Zaufać (niektórym) łzom

Nie graj cynika na siłę

— Alicja Majewska, Wojciech Młynarski

W nie­daw­nym arty­ku­le Zuzan­na Sala1 zgła­sza­ła postu­lat, pod któ­rym trud­no się nie pod­pi­sać. W odnie­sie­niu do ksią­żek, któ­rych celem jest wywo­ły­wa­nie w nas wzru­szeń, stwier­dza­ła, że war­to poda­wać w wąt­pli­wość wła­sne łzy. Zgo­da. W tek­ście kry­tycz­no­li­te­rac­kim nie może­my poprze­stać na obwiesz­cze­niu swo­je­go jed­nost­ko­we­go wzru­sze­nia. War­to pró­bo­wać zro­zu­mieć, dla­cze­go pła­cze­my nad tym, a nie nad owym, a pod­su­wa­na przez Salę meto­da Ber­tol­ta Brech­ta fak­tycz­nie pozwa­la roz­bi­jać ilu­zje, powstrzy­mu­jąc nas przed naiw­nym utoż­sa­mie­niem się z boha­te­ra­mi przed­sta­wie­nia.

Zga­dzam się też z wie­lo­ma bar­dziej szcze­gó­ło­wy­mi roz­po­zna­nia­mi Sali. A jed­nak coś każe mi wyra­zić wobec nich pew­ne zastrze­że­nia.

Pro­blem jest już z samym „efek­tem obco­ści”. Mimo że to zabieg otrzeź­wia­ją­cy (choć moim zda­niem z o wie­le więk­szą fine­zją się­ga­li po nie­go Pytho­ni niż Brecht) i wciąż mogą­cy dawać zna­ko­mi­te rezul­ta­ty arty­stycz­ne (przy­kła­dem nie­któ­re fil­my Radu Jude­go), ma poważ­ne ogra­ni­cze­nia. Choć­by takie, że nie musi pobu­dzać kry­tycz­nej nad­świa­do­mo­ści, bo sam stał się już kolej­ną kon­wen­cją. Widzi­my go i mówi­my sobie: „aha, efekt obco­ści”. Nie war­to było­by jed­nak zabie­rać gło­su, gdy­by staw­ką była oce­na – przy­znaj­my, że moc­no wyświech­ta­nych – tez teo­re­ty­ków teatru. Staw­ki są tu o wie­le wyż­sze, a wręcz zasad­ni­cze.

Na wstę­pie, podob­nie jak Sala, muszę przy­znać, że pła­czę noto­rycz­nie. Nie tyl­ko przy książ­kach, głów­nie przy fil­mach, ale też muzy­ce, a cza­sem nawet (Gom­bro wyba­czy) malar­stwie. W tele­fo­nie mam tyl­ko dwa fol­de­ry ze zdję­cia­mi frag­men­tów ksią­żek. W jed­nym te, przy któ­rych pła­czę. W dru­gim te, przy któ­rych się śmie­ję (cza­sem zda­rza mi się też pła­kać ze śmie­chu).

Tym­cza­sem wzru­sze­nia nie mają w bada­niach, nie tyl­ko lite­rac­kich, dobrej pra­sy. W pro­ce­sie poznaw­czym – gło­si obie­go­we prze­ko­na­nie – z zasa­dy nie powin­ny nas obcho­dzić spra­wy tak nie­pew­ne jak jed­nost­ko­we emo­cje. Trze­ba je prze­pę­dzić jako wynik mamią­cych złu­dzeń, któ­re mie­sza­ją szy­ki rozu­mu. Wzru­sze­nia utoż­sa­mia się z tanim sen­ty­men­ta­li­zmem, ckli­wo­ścią, któ­ra z łez robi zasło­nę unie­moż­li­wia­ją­cą wyraź­ne widze­nie świa­ta. Bro­niąc łez, nara­ża­my się na śmiesz­ność, na lek­ce­wa­żą­ce prych­nię­cia i poli­to­wa­nie, na zba­ga­te­li­zo­wa­nie naszych żali jako spa­zmów naiw­nia­ków, któ­rzy żału­jąc róż bana­łu, nie widzą, że pło­ną lasy istot­nych pro­ble­mów spo­łecz­nych.

I oczy­wi­ście, ist­nie­ją powo­dy, by zacho­wy­wać ostroż­ność wobec wzru­szeń. Nie­rzad­ko tego rodza­ju afek­ty sprzy­ja­ją jedy­nie utwier­dze­niu się danej jed­nost­ki lub gru­py w nar­cy­stycz­nym dobrym samo­po­czu­ciu. Mira­że, któ­re wywo­łu­ją łka­nie, czę­sto nie mają nic ze zwiew­no­ści. Wystę­pu­ją w roli sztyw­nych pan­ce­rzy, przez któ­re do świa­do­mo­ści nie prze­bi­ja się żad­na wie­dza zewnętrz­na. W tych warun­kach otrzeź­wie­nie i otar­cie łez sta­ją się nie­zbęd­ne do prze­gna­nia nie­bez­piecz­nych rojeń.

