Magda Huzarska-Szumiec: Na czym polega specyfika felietonu teatralnego?
Jacek Kopciński: Nie ma jednej definicji felietonu, a sama felietonistyka jest odbiciem osobowości piszącego. W moim przypadku była to forma, która pozwalała mi wejść w bezpośredni kontakt z intrygującym mnie problemem, wydarzeniem, zachwytem teatralnym. Równocześnie forma ta dawała mi szansę na bliski kontakt z odbiorcą moich tekstów. Gdy pisałem felietony, zajmowałem się również krytyką teatralną, więc tym staranniej oddzielałem tego rodzaju wypowiedzi od recenzji czy szkiców. W felietonach nie obciążałem czytelników analizami przedstawień. Posługując się językiem bliskim literaturze, wchodziłem w sam środek spraw i w sposób bardziej osobisty przedstawiałem moje zdanie na temat spektaklu albo wizję, która zrodziła się w mojej głowie po jego obejrzeniu.
Wydaje mi się, że w felietonie autor może przyjąć szerszą perspektywę opisu niż w recenzji – forma ta pozwala spojrzeć nie tylko na samo przedstawienie, ale także na rzeczywistość, w której teatr jest zanurzony.
Recenzja wymaga przestrzegania pewnych reguł, opiera się na pewnym warsztacie i – do pewnego stopnia – określonym języku. Skoro recenzuję spektakl, muszę oddać sprawiedliwość wielu jego aspektom, posłużyć się odpowiednimi narzędziami, uruchomić określony dyskurs. W przypadku felietonu po części z tego rezygnuję i zapraszam czytelnika do rozmowy nie tylko na tematy teatralne. Teatr jest w moich felietonach punktem wyjścia – punkt dojścia zależy w nich od mojego doświadczenia, poglądu na świat, wiedzy, wyobraźni i oczywiście tego, co dzieje się na ulicy.
Zaprasza pan do refleksji nad toczącym się wokół teatru życiem?
Teatr nie od dzisiaj mocno podkreśla swój społeczny wymiar, pisanie o nim pozwala więc na wieloaspektową refleksję. W felietonie można swobodnie łączyć różne plany i perspektywy, zestawiać je ze sobą w pary, które mogą zaskoczyć czytelnika. Dobrym przykładem na to jest tekst, który zatytułowałem Radość z migania, poświęcony ludziom głuchym. W pewnych teatrach pojawili się tłumacze języka migowego, ich obecność sprawiła, że na widowni mogli usiąść ludzie niesłyszący. Sprowokowało mnie to do zastanowienia się nad obecną sytuacją tej grupy społecznej – nie tylko w teatrze. Przeczytałem ciekawy reportaż na jej temat i przypomniałem sobie moje własne spotkania z ludźmi niesłyszącymi – i moje własne wobec nich zaniedbania. Uświadomiłem sobie także, na czym polega ich odrębna i wyjątkowa percepcja świata. Myślę, że spektakl teatralny skonstruowany w zgodzie z wyobraźnią osób pozbawionych słuchu byłby niezwykle ciekawy.
Na mnie wrażenie wywarł pana felieton poświęcony słuchowisku Tomasza Manna o Tadeuszu Różewiczu. Przyznaje się pan w tym tekście do bezradności wobec dzieła, które ma pan opisać. Bez wstydu ujawnia pan swoje emocje.
Pozwalam sobie na to, pilnując oczywiście pewnych granic, tak chętnie dziś przekraczanych. Emocje uważam jednak za niezmiernie istotną część doświadczenia estetycznego. Udawanie, że jako krytycy niczego w teatrze nie przeżywamy, nie ma sensu. A wracając do felietonu Jesienne liście, o którym pani wspomniała, muszę przyznać, że niejednokrotnie zdarzało mi się w teatrze przeżywać coś w rodzaju bezradności krytyka. Chętnie się do tego przyznaję, ponieważ uważam, że do pewnego stopnia sztuka jest przestrzenią tajemnicy, i nie ma powodu, żebyśmy o tym zapominali. Na szczęście dla teatru – a także muzyki, filmu czy literatury – nie potrafimy objąć wszystkiego chłodnym okiem profesjonalisty.
Opublikowane w Widoku z Koziej felietony pochodzą z okresu, w którym w polskim teatrze wrzało, pojawiały się nowe nurty, nowe estetyki, dochodziło do ostrych starć ich przeciwników i zwolenników. Musiał pan brać w tym żywy udział jako redaktor naczelny miesięcznika „Teatr”. Czy stanął pan przed dylematem opowiedzenia się po czyjejś stronie?
