy i krytycy. Varia 1, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2004, s. 232.
7 Rozrzedzić ciemność. Rozmowa z Markiem Bieńczykiem, „Dwutygodnik”, online: https://www.dwutygodnik.com/artykul/11948-rozrzedzic-ciemnosc.html [dostęp: 9.10.2025].
8 Z. Sala, Podawać w wątpliwość…
9 W. Gombrowicz, Dziennik, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2012, s. 153.
10 Tenże, Czytelnicy i krytycy…, s. 207. Tymi słowami Gombrowicz charakteryzował Peipera w recenzji jego powieści Ma lat 22. Odsyłam do tekstu Gombrowicza jako arcydzieła krytycznoliterackiego rantu, w którym tanecznym krokiem – po raz pierwszy, ale zdecydowanie nie po raz ostatni – rozjeżdża świątki awangardy, szydząc z „niezręczności towarzyskiej i nieumiejętności życiowej”, która „cechuje sztywne, teoretyczne modły, odprawiane w tej kapliczce”. Tamże, s. 204.
11 Tamże, s. 323.
12 Rozrzedzić ciemność…
13 Tamże.
14 P. Sadzik, Kultura fizyczna. Ogromna zbiorowa radość, online: https://www.dwutygodnik.com/artykul/11941-kultura-fizyczna-ogromna-zbiorowa-radosc.html [dostęp: 9.10.2025].
15 Włodzimierz Szaranowicz żegna Adama Małysza. „Siadaliśmy jak do telenoweli”. Legendarna laudacja, online: https://www.youtube.com/watch?v=cOkPTOQPz6Y [dostęp: 9.10.2025].
16 J. Derrida, Fichus…, s. 11–12.
17 A. Lipszyc, „Affect Unchained: Violence, Voyeurism and Affection in the Art of Quentin Tarantino”, „Eidos. A Journal For Philosophy of Culture” 2020, vol. 4, nr 2, s. 138, online: https://eidos.uw.edu.pl/files/pdf/eidos/2020–02/eidos_12_lipszyc.pdf [dostęp: 9.10.2025].
18 Szukam rzeczy atakujących granice języka. Rozmowa z Adamem Lipszycem, online: https://czaskultury.pl/artykul/szukam-rzeczy-atakujacych-granice-jezyka/ [dostęp: 9.10.2025].
19 Tamże.