Rów­no­cze­śnie jed­nak naj­bar­dziej nawet odcza­ro­wa­ne, jak by się wyda­wa­ło, języ­ki kry­tycz­ne, któ­re z wyżyn swo­jej trzeź­wo­ści gro­mią wszel­kie wzru­sze­nia jako naiw­ne ilu­zje, nie są wol­ne od wymia­ru afek­tyw­ne­go. Taki cho­ciaż­by Jacqu­es Lacan, któ­re­go nazwi­sko sta­ło się syno­ni­mem pozba­wio­nej złu­dzeń kon­fron­ta­cji z bez­względ­no­ścią Real­ne­go, stwier­dzał nawet moc­niej: „nie­na­bra­ni błą­dzą”. Pod­miot dys­po­nu­ją­cy kry­tycz­ną nad­świa­do­mo­ścią, prze­ko­na­ny o nie­za­bu­rzo­nej ostro­ści wła­sne­go oglą­du, odrzu­ca­jąc ilu­zje, para­dok­sal­nie popeł­nia błąd, a tym samym… tra­ci zdol­ność myśle­nia kry­tycz­ne­go i trzeź­wej oce­ny sytu­acji.

Łzy nie muszą nicze­go zasła­niać. Mogą wypły­wać z wie­dzy nie­ra­do­snej, na któ­rej cio­sy nie są zaim­pre­gno­wa­ni nawet ci naj­mniej skłon­ni do sen­ty­men­ta­li­zmu: „roz­pła­ka­łem się nagle, jak dziec­ko – jedy­ny to raz zda­rzy­ło mi się coś podob­ne­go – […] łka­łem prze­ra­żo­ny wewnętrz­ną skład­nią nie­szczę­ścia”2 – wspo­mi­nał Gom­bro pisa­nie Ślu­bu.

Trzeź­wość więc czy upo­je­nie emo­cja­mi? Rygo­ryzm pozna­nia twar­dych pra­wi­deł rze­czy­wi­sto­ści czy roje­nia o jej alter­na­tyw­nym kształ­cie? A dla­cze­go nie jed­no i dru­gie? Do tego jed­nak potrze­ba by prze­wrot­nej dia­lek­ty­ki – tego naj­więk­sze­go może narzę­dzia filo­zo­ficz­nej spe­ku­la­cji, któ­re, praw­da, nie jest dziś szcze­gól­nie w cenie.

Tak pisał o tym The­odor Ador­no, komen­tu­jąc Wal­te­ra Ben­ja­mi­na:

w for­mie para­dok­su moż­li­wo­ści nie­moż­li­we­go łączy on po raz ostat­ni misty­kę i Oświe­ce­nie, eman­cy­pa­cyj­ny racjo­na­lizm. „Prze­gnał sen, nie zdra­dza­jąc go” i unik­nął współ­wi­ny za sta­łą jed­no­myśl­ność filo­zo­fów, wedle któ­rej tak się nie da3.

Róż­ne dys­kur­sy prze­ko­nu­ją nas, że aby wyda­wać trzeź­we sądy o rze­czy­wi­sto­ści, trze­ba patrzeć na nią okiem wol­nym od wzru­szeń. Co jed­nak, jeśli cza­sem dopie­ro łza wyostrza widze­nie, pozwa­la­jąc na praw­dzi­wie kry­tycz­ny ogląd rze­czy? Oto mówi nam się tutaj: daj się nabrać, daj się zwieść, prze­ciw­ko Brech­to­wi, a wte­dy odkry­jesz dla rozu­mu obsza­ry, o któ­rych nie śni­ło się tym, któ­rzy w imię trzeź­we­go pozna­nia posta­no­wi­li nie ule­gać złu­dze­niom. Podejrz­li­wość wobec łez? Jak naj­bar­dziej. Ale zara­zem napraw­dę podejrz­li­wi może­my stać się tyl­ko we łzach. Bo też dopie­ro wte­dy będzie­my podejrz­li­wi wobec samej podejrz­li­wo­ści. I kie­dy piszę tu o emo­cjach, nie cho­dzi mi o żaden „zwrot afek­tyw­ny”, bo to prze­cież fun­ta kła­ków nie­war­ta huc­pa.

Oczy­wi­ście, trze­ba roz­pra­wiać się ze wzru­sze­nia­mi, któ­re zaklesz­cza­ją nas w koją­cych fan­ta­zjach odpor­nych na wszel­ką wie­dzę. Tyl­ko wte­dy zacho­wa­my kry­tycz­ną trzeź­wość rozu­mu, chro­niąc go przed poku­sa­mi mira­ży. Trze­ba też jed­nak pod­wa­żać samą podejrz­li­wość, by nie zamie­ni­ła się w narzę­dzie jedy­nie opi­su­ją­ce panu­ją­cy stan rze­czy. Tyl­ko wte­dy zacho­wa­my kry­tycz­ną siłę marze­nia, oca­la­jąc je przed kom­plet­nym odcza­ro­wa­niem. W pierw­szym przy­pad­ku ratu­je­my się przed prze­śnie­niem real­no­ści, ale dopie­ro w dru­gim zysku­je­my moż­li­wość pomy­śle­nia jej sen­sow­niej­sze­go kształ­tu. Ta podwój­na dia­lek­tycz­na ope­ra­cja pozwa­la więc oca­lić zarów­no impe­ra­tyw trzeź­we­go oglą­du, jak i moc fan­ta­zji, pobu­dza­ją­cej teraz walo­ry kry­tycz­ne rozu­mu, któ­rych ten nie był­by w sta­nie wydo­być z sie­bie o wła­snych siłach.