Przed dylematem tego rodzaju stawałem niejednokrotnie, a konieczność opowiedzenia się po jednej ze stron zawsze była dla mnie psychicznie wyczerpująca, intelektualnie zaś nie do przyjęcia. Jeśli sztuka staje się funkcją ideologii – marnieje. Pamiętam czasy, w których dla wszystkich było to oczywiste, na właśnie takim poglądzie się wychowałem. Dzisiaj już oczywiste nie jest, przeciwnie, w zamian za posady, granty czy prestiż oczekuje się od artystów politycznego zaangażowania. Niestety, większość artystów doskonale rozumie ten układ i go akceptuje. W Polsce podstawowy podział na prawicę i lewicę jest generowany z tak wielką siłą, że niemal w całości zagarnia obszar kultury, a pozycja niezależnego artysty staje się prawie niemożliwa. Próby podążania pod prąd zdarzają się niezwykle rzadko! W krytyce natomiast podziały prowadzą do szufladkowania postaw, odbierając nam chęć, odwagę, a nawet umiejętność oceny poszczególnych dzieł czy zjawisk. Krytyka teatralna w coraz większym stopniu stanowi część polityczno-środowiskowego konsorcjum.
Ale pan jednak stanął po jednej stronie barykady. Skonkretyzujmy: za jakim teatrem się pan opowiedział, a przeciwko jakiemu?
Nie powiedziałbym, że stanąłem po jednej stronie barykady, raczej byłem gotowy uznać istnienie różnych nurtów w teatrze – na przekór skonfliktowanym ze sobą środowiskom. Mam oczywiście własny gust teatralny, ale prowadzony przeze mnie miesięcznik raczej włączał, niż wykluczał. Zasadniczo zawsze upominam się o wysoki poziom artystyczny spektaklu i nie przekonują mnie osoby, które głoszą schyłek sztuki scenicznej, ustępującej performansowi w jego różnych odmianach. Według mnie największą zagadką, która przyciąga nas do teatru, nadal jest kreacja postaci scenicznej, choć oczywiście wiem, że można ją tworzyć na wiele sposobów.
W swojej książce powołuje się pan na słowa Beaty Guczalskiej, która pisze, że miernikiem wartości teatru są: „literatura dramatyczna, pamięć scenicznych interpretacji dzieł literackich, kategorie artyzmu”.
Tak, ponieważ zgadzam się z tym zdaniem. Ale do niego potrzebne są „przypisy”, w przeciwnym razie w obecnej sytuacji można łatwo zostać zaszufladkowanym i zamkniętym w pudełku z napisem „konserwatysta”. Kiedy ktoś mówi: „na scenie ważna jest literatura”, od razu pojawiają się głosy, że chodzi o teatr dotrzymujący tak zwanej wierności autorowi. Tymczasem wcale nie chodzi o wierność, ale o coś, co nazwałbym intelektualną lojalnością. Skoro zabieram się do realizacji wybitnego dzieła, staram się je zrozumieć i prowadzić dialog z jego autorem na wyznaczonym przez niego poziomie. Tymczasem w Polsce wybitni autorzy są sadzani na ławie oskarżonych, a ich dzieła poddawane krytyce. W cenie jest raczej intelektualna nielojalność! Zdarzyło się to na przykład Josephowi Conradowi, zaliczonemu przez teatr krytyczny w poczet białych mężczyzn kolonizujących zarówno czarną Afrykę, jak i świadomość współczesnych Polaków. Piszę o tym w Widoku z Koziej. Cenię literaturę w teatrze, ale dopuszczam oczywiście możliwość odważnego budowania scenariusza, skróconego czy inkrustowanego innymi tekstami. W ten sposób można przecież doskonale interpretować dzieło, a interpretację, w tym wypadku interpretację reżyserską, uważam za najbardziej interesującą w teatrze.
Dlaczego więc we współczesnym teatrze drażni pana dekonstrukcja?
Ponieważ odróżniam dekonstrukcję filologiczno-filozoficzną, która jest niezwykle subtelnym sposobem badania dyskursów, czyli tego, co dzieje się z językiem (a co nie dotyczy wyłącznie literatury) na przestrzeni lat i epok, od czegoś, co nazywa się dekonstrukcją teatralną, co w istocie jest formą mniej lub bardziej dosadnej trawestacji. Wirus trawestacji sprawia, że przestajemy interpretować dzieło, a zaczynamy budować kolejne stopnie dystansu: wobec tekstu, spektaklu, samego aktora, który w teatrze został zdemaskowany przez wszechobecne kamery. Aktor zapędzony do narożnika ciemnej sceny, szczerzący się do kamery i recytujący didaskalia to przygnębiająca konsekwencja krytycznego podejścia do sztuki, choć przeciwnicy tego poglądu powiedzą raczej o dominacji mediów nad człowiekiem współczesnym.
A nurt feministyczny w teatrze? Jakie ma pan o nim zdanie?