Po pierw­sze więc trze­ba było­by roz­bić mono­lit takiej kate­go­rii jak wzru­sze­nie, poka­zu­jąc, że ist­nie­ją jego róż­ne rodza­je. Płacz pła­czo­wi nie jest rów­ny. Bywa­ją „złe” i „dobre” wzru­sze­nia. Tocząc ślo­zy nad Żeby Pol­ska była Pol­ską, nie pła­cze się tym samym pła­czem co nad Pol­ską Madon­ną. Nie cho­dzi oczy­wi­ście o róż­ni­ce wybo­rów ide­owo-poli­tycz­nych, ale róż­ni­ce w samej akty­wi­zo­wa­nej tu emo­cji, któ­rą jak naj­bar­dziej moż­na pod­dać gra­da­cji i war­to­ścio­wa­niu. Mówiąc naj­kró­cej, w pierw­szym przy­pad­ku łzy wypły­wa­ją z kon­so­li­du­ją­ce­go „ja” pokrze­pie­nia przy­na­leż­no­ścią do kolek­ty­wu, któ­ry w łań­cu­chu poko­leń, mimo burz histo­rii i prze­ciw­no­ści losu, niósł opo­wieść o sobie samym, by dzię­ki temu prze­trwać. Pio­sen­ka Mary­li Rodo­wicz do słów Agniesz­ki Osiec­kiej żad­ne­go pokrze­pie­nia nie nie­sie. Zamiast tego zapew­nia gorz­ką i pre­cy­zyj­ną dia­gno­zę poło­że­nia jed­nost­ki nara­żo­nej na jak naj­bar­dziej kon­kret­ną, histo­rycz­nie uwa­run­ko­wa­ną spo­łecz­ną prze­moc, któ­ra, jak to w naj­lep­szych tek­stach bywa, prze­kra­cza cia­sne ramy doraź­no­ści. Płacz bie­rze się tu więc z tego, że – jak zawsze – Osiec­ka, arcy­mi­strzy­ni dia­lek­tycz­nych histo­rii o poha­ra­ta­nym życiu, nie ma złu­dzeń („sen ci daru­je nadzie­ję płon­ną”), a zara­zem ludzie, choć poka­le­cze­ni, nigdy nie dają u niej za wygra­ną.

Po dru­gie więc, afekt może mieć zna­cze­nie poznaw­cze. Nie musi wca­le zasła­niać fak­tycz­nych pro­ble­mów czy struk­tu­ral­nych uwa­run­ko­wań rze­czy­wi­sto­ści, ale prze­ciw­nie, może je wyostrzać, zapew­nia­jąc dostęp do tych wymia­rów doświad­cze­nia, do któ­rych nie spo­sób dotrzeć inna dro­gą. Pol­ska Madon­na jest tek­stem, któ­ry roz­wa­la mnie na drob­ne kawał­ki, tak­że ze wzglę­du na to, jak opo­wia­da o spo­łecz­nym poni­że­niu. Ten kla­so­wo-płcio­wy wymiar pio­sen­ki nie zosta­je zatar­ty we wzru­sze­niu, ale wręcz uwy­pu­klo­ny. Zara­zem jed­nak Osiec­ka w tym punk­cie się nie zatrzy­mu­je. Nie musi więc być tak, jak pisze Sala, że „łza, któ­ra jed­no­czy publicz­ność w kata­rak­tycz­nym doświad­cze­niu, zacie­ra jed­no­cze­śnie spo­łecz­ne anta­go­ni­zmy”4. Pomi­jam, że przy tym zda­niu moje oko nie łza­wi wpraw­dzie, ale nie­co wyba­łu­sza się w zdu­mie­niu, gdyż czy­nie­nie tek­stom zarzu­tu z tego, że wywo­ły­wa­ne przez nie wzru­sze­nie nie pozwa­la dostrzec „spo­łecz­ne­go anta­go­ni­zmu”, mil­czą­co opie­ra się na zało­że­niu o nad­rzęd­no­ści tego ostat­nie­go. Rozu­miem, że to dla wie­lu punkt wyj­ścia i doj­ścia w czy­ta­niu lite­ra­tu­ry („Wszyst­ko przez Nie się sta­ło, a bez Nie­go nic się nie sta­ło, co się sta­ło”), sza­nu­ję ich uczu­cia reli­gij­ne i wiem, że pod­wa­żać ten fetysz to popeł­niać towa­rzy­ski nie­takt, jak gdy­by u Pro­usta podłu­bać pal­cem w nosie przy obie­dzie, no ale nic nie pora­dzę, pobrzmie­wa mi to zda­niem, któ­re – zostań­my przy tym nie­szczę­snym Pro­uście – Bru­no Schulz usły­szał od Wan­dy Wasi­lew­skiej lub Ada­ma Waży­ka: „nam Pro­ustów nie potrze­ba”. Nie było­by dobrze, gdy­by­śmy odczu­wa­jąc w toku lek­tu­ry wzru­sze­nie czy gro­zę, musie­li za każ­dym razem kon­tro­l­nie oglą­dać się za sie­bie i spraw­dzać, czy mają one ali­bi w posta­ci pre­zen­ta­cji anta­go­ni­zmu spo­łecz­ne­go. Wyda­je mi się, że rze­czy podob­nie zasad­ni­cze, a bez odwo­ła­nia do tej kwe­stii, mówi się nam, kie­dy czy­ta­my wzru­sze­ni o tym, jak Orr w Para­gra­fie 22 uszedł z woj­ny z życiem i ograł stan wyjąt­ko­wy za pomo­cą jego wła­snych narzę­dzi, albo kie­dy umie­ra­ją­ca sio­stra w Nie­gdy­siej­szych śnie­gach Gre­go­ra von Rez­zo­rie­go dopro­wa­dza bra­ta do orgia­stycz­ne­go śmie­chu, albo kie­dy – a niech tam – przed Mar­ce­lem wybu­cha po latach obraz Com­bray.