Chyba najlepiej obrazuje to felieton Dziecko Stefania, poświęcony spektaklowi Hymny w reżyserii Anny Smolar. Zobaczyłem tę sztukę w warszawskiej Akademii Teatralnej zaraz przed pandemią. To był spektakl na wskroś feministyczny, mówiący o macierzyństwie młodych aktorek. Byłem poruszony autentycznością wypowiedzi twórczyń przedstawienia, które pozwoliły mi doświadczyć nieznanych mi obszarów kobiecego doświadczenia. Zapamiętałem również smutny refren pieśni wykonywanej przez młodego aktora opisującego z kolei moje własne doświadczenie ojcostwa. W książce piszę także o przedstawieniu Bachantki, które Maja Kleczewska przygotowała w Teatrze Powszechnym. Finał spektaklu miał być dostępny wyłącznie dla kobiet, mężczyźni zostali poproszeni o opuszczenie widowni. Oczywiście wiem, że feminizm, szczególnie amerykański, dopuszczał tego rodzaju rozwiązania. Objawiało się to tym, że nie pozwalano na przykład wchodzić mężczyznom na kongresy feministyczne. To spotkało Johna Lennona i zostało przedstawione w filmie dokumentalnym One to One: John i Yoko. W końcu udało mu się tam dostać, ale był jedynym mężczyzną na sali. Myślę, że Kleczewska chciała powtórzyć tę sytuację, podkreślając równocześnie wagę kobiecej solidarności. Niemniej takie gesty są już nieco spóźnione, żyjemy w innych czasach, wiemy dużo więcej na temat równouprawnienia, a wykluczanie mężczyzn przypomina niegdysiejsze wykluczanie kobiet. Więc na przekór temu wszystkiemu postanowiłem zostać do końca Bachantek, by móc je opisać. Teatr feministyczny, który nie stawia mnie w pozycji oskarżonego, jest mi bliski, choć przyznam, że estetyka „przedszkola dla dorosłych”, która czasem się w nim pojawia, bywa drażniąca.
Problemowi feminizmu w teatrze poświęcił pan także felietony, w których snuje pan rozważania na temat Moniki Strzępki i jej sposobu zarządzania Teatrem Dramatycznym w Warszawie.
Tak, pisałem o Monice Strzępce i jej kobiecym kolektywie, ale nie analizowałem na jej przykładzie nurtu feministycznego w teatrze. Jej dyrekcja trwała za krótko, a ona sama nie pokazała podczas tego okresu wystarczającej liczby spektakli, żebym mógł głębiej się nad nimi zastanowić. W większym stopniu krytykowałem sposób zarządzania przez Strzępkę instytucją i pracującymi tam ludźmi, sytuacje mobbingowe, do których tam dochodziło.
Mimo to nie znalazłam w pana książce felietonów – może poza jednym, poświęconym Krystianowi Lupie – które dotyczyłyby przemocy w teatrze.
Jako naczelny miesięcznika „Teatr” nie unikałem tego tematu. Publikowaliśmy dotyczące go rozmowy i artykuły. Sam także nieraz o tym pisałem, i to w różnych aspektach. Wobec przemocy w teatrze mam jednoznaczne stanowisko: nie powinno jej być ani tam, ani nigdzie indziej. Choć w ferowaniu wyroków jestem ostrożny i uważam, że ich wydawaniem powinien zajmować się sąd. Drażni mnie również środowiskowa hipokryzja, która sprawia, że jednych artystów oskarżonych o przemoc wyklucza się nawet po uniewinniającym wyroku sądowym, podczas gdy inni spokojnie funkcjonują w teatralnym mainstreamie. Napisałem o próbach Lupy do Procesu, ponieważ Piotr Stasik i Dorota Wardęszkiewicz nakręcili o nich wstrząsający dokument, więc mogłem zobaczyć na własne oczy, na czym polega przemoc stosowana przez tego wybitnego reżysera.
W felietonach patrzył pan na teatr z perspektywy tytułowej ulicy Koziej, czyli z gabinetu redaktora naczelnego „Teatru”. Dziś nie pełni już pan tej funkcji. Z jakiej perspektywy teraz będzie pan śledził to, co dzieje się na polskich scenach?
Przestałem pisać felietony, od roku nie uprawiam także krytyki teatralnej. Przyglądam się teatrowi jako widz, z dystansem, bez obowiązku wydawania opinii i przejmowania się napięciami, jakie się wokół niego tworzą. Obecnie wróciłem do mojego pierwszego zawodu – historyka literatury, a w rezultacie do wnikliwej lektury tekstów dramatycznych. Może wkrótce na kanale YouTube poprowadzę autorski program poświęcony sztuce teatru. Mój obecny sposób spoglądania na teatr jest więc równocześnie bardziej osobisty i znacznie ogólniejszy, niż przewiduje to konwencja krytyczna. A ponieważ teraz wiele czasu spędzam w drewnianej leśniczówce, można ową perspektywę nazwać „widokiem z lasu”.