Po trze­cie, Sala uła­twia sobie roz­pra­wę ze łza­mi dobo­rem ana­li­zo­wa­ne­go mate­ria­łu. Pisze:

Dacie mi do ręki roman­ta­sy? Będę pod­nie­co­na. Dacie holo­po­lo? Będę wzru­szo­na. Dacie hor­ror opar­ty na naj­bar­dziej utar­tych kli­szach? Nie będę mogła spać przez trzy dni. Czy to zna­czy, że te tek­sty są dobre? Nie­ko­niecz­nie. Czy zna­czy, że dzia­ła­ją? O tak.

Na pod­sta­wie takie­go zesta­wie­nia moż­na by odnieść wra­że­nie, że lite­ra­tu­ra afek­tyw­nie dzia­ła­ją­ca to wyłącz­nie lite­ra­tu­ra zła. Nie­słusz­nie. Bo czy nie ist­nie­ją tek­sty arcy­dziel­ne, któ­re emo­cjo­nal­nie roz­trza­sku­ją? Nie jestem Micha­łem Paw­łem Mar­kow­skim, któ­ry w swo­im apo­dyk­tycz­nym tonie stwier­dzał nie­gdyś, że „kto nie pła­kał, gdy umie­rał Neme­czek, nie zapła­cze już nigdy”. Zara­zem jed­nak trud­no mi wyobra­zić sobie, żebym zna­lazł poro­zu­mie­nie z kimś, kto nie zapła­kał­by nad, daj­my na to, Szko­łą uczuć Gustave’a Flau­ber­ta. Pła­czę tam przez cały ostat­ni roz­dział, w któ­rym dwóch boha­te­rów doko­nu­je bilan­su wszyst­kich swo­ich zawie­dzio­nych nadziei i wspo­mi­na pew­ną (zakoń­czo­ną oczy­wi­ście spek­ta­ku­lar­ną kla­pą) przy­go­dę:

– To było może naj­lep­sze ze wszyst­kie­go, co mie­li­śmy w życiu! – rzekł Fry­de­ryk.
– Tak, kto wie? To było może naj­lep­sze! – powtó­rzył Deslau­riers5.

Może­my się chy­ba zgo­dzić, że książ­ka Flau­ber­ta jest cał­kiem dobra, a zara­zem robi z nami coś na grun­cie emo­cjo­nal­nym, nie będąc przy tym ani szan­ta­żem, ani pry­wat­nym lamen­tem, a do tego uka­zu­jąc anta­go­nizm spo­łecz­ny.

Jed­no­cze­śnie moż­na pozo­stać nie­wzru­szo­nym na to, co zosta­ło bez­czel­nie spre­pa­ro­wa­ne jako mają­ce poru­szać. Ina­czej niż Sala, umie­ram z nudów na holo­po­lo i zie­wam na hor­ro­rach. Bo melo­dra­mat nie ma nic wspól­ne­go z dra­ma­ty­zmem, maka­bra to nie gro­za, sen­ty­men­ta­lizm nie jest sen­ty­men­tem6. Nie przy­pad­kiem naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­cą książ­ką w histo­rii lite­ra­tu­ry nie jest Kat z Pła­szo­wa, ale opo­wieść o waka­cjach w Zako­pa­nem, pod­czas któ­rych dwóch gości gapi się z nudów w rysy na sufi­cie, a trze­ci lepi kul­ki z chle­ba (Kosmos). Holo­po­lo ofe­ru­je naj­wy­żej dresz­czyk wyni­ka­ją­cy z obco­wa­nia z por­no­gra­fią zbrod­ni. Prze­strzeń ludo­bój­stwa prze­mie­rza­my tu jed­nak jak park roz­ryw­ki, wciąż bez­piecz­ni, by po skoń­czo­nej lek­tu­rze spo­koj­nie wró­cić na swo­je śmie­ci. Tym­cza­sem z praw­dzi­wej gro­zy w pew­nym sen­sie nie ma żad­ne­go powro­tu. A w każ­dym razie robi się od niej tak nie­wy­god­nie, że nie czu­je­my się już u sie­bie.

Tak samo jak z holo­po­lo spra­wa ma się z obec­ny­mi w tek­ście Sali przy­kła­da­mi. Poda­ne przez autor­kę cyta­ty z ksią­żek Mał­go­rza­ty Leb­dy i Mate­usza Paku­ły nie dowo­dzą wca­le imma­nent­ne­go pro­ble­mu z lek­tu­ro­wym wzru­sze­niem. Sala pisze, że książ­ka Paku­ły „chwy­ta nas, czy­tel­ni­ków, w sidła wzru­sze­nia”, jest „pora­ża­ją­cą opo­wie­ścią o bólu” czy „fak­tycz­nie chwy­ci­ła za ser­ce”. Otóż mnie nic tu nie chwy­ta i nie pora­ża. Czy­tam te książ­ki i nic, ale to po pro­stu nic mnie tu nie rusza, cza­sem ta abso­lut­na nicość prze­cho­dzi naj­wy­żej w iry­ta­cję. Z mojej per­spek­ty­wy to kośla­we emo­cjo­nal­ne szan­ta­że, któ­re efek­ciar­sko sza­fu­ją gesta­mi obli­czo­ny­mi na wywo­ła­nie wzru­sze­nia. Nie mają one jed­nak nic wspól­ne­go z rezul­ta­tem w posta­ci emo­cjo­nal­ne­go potrza­ska­nia odbior­cy.

Sala pisze, że Paku­ła instru­men­tal­nie uży­wa inty­mi­sty­ki, by roz­mięk­czo­nym wzru­sze­niem czy­tel­ni­kom sprze­dać swo­je prze­ko­na­nia na temat euta­na­zji jako uni­wer­sal­ną praw­dę. Ale prze­cież moż­na wyobra­zić sobie tek­sty, któ­re wzru­sza­ją, a dzia­ła­ją zupeł­nie ina­czej. Tak­że wśród – by pozo­stać w komen­to­wa­nym przez Salę polu – zapi­sów doświad­cze­nia żało­by po śmier­ci rodzi­ca.

Tak mówił mi o tym Marek Bień­czyk w kon­tek­ście Kon­te­ne­ra, dla któ­re­go punk­tem odnie­sie­nia była śmierć mat­ki:

Nie­po­wta­rzal­na intym­ność gasną­ce­go życia mia­ła być odda­na przez lite­rac­kość. Nie chcia­łem nar­cy­zmu żało­by, prze­sło­nię­cia zmar­łych wła­snym bólem. Ani roz­pa­czy, ani krzy­ku, ani mil­cze­nia. Chcia­łem wypro­wa­dzić mat­kę z nasze­go rodzin­ne­go domu, posa­dzić obok matek Pro­usta i Barthes’a czy na mete­ory­cie, któ­ry spadł bli­sko Bazy­lei kil­ka­set lat temu, wypu­ścić do kawiar­ni z Canet­tim, zamie­nić w ucie­ka­ją­ce­go nie­wol­ni­ka z opo­wia­da­nia Faulk­ne­ra albo w indiań­ski totem, dać jej wol­ność nie­by­cia tą jed­ną wspo­mi­na­ną mat­ką. Tym jed­nym tru­pem. Wol­ność bycia tym, kim nie była. Jak wiesz, umar­li szyb­ko jadą, trze­ba stwo­rzyć im warun­ki do jaz­dy7.

Czy­ta­jąc Kon­te­ner, pła­czę w spo­sób spa­zma­tycz­ny. Nie dla­te­go, że Bień­czyk bom­bar­du­je mnie por­no­gra­fią czy­je­goś umie­ra­nia, ale może dla­te­go, że odda­je spra­wie­dli­wość tej jed­nej jedy­nej nie­za­stę­po­wal­nie poje­dyn­czej umar­łej, wpro­wa­dza­jąc nas zara­zem w doświad­cze­nie uni­wer­sal­nej gro­zy. Wiem, co mogę usły­szeć w odpo­wie­dzi: panie (M)areczku, poważ­ne spra­wy jak anta­go­nizm spo­łecz­ny to są dla zarzą­du, dla pana zosta­je inty­mi­sty­ka, jeśli zamknie się w swo­ich „ogra­ni­czo­nych poli­tycz­nie ambi­cjach”8. Według mnie Kon­te­ner jest sza­le­nie wywro­to­wy poli­tycz­nie, choć w ogó­le nie sto­ją za nim takie ambi­cje, a zara­zem dla oce­ny książ­ki nie ma to więk­sze­go zna­cze­nia.

Wróć­my jesz­cze do poprzed­niej kwe­stii. W oddzie­le­niu świet­nej lite­ra­tu­ry od afek­tyw­ne­go bodź­co­wa­nia widzę nie tyl­ko gest nie­tra­fio­ny, ale też mają­cy poważ­ne kon­se­kwen­cje dla funk­cjo­no­wa­nia cało­kształ­tu tak zwa­ne­go pola lite­rac­kie­go. Nie­sie on ze sobą groź­bę dowar­to­ścio­wa­nia pisar­stwa ane­micz­ne­go, nie­ko­niecz­nie nawet spraw­nie zmaj­stro­wa­ne­go, któ­re choć nie obcho­dzi niko­go poza wąskim krę­giem wyspe­cja­li­zo­wa­nych czy­tel­ni­ków, w odpo­wied­nim oku uło­ży się w zmyśl­ną ana­li­zę kon­flik­tu kla­so­we­go czy kolej­ną odsło­nę hono­ro­wa­nej przez kry­ty­kę poety­ki. Piszą­cy wyko­nu­ją wte­dy gesty „bio­rą­ce” (wów­czas i Brecht sta­je się towa­rem), znaj­du­ją pocie­chę w nagro­dach lub entu­zja­stycz­nych recen­zjach, ale rezy­gnu­ją choć­by z pró­by poro­zu­mie­nia się z czy­tel­ni­ka­mi na bar­dziej ele­men­tar­nym grun­cie. Zamiast kon­tak­tu pozo­sta­je labo­ra­to­ryj­ne i asep­tycz­ne cyze­lo­wa­nie form. W kon­se­kwen­cji dro­gi jako­ści lite­rac­kiej i zdol­no­ści poru­sza­nia nie­od­wra­cal­nie się roz­cho­dzą.

„Kie­dyś wyja­śni się, z jakie­go to opacz­ne­go mał­żeń­stwa twór­cy z odbior­ca­mi rodzą się utwo­ry pozba­wio­ne arty­stycz­ne­go sex appeal’u9. Oby. Bo lite­ra­tu­ra, jako świat form sym­bo­licz­nych, w ogó­le ma skłon­ność do oddzie­la­nia się od życio­wych instynk­tów, któ­re dają o sobie znać też w sfe­rze wzru­szeń. Tym­cza­sem dla Gom­bro­wi­cza spra­wa była jasna: „Suchy anty­po­eta nie wabi nas, […] nie kocha­my jego głę­bin i ogro­mów, ponie­waż róż­ni się z nami w płyt­kich i powierz­chow­nych dro­bia­zgach nasze­go odczu­wa­nia”10. Jak może więc stać się dla nas napraw­dę istot­ny pisarz, któ­ry ani nas zię­bi, ani grze­je? Postu­lat Gom­bra brzmiał więc pro­sto: „Wzo­rem wiel­kich mistrzów zespo­lić szczę­śli­wie życie i teo­rię, czło­wie­ka i abs­trak­cję”11. Będzie­my dale­ko od reali­za­cji tego zada­nia w pro­zie (nazwij­my to) wyso­ko­ar­ty­stycz­nej, jeśli zdol­ność poru­sza­nia przy­pi­sze­my na wyłącz­ność lite­ra­tu­rze emo­cjo­nal­nych szan­ta­ży.

A prze­cież nie musi tak być. Przy­kła­dem – książ­ki wspo­mnia­ne­go Bień­czy­ka, któ­ry mówił mi ostat­nio tak:

Histo­ry­ko­wi i kry­ty­ko­wi lite­rac­kie­mu nie zda­rza się płacz. A już na pew­no się do nie­go nie przy­zna. Jeśli ktoś mówi, że pła­kał w trak­cie czy­ta­nia, jest to naj­waż­niej­sza rzecz, któ­rą chciał­bym usły­szeć. Odbiór czy­sto inte­lek­tu­al­ny jest za sil­ny, to spi­ry­tus pola­ny na ranę. Marzy mi się nadal, żeby książ­ki fak­tycz­nie odczu­wa­ło się w oczach czy, jak mówisz, na skó­rze12.

Oczy­wi­ście, to, że pła­cze­my pod­czas lek­tu­ry jakichś ksią­żek, nie jest żad­nym argu­men­tem kry­tycz­no­li­te­rac­kim. Argu­men­ty takie sta­ra­łem się jed­nak podać, nawią­zu­jąc do twór­czo­ści Bień­czy­ka – roz­pi­sać zało­że­nia jego antro­po­lo­gii i dys­kur­syw­nie uchwy­cić czyn­ni­ki, któ­re wywo­łu­ją tu wzru­sze­nie13. Sta­ra­łem się też przed­sta­wić je przy oka­zji jed­ne­go z naj­wy­bit­niej­szych, a z pew­no­ścią naj­bar­dziej wzru­sza­ją­cych tek­stów o pol­skiej trans­for­ma­cji14, kie­dy to Wło­dzi­mierz Sza­ra­no­wicz wal­czy ze ści­skiem w gar­dle, stop­nio­wo tę wal­kę prze­gry­wa­jąc15. Jego mono­log, przy któ­rym trud­no chy­ba się wraz z Sza­ra­no­wi­czem nie roz­pła­kać, pod­su­wa nam też pod­po­wiedź, w jaki spo­sób dobrze, bo dia­lek­tycz­nie, pomy­śleć o wzru­sze­niu. Wzru­sze­niu sta­no­wią­cym prze­cho­wal­nię parau­to­pij­nych prze­czuć, któ­re nie mówią nie­moż­li­we­mu „nie”, ale „tak, być może, cza­sem”16.

Jed­nym z naj­wspa­nial­szych (i oczy­wi­ście naj­bar­dziej wzru­sza­ją­cych) przy­kła­dów takie­go dia­lek­tycz­no-uto­pij­ne­go myśle­nia o wzru­sze­niu jest dla mnie zakoń­cze­nie Pew­ne­go razu… w Hol­ly­wo­od. Bo błą­dzą ci, któ­rzy mają Quen­ti­na Taran­ti­na za śmiesz­ka od nie­zo­bo­wią­zu­ją­cych żar­tów. Już w Bękar­tach woj­ny Taran­ti­no to gość przede wszyst­kim prze­ję­ty losem ofiar histo­rii, a zara­zem nie­po­go­dzo­ny z tym, że „co się sta­ło, to się nie odsta­nie”, a co się nie sta­ło, nie ma już szans się ziścić. Taran­ti­no inter­we­niu­je fik­cjąreal­ny prze­bieg dzie­jów, by roz­ga­łę­zia­jąc je poprzez zepchnię­cie w poten­cjal­ność, na bocz­ny tor, prze­pro­wa­dzić na nich ope­ra­cję napraw­czą. Sha­ron Tate zosta­ła zamor­do­wa­na przez ban­dę Man­so­na? To cze­mu jej nie oca­lić, trak­tu­jąc sek­cia­rzy mio­ta­cza­mi ognia? A zara­zem nie będzie w tym nic z naiw­ne­go pocie­sze­nia.

To ten moment u Taran­ti­na, przy któ­rym nie mogę prze­stać pła­kać. Mówi o nim tekst, przy któ­rym też zresz­tą zawsze pła­czę. Adam Lip­szyc wspa­nia­le poka­zu­je, na czym pole­ga róż­ni­ca mię­dzy „parau­to­pij­nym” wzru­sze­niem a roz­ma­ity­mi holo­po­lo­wy­mi szwin­dla­mi. To pierw­sze nie zaspo­ka­ja naszych fan­ta­zji, ale je prze­ła­mu­je. Taran­ti­no udo­wad­nia, że wzru­sze­nie nie musi wyłącz­nie odgry­wać roli kle­ju dla nar­cy­stycz­ne­go samo­za­do­wo­le­nia. Ist­nie­ją afek­ty, któ­re prze­ry­wa­ją oczy­wi­stość i bez­po­śred­niość prze­ka­zu, ogry­wa­jąc nasze zapro­gra­mo­wa­ne socjo­tech­nicz­nie ocze­ki­wa­nia.

Od począt­ku sean­su zasta­na­wia­my się, czy aby napraw­dę chce­my to oglą­dać. Film o mor­der­stwie Tate? „A teraz coś, na co wszy­scy cze­ka­li­ście” – mówi facet w tele­wi­zji, któ­rą oglą­da jeden z przy­ja­ciół aktor­ki. Ale „nagle rze­czy­wi­stość skrę­ca w stro­nę fik­cji”. Dosta­je­my po oczach wybu­chem prze­sa­dzo­nej prze­mo­cy, doty­ka­ją­cej jed­nak nie tych, któ­rych się spo­dzie­wa­li­śmy. Ale jeśli napraw­dę bali­śmy się o Tate, to po co zaczę­li­śmy oglą­dać film? Czy nie po to, żeby zoba­czyć por­no­gra­fię prze­mo­cy, kie­dy kobie­ta zosta­nie „zaszlach­to­wa­na przez mania­ków”? I choć naszą per­wer­syj­ną fan­ta­zją było zoba­czyć jat­kę doko­na­ną przez ban­dę Man­so­na, dosta­je­my coś zupeł­nie inne­go, co jed­nak nas roz­trza­sku­je, oca­la­jąc tych, któ­rzy w porząd­ku zisz­czo­nej, real­nej histo­rii zosta­li zamor­do­wa­ni.

We wspa­nia­łym, jaw­nie pole­micz­nym wobec Brech­ta geście, tak koń­czy tekst Lip­szyc:

Oglą­da­jąc tę nie­re­al­ną orgię prze­mo­cy, prze­sta­je­my przej­mo­wać się ludź­mi, któ­rych widzi­my na ekra­nie. Zaczy­na­my przej­mo­wać się Sha­ron Tate i jej przy­ja­ciół­mi, któ­rzy – w tzw. praw­dzi­wym życiu – są wła­śnie mor­do­wa­ni w innym domu, za ekra­nem. Tym razem ta nad­mia­ro­wa prze­moc, zamiast być źró­dłem taniej eks­cy­ta­cji, sta­je się dosłow­nie obra­zem-ekra­nem i uto­pią, nie­moż­li­wym wyj­ściem, o któ­re po pro­stu bła­ga­my. I oto je dosta­je­my: po rze­zi […] zosta­je­my zapro­sze­ni do uto­pij­nej, oni­rycz­nej stre­fy – domu Polań­skie­go, drzwi obok. „Czy wszy­scy są cali?” […] Tak. Nie. Tak. […] W tej chwi­li, gdy sekwen­cja reflek­syj­nych obra­zów zaba­wi­ła się naszy­mi ocze­ki­wa­nia­mi i zakwe­stio­no­wa­ła struk­tu­rę emo­cjo­nal­nych impul­sów wytwa­rza­nych przez prze­mysł fil­mo­wy, prze­obra­ża­my się z pozor­nie suwe­ren­nych, a w isto­cie znie­wo­lo­nych jed­no­stek w ulot­ne i poka­wał­ko­wa­ne pod­mio­ty, któ­re napraw­dę patrzą i widzą – bo to wła­śnie w tej chwi­li afekt zry­wa się w nas z łań­cu­chów i – nie, nie śmie­je­my się – lamen­tu­je­my, i pła­cze­my, i bar­dzo, bar­dzo, bar­dzo chce­my oca­lić Sha­ron Tate17.

Taran­ti­no jest wiel­ki i naj­do­bit­niej kry­tycz­ny dokład­nie w tym momen­cie, w któ­rym wzru­sza. Naj­bar­dziej pre­cy­zyj­ne pozna­nie odby­wa się tu wła­śnie wte­dy, gdy mamy w oczach łzy. Nie są to jed­nak łzy wyle­wa­ne pod wpły­wem wyci­ska­cza łez, łzy sen­ty­men­ta­li­zmu czy ide­owe­go zaśle­pie­nia. To łzy, któ­re wyle­wa­my po roz­bi­ciu naszych fan­ta­zji, kie­dy oka­za­ło się, że spra­wy mają się strasz­niej, a zara­zem szczę­śli­wiej, niż nam się wyda­wa­ło. To łzy, dzię­ki któ­rym zda­je­my też sobie spra­wę, że jak mówi gdzie indziej Lip­szyc, „języ­ki teo­rii zwy­kle coś wygła­dza­ją”18. I dopo­wia­da od razu:

Lite­ra­tu­ra poka­zu­je, że zawsze jest tro­chę gorzej, niż nam mówią. Ale też, w nie­oczy­wi­sty spo­sób – lepiej. Bo lite­ra­tu­ra wska­zu­je spo­so­by wymy­śla­nia się na nowo, opo­wia­da­nia sobie sie­bie i świa­ta ina­czej, niż to nam suflu­ją for­ma­tu­ją­ce języ­ki19.

Naj­więk­sze książ­ki i fil­my, któ­re bywa­ją przy tym naj­bar­dziej wzru­sza­ją­ce, pozwa­la­ją nam może wła­śnie na to: patrzeć spoj­rze­niem wyostrzo­nym przez łzy.

 

1 Z. Sala, Poda­wać w wąt­pli­wość wła­sne łzy, onli­ne: https://dziennikliteracki.pl/podawac-w-watpliwosc-wlasne-lzy/ [dostęp: 9.10.2025].

2 W. Gom­bro­wicz, Testa­ment. Roz­mo­wy z Domi­ni­que de Roux, Kra­ków: Wydaw­nic­two Lite­rac­kie, 2012, s. 83.

3 T.W. Ador­no, Por­tra­it de Wal­ter Ben­ja­min [w:] Pri­smes, Cri­ti­que de la cul­tu­re et soci­été, tr. G. et R. Rochlitz, Paris: Pay­ot, 2018, s. 213. Cyt. za: J. Der­ri­da, Fichus. Wykład frank­furc­ki, tłum. P. Sadzik, Kra­ków: Ostro­gi, 2021, s. 16–17.

4 Cytat przy­ta­czam w ory­gi­na­le, choć przy­zna­ję, że począt­ko­wo mia­łem go za lap­sus redak­cji. Taki zapis poja­wia się w tek­ście jesz­cze raz, kie­dy mowa o „kata­rak­tycz­nej łzie spły­wa­ją­cej po policz­ku”. Jak rozu­miem, nie cho­dzi o „katark­tycz­ność”, ale „kata­rak­tę” w rozu­mie­niu optycz­nym. Łza wzru­sze­nia mia­ła­by tu dzia­łać jak kata­rak­ta (zaćma) wywo­łu­ją­ca śle­po­tę. Kata­rak­ta posia­da jed­nak rów­nież zna­cze­nie geo­gra­ficz­ne i jako próg skal­ny two­rzą­cy wodo­spad ozna­cza­ła­by raczej mecha­nizm punk­to­wo wstrzy­mu­ją­cy wylew łez, by przy­spie­szyć go wez­bra­ną falą.

5 G. Flau­bert, Szko­ła uczuć, tłum. A. Miciń­ska, War­sza­wa: Pań­stwo­wy Insty­tut Wydaw­ni­czy, 1974, s. 214.

6 W. Gom­bro­wicz, Czy­tel­ni­cy i kry­ty­cy. Varia 1, Kra­ków: Wydaw­nic­two Lite­rac­kie, 2004, s. 232.

7 Roz­rze­dzić ciem­ność. Roz­mo­wa z Mar­kiem Bień­czy­kiem, „Dwu­ty­go­dnik”, onli­ne: https://www.dwutygodnik.com/artykul/11948-rozrzedzic-ciemnosc.html [dostęp: 9.10.2025].

8 Z. Sala, Poda­wać w wąt­pli­wość

9 W. Gom­bro­wicz, Dzien­nik, Kra­ków: Wydaw­nic­two Lite­rac­kie, 2012, s. 153.

10 Ten­że, Czy­tel­ni­cy i kry­ty­cy…, s. 207. Tymi sło­wa­mi Gom­bro­wicz cha­rak­te­ry­zo­wał Peipe­ra w recen­zji jego powie­ści Ma lat 22. Odsy­łam do tek­stu Gom­bro­wi­cza jako arcy­dzie­ła kry­tycz­no­li­te­rac­kie­go ran­tu, w któ­rym tanecz­nym kro­kiem – po raz pierw­szy, ale zde­cy­do­wa­nie nie po raz ostat­ni – roz­jeż­dża świąt­ki awan­gar­dy, szy­dząc z „nie­zręcz­no­ści towa­rzy­skiej i nie­umie­jęt­no­ści życio­wej”, któ­ra „cechu­je sztyw­ne, teo­re­tycz­ne modły, odpra­wia­ne w tej kaplicz­ce”. Tam­że, s. 204.

11 Tam­że, s. 323.

12 Roz­rze­dzić ciem­ność

13 Tam­że.

14 P. Sadzik, Kul­tu­ra fizycz­na. Ogrom­na zbio­ro­wa radość, onli­ne: https://www.dwutygodnik.com/artykul/11941-kultura-fizyczna-ogromna-zbiorowa-radosc.html [dostęp: 9.10.2025].

15 Wło­dzi­mierz Sza­ra­no­wicz żegna Ada­ma Mały­sza. „Sia­da­li­śmy jak do tele­no­we­li”. Legen­dar­na lau­da­cja, onli­ne: https://www.youtube.com/watch?v=cOkPTOQPz6Y [dostęp: 9.10.2025].

16 J. Der­ri­da, Fichus…, s. 11–12.

17 A. Lip­szyc, „Affect Uncha­ined: Vio­len­ce, Voy­eu­rism and Affec­tion in the Art of Quen­tin Taran­ti­no”, „Eidos. A Jour­nal For Phi­lo­so­phy of Cul­tu­re” 2020, vol. 4, nr 2, s. 138, onli­ne: https://eidos.uw.edu.pl/files/pdf/eidos/2020–02/eidos_12_lipszyc.pdf [dostęp: 9.10.2025].

18 Szu­kam rze­czy ata­ku­ją­cych gra­ni­ce języ­ka. Roz­mo­wa z Ada­mem Lip­szy­cem, onli­ne: https://czaskultury.pl/artykul/szukam-rzeczy-atakujacych-granice-jezyka/ [dostęp: 9.10.2025].

19 Tam­że.

– adiunkt na Wydziale Polonistyki UW.

więcej →

– krytyczka literacka, literaturoznawczyni, asystentka w Katedrze Krytyki Współczesnej na Wydziale Polonistyki UJ.

więcej →